Bezrobocie najbardziej odczuwają mieszkańcy miast, w których dominuje jeden zakład pracy
Pracownicy ZZM w Hucie Stalowa Wola wychodzą z jednej z ostatnich zmian. Od kwietnia 968 osób zostaje bez pracy. Autor zdjęcia: Henryk Przondziono
Bezrobocie odczuwają najbardziej mieszkańcy miast, w których dominuje jeden zakład pracy. Kryzys głównego pracodawcy oznacza kłopoty prawie każdej rodziny.
Kraśnik, Stalowa Wola, Dębica, Ostrzeszów, Krosno... To tylko wycinek z mapy kryzysowej ostatnich i przyszłych miesięcy. Urzędy pracy od dawna nie rejestrowały tylu bezrobotnych. A może być jeszcze gorzej. Struktura zatrudnienia w tych miejscowościach opiera się na jednym pracodawcy. Grupowe zwolnienia, jakie mają tam ostatnio miejsce lub są planowane, oraz niespodziewane plajty zakładów spędzają sen z powiek pracujących w nich mieszkańcom. Najczęściej nie ma w okolicy zakładu, który byłby w stanie zatrudnić ich po zwolnieniu. Kryzys staje się tam coraz mniej wirtualną rzeczywistością.
Stalowe nerwy puściły
„Tutaj nikt nie może czuć się bezpiecznie”. Ktoś napisał to dawno sprayem na bloku jednego z osiedli w Stalowej Woli. Straszak na „obcych” niespodziewanie stał się symbolem nastrojów, jakie panują w tym 70-letnim zaledwie mieście. Co druga rodzina jest związana zawodowo z największym lokalnym pracodawcą, Hutą Stalowa Wola SA. Pan Gabriel za 2 tygodnie zostanie bez pracy. Trójka dzieci, żona niepracująca. Jest jednym z 968 członków załogi Zakładu Zespołów Mechanicznych, spółki wchodzącej do niedawna w skład HSW. Firma produkowała maszyny drogowe i sprzęt wojskowy. Do niedawna wszystko kręciło się świetnie, trudno było nawet dostać urlop, tyle było zamówień. Nagle ich liczba zaczęła spadać, a na dodatek okazało się, że ZZM ma poważne zaległości w opłatach m.in. za prąd. Z dnia na dzień pracownicy dostali wypowiedzenia — do 31 marca mają pracę. — Nie wiem, co dalej, w pobliżu na pewno nie dostanę podobnej pracy — mówi pan Gabriel. Czeka na przystanku na autobus, skończył jedną z ostatnich zmian. Prezes HSW i szef Agencji Rozwoju Przemysłu zapewniali przed chwilą, że sprawa nie jest jeszcze — mimo upadłości ZZM — całkowicie przegrana. — Pani syndyk powiedziała, że chce zatrudnić ponownie od jednej trzeciej do połowy zwolnionych osób, ale to zależy od liczby zamówień dla ZZM — mówi Wojciech Dąbrowski, prezes ARP i od niedawna pełnomocnik rządu ds. Stalowej Woli. Pan Gabriel jednak nie wierzy w te zapewnienia. — A skąd niby te zamówienia się wezmą, skoro z powodu ich braku właśnie nas zwalniają? — pyta zrezygnowany.
Jest piątek, Huta Stalowa Wola nie pracuje, tylko — paradoksalnie — likwidowany ZZM. Prezes HSW tłumaczy nam, że taki jest układ ze związkami zawodowymi: cztery piąte etatu, ale bez zwolnień. Od szefa lokalnej „Solidarności” Andrzeja Kaczmarka dowiaduję się o skali problemów w firmie. — Zwolnienia są nieuchronne, przecież tam stoją wyprodukowane maszyny o wartości 100 mln zł, których nikt nie kupuje — mówi Kaczmarek. Faktycznie, widzimy żółte koparki zalegające wielki plac na terenie jednego z zakładów Huty. Zamówienia zbrojeniowe dla MON podobno schodzą, gorzej z towarami cywilnymi. — Nie jesteśmy skończeni, na pewno nie przewidujemy na razie żadnych zwolnień grupowych — zapewnia prezes HSW Krzysztof Trofiniak. Jednak wszystko zależy od zamówień. Choć prezes przyznaje też, że w spółkach Huty powinno pracować maksymalnie 2100 osób, a nie, jak obecnie, 2400. Na terenie dawnego konglomeratu Huty działa wiele innych spółek, całkowicie prywatnych i niezależnych od HSW. W sumie ok. 14 tys. pracowników. Branża podobna jak w HSW, więc brak zamówień może oznaczać dramat tych wszystkich ludzi.
Według danych, jakie „Gość” otrzymał z Powiatowego Urzędu Pracy w Stalowej Woli, w styczniu przybyło tam 903 bezrobotnych, w tym tylko 215 z prawem do zasiłku, a w lutym 684 (139 dostanie zasiłek). Do tego dojdzie wspomnianych 968 osób z likwidowanego ZZM. Jednocześnie brakuje innych ofert pracy. — W grudniu 2008 roku wpłynęło do PUP tylko 67 ofert pracy, w styczniu br. urząd dysponował 55 ofertami. W lutym zgłoszono 32 oferty pracy — mówi nam zastępca dyrektora PUP w Stalowej Woli Mirosława Burkowska.
Bez alternatywy
Nieciekawie wygląda też sytuacja mieszkańców Kraśnika. Finanse tutejszych rodzin zależą przede wszystkim od Fabryki Łożysk, zatrudniającej ok. 2500 osób. Ale firma już zgłosiła do urzędu pracy, że zwalnia 275 pracowników. To podnosi stopę bezrobocia w Kraśniku o ponad 15 proc. Fabryka wybrała na początek te osoby, którym niedługo zacznie przysługiwać prawo do świadczeń przedemerytalnych (to około dwóch trzecich zwolnionych). Prawdopodobnie szykują się kolejne zwolnienia.
Poza fabryką źle dzieje się także u małych i średnich przedsiębiorców. W sumie w listopadzie ubiegłego roku pracę straciło w mieście 500 osób, w grudniu 200, w styczniu 400 i w lutym 120. Takie dane przedstawił nam lokalny PUP. — Obecnie mamy ok. 20—30 ofert pracy — mówi „Gościowi” jego dyrektor Andrzej Tyburczuk. — Zależy nam też na aktywizacji osób bezrobotnych. Z Funduszy Pracy chcemy zorganizować staże dla osób w wieku 25—27 lat, jest też szansa na prace interwencyjne, dotacje na rozpoczęcie działalności gospodarczej — wymienia Tyburczuk. — Dla osób zwalnianych z Fabryki Łożysk nie ma właściwie alternatywy, nie ma szansy dostać w okolicy pracy w tym samym zawodzie — dodaje. Tylko część zwolnionych jest chętna czy zdolna do zmiany kwalifikacji, na to też będą pieniądze w urzędzie pracy. Teoretycznie istnieje też możliwość — nie tylko w przypadku Fabryki w Kraśniku — żeby państwo dofinansowało stanowiska pracy, na przykład dopłacając pracodawcy do składki na ZUS. W zamian pracodawca zobowiązałby się, że nie zlikwiduje miejsca pracy. — To jednak dla Fabryki byłaby niewielka pomoc, zaledwie 6-krotność przeciętnego wynagrodzenia — tłumaczy Tyburczuk. — Fabryce możemy też pomagać inaczej, na przykład finansować szkolenia dla tych pracowników, którym grozi zwolnienie. Ale Fabryka nie zgłosiła się do nas z takim wnioskiem. Zresztą, jak możemy im szkolić na przykład kierowców, skoro oni mają ograniczenia w produkcji — dodaje dyrektor kraśnickiego PUP.
Klienci zwalniają ludzi
„Leoni dostosowuje zakład w Ostrzeszowie do nowej sytuacji swoich klientów”. W taki sposób producent drutów, kabli i systemów okablowania tłumaczy zwolnienia w firmie. Wszystko zaczęło
się, jak w wielu innych przypadkach, od spadku popytu na samochody. W grudniu ubiegłego roku zakład firmy w Ostrzeszowie (jeden z kilkudziesięciu na świecie) zatrudniał 1650 pracowników. Z informacji, jakich udzielił nam rzecznik prasowy firmy z Niemiec Sven Schmidt, wynika, że do listopada tego roku liczba zatrudnionych w Leoni w Ostrzeszowie będzie wynosiła tylko 400 osób. Te aż 75-procentowe cięcia załogi firma tłumaczy właśnie brakiem rynku zbytu na samochody. — W związku z tym do listopada 2009 r. nie zostanie przedłużonych ok. 550 umów o pracę, zawartych na czas określony — wyjaśnia Sven Schmidt. Dla 14-tysięcznego Ostrzeszowa oznacza to dramat większości rodzin. Pocieszające może być tylko to, że Leoni zapewnia, że nie ma w planach całkowitej likwidacji zakładu w Polsce. Być może z czasem, gdy wróci popyt na samochody, firma otrzyma więcej zamówień i zwolnione osoby wrócą na swoje stanowiska.
Te trzy miejscowości to tylko przykładowe obrazki, które oddają jednak klimat panujący w małych miastach, uzależnionych od jednego pracodawcy. Podobne kłopoty mogą spotkać wkrótce mieszkańców Dębicy, gdzie producent opon na razie utrzymuje etaty, ale w lipcu można spodziewać się redukcji zatrudnienia. Produkcja opon Michelin zwolniła już dawno w Olsztynie. Na razie pracowników wysyłano na urlopy, ale podobno i tam szykują się zwolnienia grupowe. Nieciekawie wygląda sytuacja w blisko 50-tysięcznym Krośnie. W tutejszej Hucie Szkła już 1200 osób pożegnało się z pracą. O swój los boją się też pracownicy Opla w Gliwicach, zwłaszcza odkąd pojawiły się głosy, że General Motors, do którego należy Opel, zlikwiduje 6 fabryk Opla w Europie. W Gliwicach już doszło do zwolnień grupowych. Jednak tutaj sytuacja nie jest tak dramatyczna jak w wyżej przedstawionych miejscowościach. Na Górnym Śląsku jest stosunkowo łatwej znaleźć pracę niż w małych miastach, gdzie dominuje jeden zakład. Sąsiedztwo Katowic i innych miast pozwala zwalnianym z Opla czuć się trochę bezpieczniej. Jest też duża szansa, że fabryka w Gliwicach nie znajdzie się jednak na liście do likwidacji: to jeden z najnowocześniejszych zakładów Opla, w który koncern sporo zainwestował.
Monokultura nie popłaca
Najbliższe miesiące będą prawdziwym testem dla urzędów pracy i innych instytucji zajmujących się zwalczaniem bezrobocia. Nie wiadomo właściwie, który ze sposobów łagodzenia skutków kryzysu jest najlepszy. W różnych wypowiedziach ciągle powtarza się wspomniany wyżej pomysł dofinansowania z budżetu stanowisk pracy. Ale to kosztuje. I obciążony byłby najprawdopodobniej Fundusz Pracy, który nie wiadomo, czy udźwignąłby taki ciężar. Według planu na ten rok, z Funduszu Pracy miało być przeznaczonych ok. 2 mld zł na zasiłki dla ponad 270 tys. bezrobotnych. Już teraz wiadomo jednak, że liczba faktycznie czekających na zasiłki znacznie przewyższy zaplanowaną. Na szkolenia też są pieniądze, ale chętnych do zmiany kwalifikacji trochę mniej. — Przychodzą na nie najaktywniejsi, natomiast duża część rejestruje się tylko po to, żeby mieć ubezpieczenie — mówi Andrzej Tuburczuk z PUP w Kraśniku.
Są też iskierki nadziei. W Stalowej Woli, mimo ciemnych chmur zbierających się nad Hutą i działającymi w podobnej branży spółkami, jeden z inwestorów chce stworzyć 100 nowych miejsc pracy na nowym terenie, trwają starania o jego odlesienie. Taką informację uzyskaliśmy od prezesa Agencji Rozwoju Przemysłu Wojciecha Dąbrowskiego, podczas konferencji prasowej w Stalowej Woli. — Kryzys paradoksalnie przyciąga różnych inwestorów — mówił Dąbrowski. — Na przykład na południu kraju, prawdopodobnie w Bielsku-Białej, Fiat szykuje się do otwarcia nowej fabryki silników.
Pozostaje pytanie, czy nie lepiej jest różnicować inwestycje, żeby małe miasta nie były tak bardzo uzależnione od jednego zakładu pracy. Taka monokultura przemysłowa okazuje się bardzo niebezpieczna. — Mimo wszystko lepsze są inwestycje branżowe — uważa prezes HSW Krzysztof Trofiniak. — Przecież Stalowa Wola jest znana jako zagłębie pewnych technologii, inżynierów, z tego słynie na świecie i to trzeba ciągle ulepszać — przekonuje. Niestety, obecny kryzys pokazuje, że jest druga strona medalu. Tysiące osób, nawet po zmianie kwalifikacji, nie będzie mogło ich wykorzystać z braku alternatywy.
opr. mg/mg