Brama zranionych

Fragmenty książki "Dotknij ran" w której Halík zastanawia się, czy i jak zraniony Chrystus może przemówić do ludzi XXI wieku

Brama zranionych

Tomáš Halík

DOTKNIJ RAN

Duchowość nieobojętności

ISBN: 978-83-240-1306-7
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Brama zranionych
Bez dystansu
Arcanum cordis
	Pamięci
	mons. Václava Dvořáka (+ 30. 07. 2008),
	który dźwigał pęta i znosił rany dla Chrystusa,
	a który przed 30. laty był świadkiem święceń kapłańskich 
	oraz koncelebransem Prymicji autora niniejszej książki,
	i który zmarł tej samej nocy, gdy książka ta zaczęła być pisana.

BRAMA ZRANIONYCH

 

Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: „Widzieliśmy Pana!” Ale on rzekł do nich: „Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę”. A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz [domu] i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: „Pokój wam!” Następnie rzekł do Tomasza: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!” Tomasz Mu odpowiedział: „Pan mój i Bóg mój!” Powiedział mu Jezus: „Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.

(J 20, 24-29)

Przeczytałem powyższy fragment Ewangelii i odszedłem od pulpitu, żeby usiąść na swoim miejscu. Był wczesny poranek, w katedrze w Madrasie panował półmrok, było cicho i niemal pusto. Indie leżały przede mną jak kwiecisty dywan poprzetykany wieloma świętymi miejscami — miałem zamiar wybrać się do Bodh Gaja, gdzie Budda doznał oświecenia, do Sarnathu, gdzie Przebudzony wygłosił pierwszą przemowę do swoich uczniów, do Váránasí na brzegu Gangesu, najświętszego celu hinduistycznych pielgrzymek, do Mathury, miejsca narodzin Kriszny — jednak tutaj, w Madrasie, w samym sercu hinduskiego chrześcijaństwa, gdzie od niepamiętnych czasów czczony jest grób Apostoła Tomasza, patrona Indii, poczułem się przez chwilę rzeczywiście jak u siebie w domu — właśnie dzięki temu znanemu, bliskiemu mi tekstowi.

Odczytany urywek z Ewangelii św. Jana postrzegałem w owym momencie wciąż jeszcze tak, jak zawsze do tej pory, i jak przeważnie bywa interpretowany: oto Jezus objawiając się Tomaszowi, uwolnił sceptycznego Apostoła od wszelkich wcześniejszych wahań co do prawdziwości swojego Zmartwychwstania; a Tomasz z „niewierzącego” stał się od razu wierzący. Nie przypuszczałem, że jeszcze przed nadejściem wieczoru, ten sam tekst dzięki pewnemu wydarzeniu otworzy się przede mną na nowo i przemówi do mnie zupełnie inaczej i głębiej — a nawet ukaże mi w nowym świetle tajemnicę wiary chrześcijańskiej, zmartwychwstanie Jezusa i Jego bóstwo. A w dodatku: to nowe spojrzenie zaprowadziło mnie stopniowo na drogę duchowości, o której dotychczas nic nie wiedziałem, ukazało mi „bramę dla niewierzącego Tomasza” — bramę zranionych.

Wiara chrześcijańska jest nieustannym przenikaniem się Ewangelii i naszego życia, odwagą „wchodzenia w wydarzenie”; coraz to nowym i głębszym odkrywaniem sensu opowieści biblijnych poprzez nasze doświadczenia życiowe, ale także naszej zgody na to, by mocne obrazy Ewangelii stopniowo oświetlały, wyjaśniały i przetwarzały bieg naszego własnego życia.

Wiele wydarzeń, przeżyć, pomysłów i nagłych olśnień wymaga czasu, aby dojrzeć w nas i wydać owoce. Od mojej podróży do Indii minęło dwanaście lat. Siedzę teraz znowu w ciszy i samotności nadreńskiej pustelni; po nocnej burzy cały szczyt góry zasłonięty jest welonem mgły, przez który powoli i z trudem przedzierają się pierwsze promienie poranka; dolinę pokryły dokoła nisko leżące chmury. Tak oto wśród obłoków zaczynam pisać tę książkę, kolejną próbę „rozliczenia się ze swojej nadziei”1.

* * *

„Bóg umarł — myśmy Go zabili, wy i ja!” Ileż razy cytowałem już ten fatalny werdykt Nietzschego z książki Wiedza radosna, w której „błazen” (ten, który jako jedyny ma prawo bezkarnie wygłaszać nieprzyjemne prawdy) przekazuje tym, którzy w Boga nie wierzyli, diagnozę świata; oznajmia światu, że utracił samą podstawę swoich dotychczasowych pewników metafizycznych i moralnych.2 Jednak w innej książce Nietzschego można znaleźć o wiele mniej znany i rzadziej cytowany fragment, opis śmierci starych bogów: Kiedy Bóg Izraela ogłosił się jedynym Bogiem, pozostali bogowie uznając to za okropną niedorzeczność, wybuchnęli podobno tak skrzekliwym i szyderczym śmiechem, że zarechotali się na śmierć.3

„Religia powraca” — słyszymy dziś zgodnie z różnych zakątków naszego świata. Problem jedynie w tym, czy to dobrze, czy źle — a także, skąd i kto lub co właściwie powraca. Czy powraca jedyny Bóg, „Bóg Abrahama, Izaaka, Jakuba, Jezusa”, w którego wierzą Żydzi, chrześcijanie i muzułmanie, czy raczej „bóg filozofów”, Najwyższy Byt — wynalazek ludzi oświecenia, ozdoba politycznych proklamacji i preambuł do konstytucji? Czy powraca Bóg, w ciszy odpowiadający na pragnienie wyschniętych ludzkich serc i leczący ich rany, czy też przeciwnie, Bóg szafujący wojnami i zemstą? A może mamy się cieszyć z powrotu starych, rozchichotanych, sarkastycznych bożków?

O św. Marcinie mówiono, że kiedyś objawił mu się sam Szatan pod postacią Chrystusa. Święty nie dał się jednak zwieść. „Gdzie masz swoje rany?” — zapytał.

Przy całej swojej religijnej otwartości nie jestem wyznawcą tak lubianej dziś „bezgranicznej tolerancji”, która, jeśli rezygnuje z wysiłku starannego „rozróżniania duchów”, stanowi raczej przejaw obojętności i duchowego lenistwa. Jest przecież czymś naiwnym i niebezpiecznym niedostrzeganie faktu, że naprawdę istnieją również destruktywne „obrazy Boga” i że w najbardziej nawet szacownych tradycjach drzemią symbole, sentencje i opowieści, które mogą zostać łatwo przekute w zbroję zamiast w lemiesze. Religie, tak jak wszystko co w życiu wielkie i istotne, mają swoje rafy i niebezpieczeństwa. Dlatego z Apostołem Tomaszem i ze św. Marcinem proszę wszystkich, którzy po „śmierci Boga” czy po upadku ironicznych bożków ubiegają się o pusty tron: „Pokażcie mi najpierw swoje rany!”. Nie wierzę już bowiem „niezranionym wiarom”.

* * *

Od lat staram się z szacunkiem i otwartością studiować wiele religijnych dróg. Zjeździłem już kawał świata, i to, co mogłem zobaczyć i poznać, nie pozwala mi upierać się przy prostej logice „albo — albo” (jeśli dwaj mówią co innego, to co najmniej jeden musi się mylić). Wiem, że jeśli ktoś myśli i mówi co innego niż ja, może to wynikać jedynie z faktu, że patrzy z innego miejsca, z innej perspektywy, wedle innej tradycji, innego doświadczenia, że wyraża to w innym „języku” — że zatem odmienność naszych poglądów i wypowiedzi wcale nie musi dyskwalifikować ani mojego, ani jego prawa do prawdy albo kwestionować jego czy mojej uczciwości i szczerości. Wiem również, że tego rodzaju świadomość nie musi prowadzić do wygodnego kapitulanckiego relatywizmu („każdy ma swoją prawdę”), lecz powinna raczej, przez wzajemną rozmowę i wymianę doświadczeń, zachęcić do poszerzenia naszych własnych, z natury rzeczy ograniczonych horyzontów, a w dialogu z drugim umożliwić także lepsze poznanie samego siebie.

