Pojęcie Chrystusa jest związane z pojęciem osoby Syna, a zatem stanowi podstawę całej teologii trynitarnej, zarówno w jej ortodoksyjnym, dogmatycznym rozwinięciu, jak i w polemice przeciwko jej błędnym interpretacjom
stron: 176
format: 130x 210
oprawa: ze skrzydełkami
ISBN: 978-83-7485-247-0
Wydawnictwo: Bratni Zew
Cena: 29.85
Książka Francesca Trisoglio stanowi twórczy i owocny wkład na rzecz dialogu między rozumem a wiarą, w obliczu panującego w społeczeństwie zdezorientowania, uważanego za „wyzwanie” dla kultury i samego chrześcijaństwa.
Jest to alternatywna propozycja dla duchowej samotności, która dręczy niepoliczone szeregi naszego społeczeństwa. Dla wielu osób życie zmarniało z powodu wewnętrznego niespełnienia; ponieważ stanęli twarzą w twarz z pustką.
Chrystus jest, wszechobecny w pismach Ojców Kościoła. Jest swoistym centrum, które promieniuje na wszystkie stopnie kręgu ówczesnych i późniejszych duchownych i za ich pośrednictwem – świeckich. Naturalną jest więc rzeczą, że wszyscy zwracamy się do Niego.
Pojęcie Chrystusa jest związane z pojęciem osoby Syna, a zatem stanowi podstawę całej teologii trynitarnej, zarówno w jej ortodoksyjnym, dogmatycznym rozwinięciu, jak i w polemice przeciwko jej błędnym interpretacjom. Przeszywająca prowokacja dwóch związanych ze sobą herezji, sabelianizmu i arianizmu, uczyniła Syna Bożego obiektem niekończących się sporów. Powracał problem Jego naturalnej relacji z Ojcem, a następnie z Duchem Świętym, co w konsekwencji stało się przyczyną konfliktu z duchoburcami.
Jako że Bóg jest Stworzycielem wszechświata, wyłoniła się również kwestia roli stwórczej, którą Syn wypełnił we współpracy z Ojcem, a w konsekwencji – kwestia Jego relacji ze światem i Jego umiejscowienia w czasie i poza nim.
Punktem kulminacyjnym stworzenia wszechświata było stworzenie człowieka, które pociągało za sobą historię jego upadku, wygnania i wyzwolenia. Odkupienie wiązało się z nieograniczoną różnorodnością sposobów, w jakich mogło zostać dokonane, i rodziło pytanie o to, dlaczego wybrana została właśnie droga Wcielenia; występowano przeciwko jego głównym powodom i szczególnej realizacji. Chrystus jawił się w nim jako Bóg i człowiek: było to współistnienie dwóch rzeczywistości niemożliwych do złączenia, a jednak połączonych w nieuchwytnej formule jedności.
Mogły to być dwie natury połączone w unikalności Jego osoby (diofizytyzm) lub można było przypuszczać, że natura ludzka została wchłonięta przez wyższość tej Boskiej (monofizytyzm) czy też, że współistniały one w nieznacznym połączeniu, jako stanowisko reprezentatywne (nestorianizm) albo, że Jego ludzka osoba została pomniejszona o swoją podstawową właściwość, duszę rozumną, zastąpioną przez Boską duszę Słowa (apolinaryzm), czy jeszcze, że zastąpienie to dotyczyło jedynie woli (monotelizm) lub też, według Pawła z Samosaty i Fotyna, że nie istniała w Chrystusie żadna prawdziwa obecność Słowa, (któremu odmawiali realnej hipostazy), przez co był On tylko zwyczajnym człowiekiem, przewyższającym innych jedynie z powodu swoich nadzwyczajnych przymiotów. Czy więc istniała w Nim osoba teandryczna, i w jaki sposób?
A następnie, czy Wcielenie było rzeczywiste czy też chodziło jedynie o iluzoryczną, pozorną obecność, ducha (doketyzm)? Włączenie się Chrystusa w historię nastręczało zresztą problem dotyczący wyboru czasu: dlaczego właśnie wtedy, a nie wcześniej? Narodził się z Dziewicy; fakt, że był człowiekiem i Bogiem wiązał się z podwójnym pochodzeniem genetycznym; diofizytyzm Jego natury czynił to logicznym; jednakże, wobec takiego przekroczenia zwyczajnych zjawisk potwierdzonych doświadczeniem byli tacy, którzy się buntowali (Helwidiusz), dlatego też korzystne było wyjaśnienie zgodności i słuszności dziewiczego porodu.
Stosowne było również podkreślenie i zobrazowanie długiego procesu przygotowań do tego wydarzenia, które wyrażało się w serii proroctw mesjańskich, często aluzyjnie ukrytych, które budowały podstawy dla wielkiego przyjścia. Obydwa Testamenty (Stary i Nowy) następują jeden po drugim jako życiodajne następstwo, niełatwe jednak do uchwycenia w natychmiastowej intuicji; szczegółowa analiza egzegetyczna miała na celu rozwinięcie związków, które były równie tajemnicze co opatrznościowe. Mojżesz i Chrystus: były to postacie, które wzbudzały ulotne, lecz zachęcające odwołania; w zasadniczej odrębności wyłaniały się paralelizmy.
Fakty i słowa Ewangelii, ich pogłębianie i przykłady zastosowań podane przez św. Pawła, stanowiły oddech dla każdego wierzącego; nieskończona różnorodność temperamentów przenosiła się na nieskończoną wielorakość perspektyw. Tam było źródło życia i nadziei; tam koncentrowały się liturgia i teologia; granice były dokładnie określone w zakresie tematów i niezmierzone w wewnętrznym odbiorze. Była to lektura, która wyczerpywała każdą zdolność pojmowania, prowadząc intelekt na skraj tajemnicy.
Ewangelia przedstawiała życie Jezusa jako bezpośrednią wędrówkę na krzyż. Był to plan, który niepokoił: dlaczego odkupienie, udzielone przez Boga – w Jego miłosierdziu – człowiekowi, musiało dokonać się właśnie przez potworną śmierć Syna Bożego? Poza tym, czym była ta śmierć? Czy Bóg może umrzeć? Jak mogło dojść do śmierci człowieczeństwa, w którym przebywała Boskość? I dlaczego wydarzyło się całe to poniżenie i męka? Oraz jeszcze: jak wytłumaczyć fakt, że w wyblakłej banalności działań, które przenikają egzystencję człowieka, wybuchł cud ze swoją zaskakującą nadzwyczajnością? Nieustannie powracał problem dwóch natur i ich relacji. Ich nieskończony dystans przy jednoczącej je obecności pobudzał do refleksji.
Chrystus zatem wszedł między nas, na nasz poziom, lecz teraz znajdował się na niewypowiedzianej wysokości, obok Boga; z „cichego i pokornego sercem” stał się sędzią, wyobrażalnie surowym; przyniósł człowiekowi zbawienie, a teraz sprawdzał jego odpowiedź na nie. Myśl o sądzie niepokoiła dusze, które nie przestawały, z pewnym drżeniem, kierować na Niego swoje spojrzenia.
Chrystus był zatem normą odniesienia dla własnych działań; był wzorem, który starano się wcielić w swoim życiu. Jego zachowanie miało być obserwowane z największą pilnością, jako że było prototypem wszelkich cnót, do których On wzywał, i w realizacji których udzielał wsparcia swojej łaski. Ojcowie Kościoła podkreślali ich odnawiającą siłę w życiowej praktyce i jednocześnie ich dominującą potęgę w historii, poświadczoną przez niepohamowaną ekspansję wiary chrześcijańskiej, która przenikała wszystkie te cywilizacje i wszystkie narody, dla których była doskonale odpowiednia i dostosowana. Naturalnie, koniecznym stało się zatem skonfrontowanie propozycji chrześcijańskiej z teoriami filozoficznymi, zwyczajami społecznymi i rytualnymi ceremoniami pogańskimi funkcjonującymi na danym obszarze.
Asceza chrześcijańska jawiła się jako równie mądra w swojej zgodności z ludzką naturą, jak nakierowana na przekraczanie transcendentnych horyzontów. Była to wizja, która zachowywała wszystkie prawdziwe ziemskie wartości (W końcu, bracia, wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to miejcie na myśli, Flp 4,8) i, bez umniejszania, wynosiła je do tych niebiańskich.
Taki, w wielości swoich zagłębień, był obszar, w którym poruszali się Ojcowie Kościoła, i takie były centra ich zainteresowania w czasie pierwszego tysiąclecia: widzieli oni Chrystusa jako syntezę Boga i człowieka; wiecznego i ograniczonego, podległego i cudotwórczego, ostatecznego Nauczyciela, który jako jedyny był zdolny nauczać ludzi o Bogu. Adorowali Go, czcili Go, modlili się do Niego, z żarliwością prosili Go o wszechmocną ochronę… Myśleli o Nim, często z intensywnością uczuć, lecz była to miłość, która dość rzadko przechodziła w „przyjaźń”; Jego wzniosłość pełniła po części rolę „ekranu”; wyznaczała dystans, który był właściwy, nawet jeśli dawał pierwszeństwo nad uczuciową ekspansją intelektualnemu ujęciu.
Rozważali naukę i obecność Chrystusa, objaśniając Go ludziom, lecz między autorem i jego tematem istniał dystans; widywali Go przed sobą, nierzadko z bliska, lecz prawie nigdy obok; mówili o Nim, lecz niemal nigdy nie zwracali się do Niego „w cztery oczy”. Była to miłość, w której nie dochodziło do czułości.
My współcześni, my postromantycy, my zorientowani w najbardziej wyostrzonych analizach psychologicznych, my, którzy żyjemy w niestabilnej atmosferze polityczno-społecznej, mglistej, zbłąkanej, pozbawionej wiarygodnych busoli, w zgiełku głosów, które raczej ogłuszają niż upewniają; często będący ofiarami indyferentyzmu, który zbacza z kursu; my, którzy czujemy, jak naszego ducha dławi duszący bezdech, doświadczamy nostalgii za większą bliskością, pragniemy rozmowy, która byłaby również wytchnieniem; chcemy widzieć Go, jak wychodzi nam na spotkanie, w potrzebie także naszego wyjścia Mu na spotkanie.
Ten wewnętrzny impuls, jest bardzo rzadki u Ojców Kościoła, lecz jednak obecny; i być może właśnie jego rzadkość powoduje, że odczuwamy go jako tym bardziej cenny: są to perły. Ich zbieranie, by uczynić z nich skarb, może być pokrzepiające. Obszar przeprowadzonych tutaj poszukiwań rozciągnął się na całą patrystykę łacińską, grecką i wschodnią, i rozszerzył się poza granice kanoniczne wyznaczane przez Izydora z Sewilli dla Zachodu oraz Jana Damasceńskiego dla Wschodu, przeciągając się aż do końca pierwszego tysiąclecia i włączając, jako swoistą pieczęć, żywe postaci św. Piotra Damianiego i św. Bernarda, znacząc tym samym początek nowej ery Doktorów Kościoła. Podczas zbierania kłosów w poszukiwaniu ziarna Słowa przemierzono wiele nieurodzajnych pól, lecz na innych zdołano zebrać zboże o wysokiej wartości. Są to głosy odosobnione, lecz głębokie; radość przynosi słuchanie ich; docierają do nas z urokiem tego, co pochodzi z bardzo daleka, ze szczyptą egzotyki, która nadaje smak codzienności. Są to głosy wielorakie, co wynika z wielkiej różnorodności temperamentów, miejsc, czasów, i mogą zatem zapewnić wybór natchnień, poświadczających, jak potrzeba bezpośredniego spotkania z Chrystusem jest zakorzeniona na dnie ludzkiej świadomości. Może dosięgną nas w jakiejś chwili wewnętrznej ciszy, gdy serce będzie pragnęło usłyszeć Jego, Jezusa, siedzącego obok, w poufałej rozmowie; On i ty; sami, gdy słowa rozbrzmiewają w duszy.
opr. aś/aś