W Radomiu i Lublinie, dzięki inicjatywie dyrektora Zakładu Karnego, więźniowie podjęli studia wyższe - to przykład resocjalizacji w najlepszym wydaniu
Studia rozpoczęło trzydziestu trzech więźniów. Obecnie jest ich siedemnastu. Mają od dwudziestu kilku do blisko pięćdziesięciu lat. Są w jednej grupie na studiach dziennych. Wszyscy uzyskują oceny w nauce ze średnią blisko pięć. Mają stypendia i ogromną determinację. Jeśli będą postępować i uczyć się jak dotychczas, w przyszłym roku otrzymają tytuły inżynierów
Budynek radomskiego Zakładu Karnego tylko nieznacznie przypomina więzienie, za którego murami siedzą przestępcy. Jedni z wyrokami kilkuletnimi, inni — z dożywociem. Parę lat temu jedna z więziennych świetlic została zamieniona na salę wykładową. Studentami byli więźniowie. Dziś są już na trzecim roku i dojeżdżają na Uniwersytet Technologiczno-Humanistyczny im. Kazimierza Pułaskiego w Radomiu.
Przed trzema laty dyrektorem radomskiego ZK był Jacek Głuch — dziś podpułkownik i dyrektor okręgowy służby więziennej w Lublinie. Rozpoczynając pracę w Radomiu, postawił sobie wyzwanie, żeby wprowadzić inną niż dotychczas formę resocjalizacji więźniów. Nie tylko przez edukację na kursach: ślusarz, murarz, kucharz. Wiedział, że wielu z osadzonych ma już maturę i niejednokrotnie marzy o studiach, a tylko w wyjątkowych wypadkach otrzymuje na to zezwolenie Sądu Penitencjarnego. Zaproponował więc kierownictwu Służby Więziennej i Politechnice w Radomiu, dziś przekształconej w uniwersytet, podjęcie eksperymentu: utworzenie grupy studenckiej tylko z więźniów. — Trzeba mieć zawsze świadomość, że przecież ci ludzie wyjdą kiedyś z więzienia. Bez względu na to, jaki otrzymali wyrok. Nawet, ci którzy mają dożywocie, mogą starać się o przedterminowe zwolnienie — mówi ppłk Jacek Głuch. — Chodziło o to, by wychodząc z więzienia, mieli pomysł na życie i nie wracali do tego, co dotychczas. W sukurs przyszedł mi prof. Krzysztof Krawczyk. Podczas jednej z rozmów zapytałem go, czy uczelnia podjęłaby się zorganizowania zajęć dla takiej grupy. Od pomysłu do jego realizacji upłynął rok. Podstawowym kryterium dla więźniów była zdana matura. No i oczywiście dobre sprawowanie. Spotkaliśmy się z dużym odzewem osadzonych i mogliśmy wybierać. Prof. Krawczyk wykonał natomiast zupełnie nieprawdopodobną pracę: przekonał senat ówczesnej Politechniki, że takie studia mają sens. Opracował ich program. Zachęcił wykładowców do zajęć, bo pierwsze dwa lata odbywały się na terenie ZK. No i rozpoczęliśmy nauczanie, które w tej formule nie ma precedensu w Europie, a w USA jest tylko do pewnego stopnia podobne.
— Przygotowaliśmy nowy kierunek — logistykę motoryzacji — który, generalnie ujmując, wiąże się z obsługą transportu naziemnego — mówi prof. dr hab. Krzysztof Krawczyk, kierownik Zakładu Inżynierii Produkcji na radomskim uniwersytecie. — Miałem świadomość, że ci ludzie muszą wrócić do społeczeństwa. Pomyślałem też, że trzeba było wielkiej odwagi ze strony kierownictwa więzienia, aby podjąć takie wyzwanie, więc i ja nie mogłem tego zbagatelizować. Specjalnie dla naszych przyszłych studentów przygotowaliśmy plan, który merytorycznie nie jest inny od normalnego programu studiów dziennych. Chodziło tylko o takie ułożenie siatki zajęć, żeby przez pierwsze dwa lata mogli studiować w więzieniu. Dopiero w następnym roku mogli mieć zajęcia w naszych laboratoriach. Wykładowcy na początku podeszli do mojej propozycji sceptycznie, ale tylko jeden odmówił prowadzenia zajęć. Skądinąd wiem, że sam miał kiedyś przykre doświadczenia z przestępcami.
— Zaskoczyło mnie to, że do studiów przystąpiła grupa grypsujących, którzy zrezygnowali z grypsowania na rzecz nauki — kontynuuje prof. Krzysztof Krawczyk. — I jeśli ktoś odstawał, miał kłopoty z nauką, to we własnym gronie bardzo sobie pomagali.
— Potraktowałem tę pracę jako wyzwanie. Na początku miałem obawy, jak to będzie, bo nie prowadziłem dotychczas zajęć w więzieniu — opowiada dr inż. Jacek Borowiak. — Później jednak nie zwracałem już uwagi na to, że moi studenci są inni. Choć owszem, czasami przychodzili w więziennych ubraniach i to mi przypominało, gdzie jestem. Albo kiedy szedłem korytarzami na zajęcia i otwierały się kolejne kraty... Generalnie jednak są łatwiejsi do zdyscyplinowania. Oni mają świadomość, że gdyby coś poszło nie tak, to koniec ze studiami. Kilkunastu zresztą odpadło. Zasadniczo jednak im bardziej zależy na tych studiach niż studentom na wolności, którzy czasami są studentami z przypadku.
— Nie miałem wcześniej podobnego doświadczenia. Pierwszy kontakt był bardzo dobry i to wrażenie, że są więźniami, zostało od razu zatarte — mówi Ireneusz Jędra, specjalista ds. naukowo-technicznych. — Nie mają przecież wypisane na czole, co zrobili. Zobaczyłem natomiast ludzi, którzy są bardziej dociekliwi niż studenci na wolności. Może dlatego, że wiedzą, czego chcą. Zadają mnóstwo pytań, czego studenci na wolności raczej nie czynią. Wykład jest przez to bardzo żywy i chce się z nimi pracować.
— Owszem, słyszałem negatywne opinie o pomyśle umożliwienia więźniom podjęcia studiów wyższych. Szczególnie chodziło o tych, którzy mają długie wyroki — mówi ppłk Sławomir Grzyb, obecny dyrektor ZK w Radomiu. — Tak, tylko to samo społeczeństwo żąda od nas, byśmy resocjalizowali osadzonych, a jednocześnie gani nas za to, co jest pozastandardowe w resocjalizacji. Jednak negatywne opinie o naszym programie wypowiadają na ogół ludzie, którzy nie znają realiów więziennictwa ani naszego programu. Patrzą z daleka i oceniają. Trzeba wiedzieć, że więźniowie, którzy studiują, musieli sobie na tę edukację zasłużyć. Oni przesiedzieli w ZK już po kilkanaście lat. Mieliśmy możliwość obserwowania ich, czy nadają się do tego programu. Niektórzy zrobili w więzieniu gimnazjum, maturę. Spotykam się z nimi często. Znam ich. Studia to forma nagrody dla nich za dobre zachowanie. Ci ludzie bardzo się zmienili od czasu, kiedy zaczęli studiować. Jak bardzo, najlepiej wiedzą ich rodziny, z którymi wcześniej nie mieli kontaktu, a które dziś bardzo ich wspierają w akademickich ambicjach. Jednak mimo wszystko jest to eksperyment i jak dotychczas nie został on jeszcze zakończony. Efekty zobaczymy dopiero wtedy, kiedy ci ludzie wrócą do społeczeństwa.
Wszyscy studenci więźniowie za dobre wyniki w nauce otrzymali stypendia. Niemal wszyscy część funduszy przekazali na działalność charytatywną. Robert z Ząbek i Mariusz z Warszawy rozpoczęli akcję wspomagania rodzinnego domu dziecka prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr Kapucynek Najświętszego Serca Jezusa w Żelechowie. Akcja rozwinęła się i w rezultacie zebrali kilka tysięcy złotych. W samym ZK pieniądze na ten cel wpłaciło ponad trzysta osób.
— Pomagaliśmy też zorganizować Wigilię — opowiada Andrzej Kowalski*, któremu mija właśnie czternasty rok w więzieniu z orzeczonych dwudziestu. — My sami nie wiedzieliśmy, jak to będzie z tymi studiami w kryminale, ale myślę, że je skończymy. Dla wielu z nas te studia są nowym życiem. Jak zdobycie Mount Everestu — spełnieniem marzeń. No i też powrotem do rzeczywistego świata. Nagle jest światło. Nagle jest szansa. Nagle jest życie. Co tu jeszcze więcej mówić...
Mariusz Kwiatkowski z Warszawy żył w takim środowisku, w którym studiów nikt nie kończył. — Nikt nawet nie myślał, nie marzył o tym, żeby je zacząć, a co dopiero skończyć! — podkreśla. — Maturę zrobiłem w więzieniu i jestem dumny z tego, że mogę studiować. Czasami nie wierzę, że jestem studentem, że mam indeks, że to nie jest sen. Że to prawda. Każdego dnia proszę Boga, bym tego nie zepsuł. By mnie coś nie skusiło. Zaczynała nas ponad trzydziestka. Ci, którzy odpadli, nie wytrzymali psychicznie. Chwila wolności ich ogłuszyła.
Maciek Malinowski pochodzi z Gdańska. Liceum i maturę robił w ZK. W więzieniu przesiedział już dwanaście lat. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, powinien być na wolności za trzy lata. — Może to, że tu trafiłem, było spowodowane zaniedbaniami środowiskowymi? — zastanawia się przez chwilę. — Poza murami skończyłem ledwie zawodówkę. Obecnie mam najlepsze oceny. Wychodząc do społeczeństwa w przyszłości, chcę być jakoś przydatny, a nie stanowić element, jak to się dzisiaj mówi: dysocjalny. Na wolności nigdy nie myślałem o studiach. Dzisiaj staram się uczyć jak najlepiej, bo mam świadomość, że jest to pierwszy tego typu projekt. Jeśli ja, jeśli my zawalimy, to inni przez nas mogą już nie dostać takiej szansy.
Ppłk Jacek Głuch awansował. Został przeniesiony do Lublina. Wkrótce również tam postanowił stworzyć szansę dla więźniów. Nawiązał kontakt z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. — Odbyło się spotkanie dwunastu dziekanów. Złożyłem swoją propozycję i poprosiłem o przedstawienie, jakie są możliwości podjęcia studiów przez skazanych w takim, na razie „zamkniętym”, trybie — mówi. — Pomysły były różne, ale najbardziej zainteresowała mnie propozycja ks. prof. Mirosława Kalinowskiego. Studia na kierunku: praca socjalna — streetworking. I uważam, że na dzień dzisiejszy jest to jedna z lepszych, jeśli nie najlepsza forma resocjalizacji. Były więzień będzie lepiej wiedział, jak pomóc alkoholikowi, który leży w bramie czy dzieciakowi z ulicy bądź narkomanowi, któremu czasem więzienie uratowało życie. Ale mam też inny pomysł: żeby podjąć współpracę z dużą rzeszą różnych organizacji społecznych. Chodzi o to, aby więzień mógł rozpocząć pracę jako wolontariusz, a po sprawdzeniu się — przejść na etat. Żeby nie stało się tak, że on już po studiach znów trafi do więzienia.
— Nasz kierunek jest na KUL-u od pięciu lat. Dotychczas nie studiowali na nim więźniowie. A myślę, że to może być ciekawe doświadczenie — mówi ks. prof. dr hab. Mirosław Kowalski. — Program jest taki sam jak dla innych studentów, z tą tylko różnicą, że wykładowcy wolontariusze prowadzą od tego roku akademickiego zajęcia w ZK w Lublinie. Po pierwszych doświadczeniach niektórzy uważają, że gdyby nie bramy więzienne, to nie mieliby wrażenia, że studenci są osobami, które weszły w konflikt z prawem. Ale studia nie są naszym pierwszym doświadczeniem w zakresie współpracy z więziennictwem. Przez kilka lat organizowaliśmy kursy dla osadzonych, później był duży program „Więzi społeczne zamiast więzień”, którego byłem dyrektorem zarządzającym. I to pokazało nam, że istnieje potrzeba szerszej propozycji dla więźniów, nie tylko w postaci krótkiej formy kursów. Przedstawiliśmy więc naszą ofertę i bardzo cieszymy się, że została zaakceptowana.
W ubiegłym roku studenci pierwszego roku z ZK w Lublinie wysłali list do papieża Franciszka z prośbą o błogosławieństwo. Napisali w nim m.in.: „Jesteśmy więźniami osadzonymi w Zakładzie Karnym w Lublinie. Niestety, życie wielu z nas przez jakiś czas musi być kontynuowane w tym miejscu. Czasu nie możemy cofnąć, ale chcemy zmienić przyszłość. Rozpoczęliśmy studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim im. Jana Pawła II. Chcemy w przyszłości pomagać innym, by nie trafili tu, gdzie my teraz jesteśmy (...)”.
Papież Franciszek szybko odpowiedział studentom. Pobłogosławił im. Przez swego nuncjusza Celestino Migliore przekazał także obrazki. I jak mówi ks. prof. Mirosław Kalinowski, niewykluczone, że spotka się z tymi niezwyczajnymi studentami KUL-u w 2016 r., podczas swojej wizyty w Polsce.
* Nazwiska więźniów zostały zmienione
opr. mg/mg