Nauczyłem się szacunku dla wielości i różnorodności ścieżek, którymi ludzie zmierzają do ostatecznej tajemnicy życia. Wierzę, że owa „najgłębsza tajemnica” nieskończenie przerasta wszelkie wyobrażenia i nazwy, które my ludzie z nią łączymy. Tak, wierzę w jednego Boga, Ojca wszystkich ludzi, na którego żaden człowiek, żadna „instytucja religijna”, ani żaden z jej profesjonalistów nie ma „monopolu”; ufam, że to On jest ostatecznym ujściem najbardziej nawet krętych rzek, że do Niego wreszcie zmierzają (niezależnie od istniejących granic różnych systemów religijnych i kultur) drogi tych wszystkich, którzy szczerze szukają i szanują ostateczną tajemnicę życia, wiedzieni światłem swoich tradycji, swej tęsknoty za prawdą, swego sumienia i swego rozpoznania.

Nie jestem ani Wszechwiedzący, ani Wszechwidzący — dlatego nie mogę wygłaszać ostatecznych i nieomylnych sądów o innych i ich osobistej wierze, ponieważ nie mam wglądu w ich serca, nie sięgam wzrokiem ostatecznego końca i celu ich wędrówek. Nikt nie może mnie pozbawić nadziei, że „Bóg tych innych” jest w gruncie rzeczy „moim Bogiem”, ponieważ Bóg, w którego wierzę, jest Bogiem także tych, którzy nie znają imienia, jakim Go wzywam.

Równocześnie jednak jednym tchem dopowiadam i wyznaję: Dla mnie nie ma innej drogi, innej bramy do Niego, niż ta, którą otwiera zraniona ręka i przebite serce. Nie potrafię zawołać „Pan mój i Bóg mój!”, dopóki nie ujrzę rany zadanej sercu. Jeśli słowo „credere” (wierzyć) wywodzi się od „cor dare” (dać serce), to muszę wyznać, że moje serce i moja wiara należą wyłącznie do tego Boga, który może ukazać swoje rany.

Moja wiara stanowi jedno z moją miłością i nikt nie może mnie pozbawić miłości do Ukrzyżowanego, będącej odpowiedzią na Jego miłość do mnie: Któż mógłby mnie odłączyć od miłości Chrystusowej?4 Od tej miłości, która legitymuje się swoimi ranami.5 Nie potrafię wypowiedzieć słów „Bóg mój”, jeśli nie zobaczę Jego ran! Także w obliczu najbardziej promiennej wizji religijnej — jeśli byłaby pozbawiona „blizn po gwoździach” — przy całej swojej otwartości byłbym pełen wahania, czy aby nie chodzi tu o złudzenie, projekcję moich pragnień, albo nawet o samego Antychrysta. Mój Bóg jest Bogiem zranionym.

Jeśli w tym, co teraz wyznałem, ktoś wyczuwa jakieś sprzeczności, dodam, że ja też je dostrzegam: jest to prawdziwe napięcie mojej wiary. Z nadzieją i ufnością odnoszę się do Boga, który wielkodusznie przyjmuje różnorodność swoich dzieci i którego ramiona są dla nas nieprawdopodobnie szeroko otwarte. Znaczy to jednak zarazem, że również ja nie mogę być „pewny”, dokąd sięgają jej granice, i nie mogę naiwnie zakładać, że obejmuje po prostu „wszystko”. Muszę zachować szacunek dla drugiego, a przynajmniej dla uczciwości i szczerości jego aktu wiary; jeśli jednak mam do czegoś „przyłożyć serce”, muszę pytać o owoce.6 W religii, podobnie jak we wszystkich innych ważnych dziedzinach życia, istnieją zarówno wartości podstawowe, niezastąpione, jak i ich imitacje — są więc także plewy i rośliny trujące. I nie jest tak, jak się wielu ludziom wydawało, a może i wciąż się wydaje, że istnieją poletka (nasze), które dają wyłącznie dobre plony, i inne, o których z góry możemy powiedzieć, że nic dobrego na nich nie rośnie. W Biblii znajdziemy zarówno wezwania, byśmy dokładnie badali „jakiego ducha” jest to, co zostało nam zaoferowane7, jak i przestrogi, że rozróżnienie między „kąkolem a pszenicą” jest niezmiernie trudne i że w efekcie jest to zadanie dla nas na tym świecie do końca niewykonalne i nie my o tym będziemy rozstrzygać8.

