• Echo Katolickie

Wiem, komu zawdzięczam życie

Ks. Leszek Hryciuk, który ocalał z autokarowego wypadku do Medjugorie nie ma wątpliwości, komu zawdzięcza uratowanie życia

 

 

Pewnie dla mnie lepsze byłoby, gdybym już w tamtym momencie trafił do Domu Ojca, ale może mam tu coś jeszcze do zrobienia. Pociąga mnie jedno i drugie - mówi, parafrazując słowa św. Pawła, ks. Leszek Hryciuk, proboszcz parafii św. Apostołów Piotra i Pawła w Niemojkach, który ocalał z autokarowego wypadku do Medjugorie. Nie ma też wątpliwości, komu zawdzięcza uratowanie życia.

 

Na pielgrzymkę namówiła ks. Leszka pochodząca z Łukowa nazaretanka s. Janina Mateusiak. Znali się praktycznie od dziecka, bo pochodzili z jednej miejscowości. Poza tym ks. Hryciuk półtora roku pełnił posługę kapelana w łukowskim domu ss. nazaretanek. - Jej pasją były podróże. Wielokrotnie proponowała mi wyjazdy w różne miejsca, ale kapłańskie obowiązki nie pozwalały na zostawienie parafii. Kilka miesięcy temu, kiedy s. Janina stanęła na nogi po chorobie nowotworowej, zadzwoniła do mnie, pytając: „Wybieramy się z pielgrzymką do Medjugorie, jedziesz z nami?”. Odpowiedziałem, że bardzo bym chciał, ale przecież jestem na parafii sam i nie wiem, czy znajdę zastępstwo. Udało się. Misjonarz ks. Jan Miedzianowski zgodził się „poproboszczować” na czas mojej nieobecności w Niemojkach - opowiada ks. L. Hryciuk, wyznając, iż bardzo czekał i cieszył się na ten wyjazd. - Nie byłem w Medjugorie, poza tym chciałem zawieźć intencje parafian i za parafian - dodaje.

 

Chowaj głowę!

Ks. Leszek wyruszył w drogę 5 sierpnia. - Tego dnia przypadał pierwszy piątek miesiąca, więc chciałem jeszcze odprawić poranną Mszę św., dlatego zdecydowałem, że wraz z częścią pątników wsiądę do autokaru w Jedlni, gdzie posługiwała s. Janina, bo do Warszawy bym nie zdążył - wyjaśnia.

Ok. 11.00 autobus z pielgrzymami z różnych stron Polski wyjechał spod Kaplicy Wieczystej Adoracji im. św. Jana Pawła II. Kolejnym przystankiem była Jasna Góra. Po Mszy św. pątnicy ruszyli już prosto do Medjugorie.

Droga upływała spokojnie. Kolejne kilometry wyznaczały wspólne modlitwy, śpiewy i przystanki na kawę czy rozprostowanie kości. Wszystko szło według planu, aż do ok. 5.40. - Większość spała. Ja tylko drzemałem. W pewnym momencie usłyszałem szum, jakby autobus złapał pobocze. Poczułem niepokój i wtedy, nie wiem dlaczego, przypomniało mi się, że kiedy jako misjonarz latałem samolotem do Rosji, przeczytałem, iż ludzie, którzy przeżyli wypadek samolotowy, kładli się na podłodze lub chowali głowy, by uniknąć uderzenia. Gdy zrozumiałem, co się dzieje, pierwszą myślą było właśnie: „chowaj głowę”. Skuliłem się, a potem już tylko sekundy i potężny huk, kiedy uderzyliśmy w betonowy przepust - opowiada kapłan. - Wydaje mi się, iż na chwilę straciłem świadomość, ponieważ kiedy się ocknąłem, niektórzy byli już poza autobusem. Albo wyszli, albo ich wyrzuciło. Leżałem w zupełnie innym miejscu niż siedziałem. Z tylnej części znalazłem się w połowie autokaru. Pode mną byli zakleszczeni ludzie, którzy krzyczeli z bólu. Do tego powyrywane siedzenia, rozrzucone bagaże, wybite szyby. Wyglądało to strasznie - wspomina, dodając, iż nie wie, czy kiedykolwiek wymaże z pamięci te obrazy.

 

Tyle mogłem zrobić…

Kapłan wydostał się z autokaru o własnych siłach przez rozbite okno w dachu. Mimo bolącej ręki starał się pomagać innym poszkodowanym, a umierającym udzielał absolucji. - Tyle mogłem zrobić - mówi.

Jak podkreśla ks. Leszek, służby ratunkowe pojawiły się bardzo szybko. W pierwszej kolejności udzielano pomocy najbardziej potrzebującym. - Kiedy czekałem na swoją kolej, oprócz wdzięczności za to, że żyję, przyszła myśl: „Co Bóg chce nam powiedzieć przez to, że nie dojechaliśmy do Medjugorie?”. Brak ostrych zakrętów, z jednej i z drugiej strony ciągnące się kilometrami puste pola, jedyny przepust na tej autostradzie, a my uderzyliśmy właśnie w niego. Znak? Na pewno nie przypadek, bo u Pana Boga ich nie ma - dzieli się swoją refleksją proboszcz parafii w Niemojkach.

 

Nie wiedzieli, czy żyje

Ks. Hryciuk trafił do kliniki traumatologii w Zagrzebiu, gdzie przeszedł operację złamanej ręki. Właściwie do tego momentu bliscy księdza i parafianie nie mieli wiadomości o jego stanie zdrowia. O tym, że przeżył, dowiedzieli się w sobotni wieczór po sprawowanej w jego intencji Mszy św. - Nie było ze mną kontaktu. W chwili wypadku oprócz okularów, bez których absolutnie nic nie przeczytam, straciłem też telefon. I choć zanim odjechałem z miejsca zdarzenia, udało mi się go znaleźć, nie mogłem z niego skorzystać. Był zakrwawiony, ale cały. Nie mogłem jednak włączyć roamingu, a potem siadła bateria. Dopiero w niedzielę wieczorem bratu udało się do mnie dodzwonić. Po operacji lekarz przyniósł mi do łóżka szpitalny telefon. Swój uruchomiłem dzięki zakonnikowi, który przychodził z sakramentami. Zaniósł go do serwisu. Kiedy przyniósł z powrotem, powiedział: „Tu trzeba co najmniej pół dnia na przeczytanie wszystkich wiadomości, tak wielu ludzi się o księdza martwi - mówi ks. Leszek, podkreślając, iż podczas pobytu w szpitalu doświadczył wiele dobra od zupełnie nieznajomych osób. - Siostry zakonne zaopatrzyły mnie w ubranie i klapki. Dostałem też okulary - dodaje.

 

Dlaczego ja?

Stan zdrowia ks. Hryciuka pozwolił na transport do Polski już w środę 10 sierpnia. Prosto z lotniska przewieziono go do szpitala w Łosicach, gdzie na obserwacji spędził kilka dni. Kiedy opadły emocje, pojawiły się pierwsze pytania. - Już na szpitalnym łóżku, a potem w domu zacząłem zastanawiać się, dlaczego akurat ja przeżyłem? Na pewno jeszcze Bóg zostawił do poprawy co nieco w moim życiu, choć pewnie dla mnie lepsze byłoby, gdybym już w tamtym momencie trafił do Domu Ojca. Ale może mam tu coś jeszcze do zrobienia dla innych - wyznaje, parafrazując słowa z Listu św. Pawła do Filipian.

 

Cierpienie wyostrza wzrok

W pierwszą niedzielę po powrocie ze szpitala ks. Leszek podczas Mszy św. dziękował parafianom za modlitwę w jego intencji. - Choć nie było mi łatwo wystać przy ambonie tych kilkanaście minut, czułem, że jestem im to winien. Jak opowiadają księża, w dniu wypadku do kościoła przyszło mnóstwo osób, przy konfesjonałach, niczym w rekolekcje, ustawiły się kolejki. To był ocean modlitwy, szturm nieba, za co jestem bardzo wdzięczny - mówi ze wzruszeniem proboszcz. - Chciałem też przekazać im, co sam sobie uświadomiłem. Słuchając relacji o tym, co dzieje się w parafii, myślę, że to właśnie jest ta łaska, która została dana innym i mnie. Czyż nie z taką intencją wyruszałem do Medjugorie? W kazaniu żartobliwie dodałem, że przez dwa i pół roku, od kiedy jestem w Niemojkach, mógłbym stanąć na głowie i nieustannie powtarzać, że trzeba się modlić, odmawiać Różaniec, a i tak nie osiągnąłbym takiego skutku, jaki zadział się po wiadomości o wypadku. Bóg nie jest ograniczony naszymi wyobrażeniami o łaskach. On daje nam to, co uważa dla nas za najlepsze. Czasem są to po ludzku trudne i bolesne rzeczy. Ktoś powie: „I to ma być łaska?!”. Tak, bo cierpienie pomaga nam lepiej zrozumieć ofiarę krzyża. Jest potrzebne, by jaśniej i ostrzej widzieć, dostrzec sprawy, które są naprawdę ważne - nie ma wątpliwości ks. Hryciuk, a tym, którzy zwracają uwagę, iż do tragedii doszło w pierwszą sobotę miesiąca, odpowiada: - Nieustannie jesteśmy wzywani do wynagradzania Niepokalanemu Sercu Maryi. Współcierpienie to jedna z możliwości - tłumaczy.

 

Od pierwszego oddechu

Ks. Leszek jest pewien, że ocalał dzięki opiece Maryi. - Nigdy nie miałem wątpliwości, kto zawalczył o moje życie zarówno teraz, jak i podczas narodzin - twierdzi. - Przyszedłem na świat 7 października, w święto Matki Bożej Różańcowej, choć to, czy będę żył, nie było takie oczywiste. Również życie mojej mamy było zagrożone. Rodzice mieli konflikt serologiczny. Dzisiaj medycyna sobie z tym radzi, ale 57 lat temu był to problem. Lekarze powiedzieli, iż to cud, że zostaliśmy uratowani. Po wielu latach mama wyznała, że będąc ze mną w ciąży i mając świadomość tego, co może się stać, powierzyła mnie Matce Bożej. Modląc się, powiedziała: „Maryjo, jeśli moje dziecko przeżyje, jest Twój, ofiaruję go na służbę kapłańską” - opowiada łamiącym się ze wzruszenia głosem ks. Leszek. Usłyszał tę historię dopiero, kiedy był w seminarium duchownym. - Wcześniej mama o tym nie wspominała. Myślę, iż nie chciała na mnie wywierać presji - uważa kapłan, podkreślając, że Maryja towarzyszy mu od pierwszego oddechu i ma nadzieję, iż będzie z nim do końca.

 

Dziękować w ciemno

„W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was” - te słowa z Listu św. Pawła do Tesaloniczan, jak przyznaje ks. Leszek, po wydarzeniach z 6 sierpnia docierają do niego ze zdwojoną siłą. - Nic nie dzieje się bez wiedzy i opieki Boga. Nawet ten wypadek. Puste pole, nic nie powinno się wydarzyć, a nagle betonowy przepust… Po ludzku trudno to zrozumieć, ale ufam, że Bóg wyprowadzi z tego dobro. Jakie? Być może dowiem się kiedyś, być może dopiero w przyszłym życiu. Jednak już dzisiaj mu za to dziękuję. W ciemno. Bo On wie, co dla nas najlepsze - puentuje ks. L. Hryciuk.

DY

 

Echo Katolickie 34/2022

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama