Cierpliwość wobec Boga - fragmenty
|
Tomáš Halik CIERPLIWOŚĆ WOBEC BOGA
|
|
Był wczesny poranek i na ulicach Pragi leżał świeży śnieg. Wszystko było wówczas — w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych — jeszcze stosunkowo świeże. Kilka lat wcześniej w wyniku „aksamitnej rewolucji” upadł reżim komunistyczny wraz z monopolem władzy partyjnej i policyjnej i po kilkudziesięciu latach przywrócona została demokracja parlamentarna. Z wolności cieszył się także Kościół i uniwersytet. Również w moim życiu przewrót ten przyniósł wielkie zmiany: święcenia kapłańskie w latach siedemdziesiątych, w okresie trwającego już dziesiątki lat prześladowania Kościoła i religii, przyjąłem potajemnie, na obczyźnie — tak iż nawet moja matka, z którą mieszkałem, nie mogła wiedzieć, że jestem księdzem; przez jedenaście lat swoją posługę kapłańską pełniłem „nielegalnie”, w „Kościele podziemnym”. Teraz mogłem więc jako ksiądz działać wreszcie publicznie, otwarcie, bez jakiegokolwiek ryzyka czy represji, w nowo powstałej parafii uniwersyteckiej w sercu starej Pragi. Po wielu latach, w czasie których musiałem wykładać filozofię na tajnych kompletach w prywatnych mieszkaniach w ramach tzw. latającego uniwersytetu, publikować wyłącznie w samizdacie, mogłem powrócić na uniwersytet, pisać dla prasy i wydawać książki.
Jednak tego zimowego poranka swoich kroków nie skierowałem do kościoła ani na uniwersytet, lecz do budynku parlamentu. Nowością tamtego czasu był także wprowadzony kilka lat wcześniej zwyczaj zapraszania do parlamentu raz w roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, osoby duchownej, przedstawiciela jednego z Kościołów chrześcijańskich, aby wygłosił dla zebranych tam posłów i senatorów krótką medytację przed ostatnim posiedzeniem, poprzedzającym ferie świąteczne.
Tak, wszystko było jeszcze stosunkowo świeże i pachniało odzyskaną wolnością. Ale od „aksamitnej rewolucji” upłynęło już kilka lat, pierwsze fale euforii i upojny zawrót głowy z powodu nowo otwartych przestrzeni minął, początkowe złudzenia gdzieś się rozprysły, a w życiu publicznym pojawiły się rozmaite, dotychczas nieprzeczuwane problemy i komplikacje. Do życia społecznego przenikało coś, co psychiatrzy nazywają „agorafobią”, ściślej: strachem przed wolnym rynkiem. Na rynku towarów i idei znalazło się nagle pod ręką niemal wszystko, czego dusza zapragnie — jednak wielu ludzi właśnie z powodu owej bogatej oferty oraz konieczności dokonania z niej wyboru było zdezorientowanych i niepewnych. Niektórych ta nieoczekiwana powódź barw przyprawiła o ból głowy i chwilami tęsknili nawet za czarno-białym — w rzeczywistości jednak nudnym i męcząco szarym — światem dnia wczorajszego.
Na zakończenie mojego przemówienia w parlamencie — do posłów i senatorów, z których większość prawdopodobnie nie miała nigdy w ręce Biblii — przypomniałem scenę z Ewangelii św. łukasza: Jezus przechodzi w Jerychu pośród tłumów i nagle zwraca się do czołowego celnika, który obserwował Go ukryty w gałęziach sykomory*.
Następnie porównałem to zdarzenie z postawą chrześcijan w naszym kraju. Kiedy wraz z upadkiem komunizmu uczniowie Chrystusa wznowili po długim czasie publiczną działalność, wszędzie widzieli wokół siebie mnóstwo ludzi bijących im brawo; wśród nich było też może trochę takich, którzy wcześniej wygrażali im pięściami. Nie zauważyli chyba jednak, że pobliskie drzewa były pełne Zacheuszów. Tych, którzy nie chcieli czy nie mogli wmieszać się w tłum starych lub całkiem nowych wiernych, chociaż nie byli obojętni ani wrogo nastawieni. Owi Zacheusze, ludzie poszukujący i pełni ciekawości, chcieli równocześnie zachować dystans i obserwować wszystko z lotu ptaka; ta dziwna mieszanina pytań i oczekiwań, zainteresowania i nieśmiałości, a czasem może nawet poczucia winy i jakiejś „niestosowności” trzymała ich za zasłoną liści sykomory*.
Jezus do Zacheusza przemówił po imieniu, zachęcił go, by wyszedł z ukrycia. Zaskoczył go zamiarem przyjścia pod jego dach; choć musiał się liczyć z tym, że natychmiast będzie za to obmawiany i krytykowany: Do grzesznika poszedł w gościnę!
Wprawdzie nie ma wzmianki o tym, by Zacheusz kiedykolwiek zaliczony został w poczet uczniów Jezusa, by poszedł za Nim jak jego kolega Mateusz, jak wybranych Dwunastu czy tłumy innych mężczyzn i kobiet. Wiemy natomiast, że postanowił zmienić swoje życie i że zbawienie stało się udziałem jego domu. Kościoły naszych czasów nie potrafiły jednak przemówić w taki sposób do swoich Zacheuszów.
Przestrzegałem polityków przed tym, by coś podobnego nie dokonało się także na płaszczyźnie obywatelskiej i politycznej. Wielu ludzi patrzyło wprawdzie na nowe początki demokracji w naszym kraju — być może po okresie pierwszej ogólnej euforii — z pewnym zainteresowaniem i swego rodzaju tęsknotą, ale z różnych powodów także z rezerwą i wahaniem. Być może wielu z nich podświadomie oczekiwało chwili, kiedy rzeczywiście coś czy ktoś do nich przemówi, zawezwie ich. Ilu polityków, zajętych organizowaniem swego elektoratu lub sporem z przeciwnikami, gotowych było zrozumieć owych Zacheuszów, spojrzeć na nich ze szczerym zainteresowaniem i szacunkiem, „przemówić do nich po imieniu”, porozmawiać z nimi, zbliżyć się do nich? Może więc także z powodu tego zaniedbania wielu „celników” nie zmieniło swojego życia, wiele krzywd nie zostało naprawionych, wiele oczekiwań spełzło na niczym.
Zacheusz może się wydawać niepoprawnym indywidualistą, niemożliwym do „zaszufladkowania” — tam, gdzie ludzie ochoczo przyłączają się do rozentuzjazmowanych lub rozgniewanych tłumów, on instynktownie szuka miejsca, by ukryć się w gałęziach sykomory. Nie robi tego z powodu pychy, jakby się mogło wydawać, przecież ma świadomość swego „małego wzrostu” i wielkich słabości, wie, że nie potrafi sprostać absolutnym wartościom i wyzwaniom. Swoją prywatność, dystans i spojrzenie z lotu ptaka potrafi i skłonny jest porzucić tylko wtedy, gdy ktoś do niego „przemówi po imieniu” — wtedy może się zdarzyć, że nagle przyjmie również owe absolutne wymagania i zmieni swoje życie. Przemówić do Zacheusza może jednak tylko ten, dla kogo ów człowiek ukryty w gałęziach sykomory nie jest kimś obcym i nieznajomym; ten, kto nim nie pogardza i komu nie jest obojętny; ten, dla kogo nie jest dalekie także to, co dzieje się w jego myśli i sercu.
Zacheuszów jest wśród nas niemało — los naszego świata, Kościoła i społeczeństwa zależy być może, bardziej niż skłonni jesteśmy przypuszczać, także od tego, czy Zacheusze zostaną pozyskani, czy nie.
Skończyłem swoją przemowę, ale opowieść o Zacheuszu nie dawała mi spokoju. Włóczyłem się po przedświątecznej Pradze, starając się zrozumieć, dlaczego właśnie ten fragment z Ewangelii św. łukasza urzekł mnie tak bardzo, że nie mogłem przestać o nim myśleć. I nagle uświadomiłem sobie, że właśnie ta opowieść może mi pomóc głębiej i jaśniej pojąć to, co od dawna czułem podświadomie jako swoje własne osobiste zadanie i misję.
W kapłańskiej pracy duszpasterskiej — ale także w innych dziedzinach swojej działalności, w swoich książkach i artykułach, na uniwersytecie i w mediach — nie stawiam sobie za cel „nawracania nawróconych”, troski o porządne owce w stadzie ani też prowadzenia polemik i sporów z przeciwnikami. Nie sądzę, żeby moim głównym zadaniem miała być klasyczna „misja”, jeśli pod tą nazwą kryje się chęć pozyskiwania jak największej liczby ludzi dla własnej, kościelnej czy politycznej, wspólnoty. Czuję, że jestem tu przede wszystkim po to, by proponować rozumiejącą bliskość tym, którzy mają opory przed włączeniem się w szeregi rozradowanych tłumów i pod rozwinięte sztandary jakichkolwiek barw; tym, którzy zachowują dystans.
Lubię Zacheuszów; myślę, że posiadam dar ich rozumienia. Ludzie często tłumaczą sobie ów dystans jako przejaw ich „wyniosłości”, ale chyba są w błędzie — sprawa nie wygląda tak prosto. Moje doświadczenie mówi, że chodzi tu raczej o jakiś rodzaj zażenowania. U niektórych niechęć do tłumów oraz haseł i sztandarów bierze się z przeświadczenia, że prawda jest zbyt krucha, by można ją było skandować na ulicach.
Wkońcu ludzie ci swojego miejsca „na obrzeżach” nie wybrali bez powodu. Być może trzymają się na uboczu także dlatego, iż — podobnie jak Zacheusz — dobrze wiedzą, że sami nie posprzątali jeszcze przed własnym domem; wiedzą lub raczej wyczuwają, że to i owo muszą jeszcze zmienić we własnym życiu. Być może w odróżnieniu od owego nieszczęśnika z Jezusowej przypowieści zdają sobie dobrze sprawę, że nie przywdziali jeszcze szaty godowej, by móc bezceremonialnie zasiąść w pierwszych rzędach szacownych gości na uczcie weselnej (por. Mt 22, 11-14). Wciąż jeszcze są w drodze, przyprószeni pyłem, daleko od celu, zbyt „niegotowi”, by móc pokazać się innym w pełnym świetle; być może nawet ich życiowa wędrówka znalazła się akurat w ślepej uliczce.
Mimo to zdają sobie sprawę z doniosłości chwili, w której to, co istotne, przechodzi obok nich. Pociąga ich to — jak Zacheusza, który pragnął zobaczyć Jezusa; czasami jednak swoją duchową tęsknotę i pragnienie tak jak on zakrywają liśćmi sykomory — przed innymi, a niekiedy i przed samym sobą.
Przemówić do Zacheusza może tylko ten, kto „zna jego imię” — zna jego tajemnicę. Ten, komu taki typ człowieka nie jest obcy, kto potrafi wczuć się w skomplikowane przyczyny jego nieśmiałości. Do Zacheuszów dzisiejszej epoki może się tak naprawdę przybliżyć tylko ten, kto sam był i w pewnym stopniu nadal pozostaje Zacheuszem. Ludzie, którzy najlepiej czują się pośród rozradowanego tłumu, z trudem rozumieją Zacheusza.
Kiedyś na stacji praskiego metra zobaczyłem wypisane na murze zdanie: „Jezus jest odpowiedzią!”, które prawdopodobnie przed chwilą utrwalił ktoś, kto pełen zachwytu wracał zradosnego zgromadzenia ewangelikalnego. Ktoś inny dopisał jednak do tej deklaracji: „Ale jakie było pytanie?”. Przypomniało mi się wtedy powiedzenie filozofa Erica Voegelina: największy problem dzisiejszych chrześcijan nie polega na tym, że nie znają właściwych odpowiedzi, ale że zapomnieli o pytaniach, które zostały postawione i ku którym owe odpowiedzi zmierzały.
Odpowiedzi bez pytań — bez tych, które je pierwotnie sprowokowały, ale ibez kolejnych, które wywołują każdą następną odpowiedź — są jak drzewa bez korzeni. Jakże często „prawdy chrześcijańskie” przedkładane są nam jak ścięte, martwe już drzewa, w których nie mogą zagnieździć się żadne ptaki! (Młody profesor Joseph Ratzinger, komentując kiedyś przypowieść o królestwie Bożym jako drzewie, w którego koronie gnieżdżą się ptaki — nie wiem, na ile dzisiaj podpisałby się pod tą wypowiedzią swoim papieskim piórem i opatrzył ją „pieczęcią rybaka” — zauważył, że Kościół zaczyna niebezpiecznie przypominać drzewo z uschniętymi gałęziami, na którym często siadają nieco dziwne ptaki).
Dopiero połączenie pytań i odpowiedzi przywraca naszym opiniom rzeczywisty sens i życiową dynamikę: prawda dzieje się w dialogu. Odpowiedzi stanowią pokusę zakończenia procesu naszego poszukiwania, jak gdyby przedmiotem rozmowy był problem — który już został rozwiązany. Ale i przy kolejnym pytaniu prześwieca niewyczerpana głębia tajemnicy. Powtarzajmy wciąż od nowa: w wierze nie chodzi o problemy, lecz o tajemnicę, i dlatego nie wolno nam nigdy schodzić z drogi szukania i stawiania pytań. Tak, nasza droga tropem Zacheusza oznacza często drogę prowadzącą od problemów do tajemnicy, od pozornie ostatecznych odpowiedzi z powrotem do pytań.
Paweł, „trzynasty Apostoł”, który najbardziej przyczynił się do upowszechnienia Ewangelii, napisał: Stałem się wszystkim dla wszystkich (1 Kor 9, 22). Być może w dzisiejszych czasach najskuteczniej będziemy proponować bliskość Chrystusa wtedy, gdy jako Jego uczniowie staniemy się ludźmi, którzy szukają z szukającymi i pytają z pytającymi. Ludzi głoszących, że już są u celu, i oferujących gotowe, ale często zbyt łatwe odpowiedzi, jest nadmiar — niestety także wśród tych, którzy powołują się na imię Jezusa. Być może Tego, w którego uwierzyliśmy, przybliżymy Zacheuszom naszych czasów właśnie przez to, że staniemy się im bliżsi na sposób Jezusowy, gdy będą „wychylać się spomiędzy liści”.
Kiedyś wpadła mi w ręce publikacja pewnego biskupa, nosząca podtytuł „Książka dla poszukujących i wątpiących”, po którą sięgnąłem z zaciekawieniem, ponieważ znam osobiście i lubię jej autora. Po kilku stronach stwierdziłem jednak, że podtytuł — niezależnie od tego, czy pochodził od autora, czy od rzutkiego wydawcy — jest jedynie chwytem reklamowym. Ton całej książki zdradzał, że autor traktuje poszukujących z pozycji kogoś, kto już znalazł, a wątpiących z pozycji kogoś, kto chce i potrafi przemienić ich wątpliwości w pewność.
Postanowiłem więc pisać książki innego rodzaju — jako ktoś, kto wątpi z wątpiącymi i poszukuje z poszukującymi. I już wkrótce miałem poczucie, że Pan ten zamiar naprawdę przyjął, a nawet potraktował go jeszcze poważniej niż ja sam w momencie, gdy taka myśl przyszła mi do głowy. Żeby praca moja nie była jedynie grą pozorów, Bóg postanowił wstrząsnąć wieloma religijnymi pewnikami, które w tamtym czasie uznawałem. Ale też dzięki temu przygotował dla mnie niezwykle zaskakujący i cenny dar: właśnie w owym „wyłomie”, w chwili, gdy zadrżały i runęły wspomniane pewniki, właśnie poprzez tę „dziurę w dachu”, w kotłowaninie pytań i wątpliwości ukazał mi swoje oblicze, jakiego nigdy wcześniej nie znałem.
Zrozumiałem, że „spotkanie z Bogiem”, nawrócenie, przyjęcie z wiarą tego, w jaki sposób Bóg się objawia, a Kościół to objawienie przedkłada, nie jest końcem drogi. Wiara jest „kontynuacją”, przypomina na tym świecie nigdy niekończącą się drogę. Prawdziwe poszukiwanie religijne w naszym życiu tu, na ziemi, nigdy nie może zakończyć się tak, jak kończy się udane poszukiwanie jakiegoś przedmiotu, to znaczy — jego znalezieniem i posiadaniem; nie zmierza bowiem do żadnego przedmiotowego celu, lecz do serca Tajemnicy, która jest niewyczerpana, która nie ma dna.
Droga do dzisiejszych Zacheuszów, ludzi na obrzeżach — często na obrzeżach lub poza widzialnymi granicami Kościoła, w strefie pytań i wątpliwości, w tej niezwykłej krainie pomiędzy dwoma okopującymi się obozami „dobrze zorientowanych” (czyli pewnych siebie wierzących i pewnych siebie ateistów) — pomogła mi zrozumieć wiarę i Tego, do którego wiara się odnosi, na nowo, z innej perspektywy.
Ponieważ jesteśmy uczniami Chrystusa, chcemy, aby On był tym, z kim spotykają się Zacheusze naszych czasów. Ja także stale — pracując nad tą książką, jestem przecież kapłanem — zadaję sobie pytanie, co to właściwie znaczy, przybliżyć dziś kogoś do Chrystusa, a przez Chrystusa do Boga. Nie sądzę, żeby to było takie proste, jak się niektórym chrześcijańskim entuzjastom wydaje. Ksiądz nie może stać się agitatorem, propagatorem, człowiekiem prostych haseł i sprytnej manipulacji innymi; jego rolą jest raczej cierpliwe — z wielkim szacunkiem dla każdego człowieka — towarzyszenie innym, „ofiarowanie się” im, podprowadzanie do bram tajemnicy, a nie „pozyskiwanie” w stylu, w jaki politycy czy handlowcy wzbudzają zainteresowanie swoim najnowszym towarem.
Musi to bowiem uwidaczniać się także w naszym sposobie przemawiania do innych, musi to być słyszalne i rozpoznawalne już w stylu naszej mowy, naszego języka. Przecież nasz język jest owocem tego, co czuje nasze serce. Jeśli nasza mowa nie jest czczą gadaniną, bezduszną produkcją zdań, to już przez to samo staje się działaniem, które może wywołać wiele dobrego lub złego. W tym sensie również naszej mowy dotyczy stwierdzenie „po owocach poznacie ich”.
Być może nastał czas, kiedy wiele „pobożnych słów” nie musi i nie powinno pojawiać się na naszych ustach i na naszych sztandarach. Słowa te wskutek ich ciągłego, czasami zbyt lekkomyślnego używania, spowszedniały, stępiły się, straciły swoje znaczenie i wagę, stały się puste, zbyt lekkie i łatwe. Inne zaś zrobiły się ciężkie, skostniały, zardzewiały, stały się zbyt nieporadne, by móc wyrazić przesłanie Ewangelii, radosnej nowiny. Niektóre pobożne słowa brzmią już dzisiaj jak pęknięty bębenek, nie mogą wyśpiewać Bożej chwały — „nie potrafią tańczyć”, jak tego oczekiwał Nietzsche od Boga, w którego nie mógł uwierzyć. Nietzsche, potomek rodu pastorów, bezlitośnie diagnozował w naszych kazaniach obecność „ducha ciężkości”, zwłaszcza tzw. moralizny, czyli trucizny pesymistycznego, zapyziałego moralizatorstwa. Ta zarozumiale posępna fałszywa powaga — swoim wyzuciem z humoru i spontaniczności zdradzająca brak wewnętrznej swobody — przypomina mi zawsze córkę Saula, Mikal, która pogardza królem Dawidem, kiedy ten tańczy przed arką; w końcu, podobnie jak ona, ten rodzaj pobożności ukarany zostaje bezpłodnością.
Jednak taniec Dawida przed arką był czymś zupełnie innym niż efekciarskie numery zawodowych zabawiaczy we współczesnych religijnych cyrkach. Pamiętam, jak po raz pierwszy oglądałem megashow ewangelikalnych kaznodziejów w amerykańskiej telewizji, mając przez długi czas nadzieję, że jest to tylko humorystyczna scenka, w której komicy przedrzeźniają religię; nie chciało mi się wierzyć, że ktoś naprawdę myśli poważnie, iż można z tak wulgarną oczywistością mówić o Bogu, propagując Ewangelię jak jakąś solidnie działającą markę samochodów. Duchowa radość została tam zamieniona na jej łatwy substytut, rozrywkę — kicz odpowiadający gustom bezmyślnych konsumentów dzisiejszego masowego „przemysłu rozrywkowego”. Jest rzeczą doprawdy smutną obserwować, jak ci, którzy mają być prorokami, stają się żałosnymi klaunami.
Prorok powinien być człowiekiem prawdy. Prawda Ewangelii nie jest jednak tożsama z prawdą teorii naukowej (w takim sensie, w jakim pojmowali i pojmują prawdę wyznawcy scjentyzmu i pozytywizmu). Nie da się jej ująć w definicje i bezdyskusyjne zamknięte systemy. Jezus na wieki złączył ze sobą trzy pojęcia — prawdę, drogę i życie. Prawda, podobnie jak droga i życie, znajduje się w nieustannym ruchu, podlega procesowi, chociaż procesu tego nie można rozumieć jako rozwoju i postępu. Biblia wprowadza nas w prawdę nie za pomocą definicji i systemów teoretycznych, ale drogą wydarzeń, wielkich i małych dramatów — takich jak opowieść o Zacheuszu i tysiące innych. Wydarzenia biblijne interpretujemy najlepiej, wchodząc w owe wydarzenia, pozwalając się wciągnąć w poszczególne dramaty — choćby tak, jak uczestnicy dramatów religijnych starożytnej Grecji — i przeżywając w nich katharsis, własną przemianę.
Jeśli chcemy dziś znowu mówić o sprawach Bożych, musimy niektóre słowa uzdrowić i wskrzesić, ponieważ wyczerpały się już balasty różnych znaczeń, które ludzie przez stulecia im przypisują. Nasuwają mi się tutaj słowa starego kościelnego hymnu, natarczywej prośby do Ducha Bożego: Ogrzej, co wyziębłe, zroś, co schnie w upale, wróć zdrowiu, co chore, porusz, co zdrętwiałe. I jeszcze jedną prośbę muszę do tego dołączyć: Przybliż, co odległe!
* W niektórych tłumaczeniach pojawia się drzewo morwowe.
opr. ab/ab