Co zatem mogę robić? Poddawać swoją wiarę i to, co mi się do wierzenia przedkłada, „testowi św. Marcina”. Nie wierzę bogom i nie wierzę wiarom, które potrafią przetańczyć świat nie zaznawszy jego bólów — bez szram, bez blizn, bez oparzeń — oferując natrętnie na współczesnym rynku religijnym jedynie swoje lśniące powaby.

Moja wiara bowiem potrafi odrzucić brzemię wątpliwości oraz doświadczyć wewnętrznej mocy i pokoju jedynie wtedy, gdy kroczy stromą „drogą krzyża”, gdy zmierza ku Bogu przez wąską bramę Chrystusowych ran. Bramę ubogich, bramę zranionych, przez którą bogaci, syci i zadufani, wiedzący i „widzący”, „zdrowi”, „sprawiedliwi”, „mądrzy i ostrożni” nie wejdą, tak jak nie wejdzie wielbłąd przez ucho igielne.9

* * *

Czy Apostoł Tomasz patrząc na Zmartwychwstałego rzeczywiście wyzbył się raz na zawsze wszystkich swoich wątpliwości — czy też Jezus poprzez swoje rany wskazał mu owo jedyne miejsce, gdzie poszukujący i wątpiący mogą naprawdę dotknąć Boga? To była główna myśl, jaką przyniósł mi tamten dzień w Madrasie.

Gorącym popołudniem tego samego dnia mój hinduski kolega, kapłan katolicki i profesor religioznawstwa na uniwersytecie w Madrasie, zaprowadził mnie na miejsce, gdzie wedle tradycji Apostoł Tomasz poniósł śmierć męczeńską, a następnie udaliśmy się do katolickiego sierocińca, który stoi opodal.10

Zarówno przedtem, jak i potem, w czasie podróży po Azji, Afryce i Ameryce Południowej spoglądałem z bardzo bliska w twarze biedy, ze swojej praktyki psychoterapeuty i spowiednika znam nędzę moralną, ukryte cierpienia serc i ciemne zakamarki ludzkich losów, odwiedziłem „Golgoty naszych czasów”, tereny dawnych obozów koncentracyjnych nazizmu i komunizmu, Hiroszimę i Ground Zero na Manhattanie, miejsca do tej pory sugestywnie przywołujące żywe wspomnienia dokonanych tam zbrodni — jednak o sierocińcu w Madrasie nie zapomnę nigdy.

W łóżeczkach, przypominających raczej klatki dla drobiu, leżały małe opuszczone dzieci z brzuszkami wzdętymi od głodu, szkieleciki obciągnięte czarną, często zaognioną skórą; na korytarzach, które zdawały się nie mieć końca, zewsząd spoglądały na mnie ich rozpalone oczy i wyciągały się ku mnie ich różowe dłonie. Na skutek zaduchu, smrodu i płaczu zrobiło mi się niedobrze pod względem psychicznym, fizycznym i moralnym, dusiło mnie poczucie bezsilności i palący wstyd, który ogarnia niekiedy człowieka wobec ubogich tylko dlatego, że sam ma zdrową skórę, pełny brzuch, czyste łóżko i dach nad głową. Miałem ochotę stamtąd (i nie tylko stamtąd) natychmiast uciec jak tchórz, zamknąć oczy i serce, i zapomnieć; przypomniały mi się słowa Iwana Karamazowa, który chciał Bogu „zwrócić bilet wstępu” do świata, w którym cierpią dzieci.

Ale właśnie w tym samym momencie gdzieś w głębi duszy usłyszałem zdanie: „Dotknij ran!” I znowu: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku.”

Nagle ukazała się przede mną w nowym świetle scena z Apostołem Tomaszem z Ewangelii św. Jana, którą czytałem podczas Mszy porannej przy grobie „patrona wątpiących”. Jezus utożsamiał się ze wszystkimi małymi i cierpiącymi — a zatem wszystkie bolesne rany, wszystkie nędze tego świata i ludzkości są „ranami Chrystusa”. Wierzyć w Chrystusa, móc zawołać „Pan mój i Bóg mój!” — mogę jedynie wtedy, gdy będę dotykać tych Jego ran, których także dzisiaj nasz świat jest pełny. W przeciwnym razie moje mówienie „Panie, Panie!” będzie daremne i bezskuteczne.11

Oczywiście, nikt z nas nie może uważać się za mesjasza, który zdołałby uzdrowić wszystkie rany świata, tego w końcu nie dokonał (i nie miał wcale takiego zamiaru) w czasie swojej ziemskiej działalności nawet On sam. Musimy wręcz wystrzegać się pokusy (która często popycha do magii rewolucyjnych dążeń) „czynienia chleba z kamieni”.12 Nawet jeśli uczciwie staramy się wykonać wszystko, co leży w naszych siłach i możliwościach, to i tak przeciwko spiętrzonym falom oceanu biedy, zagarniającego stopniowo coraz większą część naszego lądu, niewiele potrafimy zdziałać. Mimo to przed ranami świata nie wolno nam uciekać i odwracać się do nich plecami, musimy je przynajmniej widzieć, dotykać ich, pozwolić, by nas dosięgły. Jeśli pozostaję wobec nich obojętny, niedosiężny, niezraniony — to jak mogę wyznawać wiarę i miłość do Boga, którego nie widzę?13 Ponieważ wtedy naprawdę Go nie widzę!

Tak, tam w Madrasie stało się dla mnie nagle oczywiste: Nie mam prawa wyznawać Boga, jeśli nie potraktuję poważnie bólu swoich bliźnich. Wiara, która chciałaby zamykać oczy na cierpienie ludzi, jest jedynie iluzją lub opium; Freud i Marks mieliby rację krytykując taki rodzaj wiary!

Ale jest jeszcze jedna bardzo ważna sprawa: Dostrzegając cierpienia świata nie możemy ograniczać się tylko do „problemów społecznych”, aczkolwiek ten rodzaj cierpienia krzyczy wręcz do sumienia świata i do każdego z nas, i tego głosu nie można lekceważyć. Nie wolno nam nawet przez chwilę pomyśleć, że „załatwiliśmy” ten życiowy problem, posyłając datek na akcje charytatywne w Afryce, udzielając jałmużny żebrakowi, czy oddając swój głos w wyborach na polityczne programy o akcentach społecznych, chociaż to także jest ważne. Ale i to nie wystarczy: Jest jeszcze wiele innych cierpień w duszach ludzi wokół nas. Nie przeoczmy również niezagojonych ran w nas samych — przyznając się do nich i lecząc je, przyczyniamy się do „uzdrowienia świata”; często jest to nieodzowny warunek tego, byśmy uwrażliwili się na cierpienia innych i mogli im pomagać.

* * *

Coś jeszcze przyszło mi na myśl tamtego popołudnia w Madrasie: Być może wątpliwości Apostoła Tomasza były całkiem innego rodzaju, niż te, które od czasu do czasu trapią nas, wnuków scjentystycznej i pozytywistycznej epoki, a które pochopnie przenosimy na to wydarzenie; być może Apostoł wcale nie był takim zakutym „materialistą”, niezdolnym do otwarcia się na tajemnicę, której nie może „dosięgnąć”.

Tomasz był gotów naśladować swego Mistrza aż po gorzką śmierć; przypomnijmy sobie, jak reaguje na słowa Jezusa, że trzeba iść do Łazarza: „Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć!” Potraktował poważnie krzyż — a wieść o Zmartwychwstaniu mogła mu się jawić jako zbyt łatwy happy end wydarzenia paschalnego. Być może czuł w sobie opór przed przyłączaniem się do radości pozostałych Apostołów i chciał zobaczyć rany Jezusa. Chciał zobaczyć, czy „Zmartwychwstanie” nie ogołaca krzyża14 — dopiero potem mógł wypowiedzieć swoje „wierzę”. Czy „niewierzący Tomasz” nie pojął w końcu sensu Wielkiej Nocy głębiej niż inni?

„Niewiara Tomasza pomogła nam bardziej uwierzyć niż wiara pozostałych uczniów” — napisał święty papież Grzegorz Wielki w homilii dotyczącej tego właśnie fragmentu Ewangelii.15

* * *

Jezus przychodzi do Tomasza i ukazuje mu swoje rany: Spójrz, tego cierpienia (żadnego cierpienia) nie da się łatwo zmazać i zapomnieć. Rany pozostają ranami Ale Ten, który „dźwigał nasze boleści”, przeszedł wiernie także przez bramę piekieł i śmierci; i jest nadal (w sposób niepojęty) z nami. Pokazał, że „miłość wszystko przetrzyma”16, „wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki”, „bo jak śmierć potężna jest miłość”17 — ba, silniejsza od niej. Miłość w świetle tego wydarzenia jest wartością, której nie wolno wydać na pastwę sentymentalizmu; oznacza siłę — jedyną siłę, która przeżyje samą śmierć i przebitymi rękami zburzy jej wrota.

Zmartwychwstanie nie jest więc „happy endem”, lecz zaproszeniem i wezwaniem. Nie musimy i nie wolno nam kapitulować przed ogniem cierpienia, nawet jeśli teraz nie potrafimy go ugasić. Nie wolno nam wobec zła zachowywać się tak, jakby do niego należało ostatnie słowo. Nie bójmy się „uwierzyć miłości”18 także tam, gdzie wedle wszelkich „światowych” kryteriów przegrywa. Miejmy odwagę „mądrości tego świata” przeciwstawić głupstwo krzyża!19

Być może Jezus, wskrzeszając Tomaszową wiarę przez dotknięcie ran, chciał mu powiedzieć dokładnie to, co nagle olśniło mnie w sierocińcu w Madrasie: tam, gdzie dotkniesz ludzkiego cierpienia — i być może tylko tam! — tam poznasz, że Ja jestem żywy, że „to Ja jestem”. Spotkasz Mnie wszędzie tam, gdzie ludzie cierpią. Nie uciekaj przede Mną w żadnym z tych spotkań. Nie bój się! Nie bądź niewierzący, ale wierz!

Pan Starego Przymierza objawił się Mojżeszowi w krzewie ognistym20; Jego Jednorodzony Syn, nasz Pan i nasz Bóg, objawia się w ogniu cierpienia, w krzyżu — a my rozumiemy Jego głos w takiej mierze, w jakiej bierzemy na siebie swój krzyż i w jakiej jesteśmy gotowi nieść także brzemiona innych, a rany tego świata — Jego rany — stają się dla nas wyzwaniem.

1Por. 1 P 3,15

2Por. Nietzsche F.: Wiedza radosna, tłum. L. Staff, Warszawa 1907

3Por. Nietzsche F.: Tako rzecze Zaratustra, tłum. W. Berent, Warszawa 1906

4Por. Rz 8, 35

5Por. J 20, 20-27

6Por. Mt 12, 33

7Por. 1 J 4, 1

8Por. Mt 13, 29

9Por. Łk 18, 25

10O swojej podróży do Indii łącznie z owym dniem w Madrasie opowiadam dokładniej w swojej innej książce — por. Halik T., Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe, tłum. J. Zychowicz, Kraków 2004, s. 35-47

11Por. Mt 7, 21

12Por. Mt 4, 3

13Por. 1 J 4, 20

14Por. 1 Kor 1, 15

15”Plus enim nobis Thomas infidelitas ad fidem quam fides credentium discipulorum profuit”, Hom. 26, 7-9; Patrologia latina 76, 1201-1202

16Por. 1 Kor 13, 4

17Pnp 8, 6-7

18Por. 1 J 4, 16

19Por. 1 Kor 4, 10

20Wj 3

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama