Ojcostwo to miłość bez spodziewanych korzyści – mówi Paweł Królikowski, filmowy „Kusy” z „Rancza”. A prywatnie ojciec piątki dzieci i od 21 lat mąż aktorki Małgorzaty Ostrowskiej. – W żonie – podkreśla – naj
"Idziemy" nr 17/2009
Ojcostwo to miłość bez spodziewanych korzyści – mówi Paweł Królikowski, filmowy „Kusy” z „Rancza”. A prywatnie ojciec piątki dzieci i od 21 lat mąż aktorki Małgorzaty Ostrowskiej. – W żonie – podkreśla – najbardziej cenię to, że jest.
– Właśnie przewijam dziecko – słyszę w słuchawce głos Pawła Królikowskiego, kiedy próbuję umówić się z nim na spotkanie. – Po świętach będę miał trochę wolnego czasu, proszę zadzwonić. Życzę wszystkiego dobrego. I dobrych Świąt – dorzuca. Spotykamy się zatem tuż po Świętach.
– Dużo czasu poświęcam dzieciom, za dużo – śmieje się aktor. – Ale przecież dziecko ma i matkę, i ojca. Nie widzę powodu, by ojciec nie mógł zainteresować się, dlaczego maluch płacze, wykąpać go, przewinąć – mówi już poważnie. Takie zasady panowały w domu państwa Królikowskich od początku, kiedy przychodziły na świat kolejne dzieci: 19-letni dzisiaj Antoś, student reżyserii w Warszawskiej Szkole Filmowej, 17-letni Janek, 9-letnia Julka, 5-letnia Marcelina i 1,5-roczny Ksawery.
Żonę Pawła Królikowskiego Małgorzatę Ostrowską widzowie dobrze znają choćby z filmowej roli Grażynki Lubicz w „Klanie”. – Przyznaję, że cierpliwość do dzieci to żona ma większą niż ja – mówi Królikowski. – Kiedy wyjeżdża na 3–4 dni na zdjęcia, a ja jestem wolny, zajmuję się najmłodszym. Modlę się wtedy o cierpliwość i nieraz myślę: „Żeby już ta Gośka wróciła”. Nie chcę zostawiać dziecka z opiekunką, bo miałbym wyrzuty sumienia – dodaje.
Aktor nie ustawia hierarchii ważności w rodzaju: rodzina przed pracą albo praca przed rodziną. – To, co robimy z żoną, bardzo kształtuje naszą rodzinę. Chłopcy i dziewczynki też żyją naszymi zajęciami, a ich zainteresowania też aspirują w tym kierunku – podkreśla filmowy „Kusy”.
TRUSKAWKOWE STUDIO
Od dziecka chciał być artystą. – To znaczy nie chodzić codziennie do pracy, a jak już coś robić, to od rana do nocy. Poświęcać się temu z pasją – żartuje. Wybrał wydział aktorski w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu. Po dyplomie najpierw była mała rola, którą kwituje krótko: zagrałem w filmie, o którym nie chce mi się gadać. Szukał swojego miejsca.– I wtedy znalazł się taki Jakub (Kolski), który wskazał mi drabinę. Po niej na kilkanaście lat wszedłem do Telewizji. Miałem robić program dla dzieci – wspomina Paweł Królikowski. Tak we wrocławskiej TVP na 10 lat zagościło „Truskawkowe Studio”.
Nazwę wymyślił sam. – Truskawki kojarzyły mi się z dzieciństwem, były kawałkiem rodzinnego domu – wyjaśnia. W okolicach Zduńskiej Woli, gdzie mieszkał, były wszędzie wokół plantacje tych pierwszych letnich owoców. – Pamiętam, że kiedy mieszkaliśmy we Wrocławiu, rodzice zawsze przysyłali nam świeże truskawki – wspomina. – Piękny, krótkotrwały owoc, z żółtymi kropeczkami jak dotknięcia słońca – wtrąca na poetycką nutę.
Do „Truskawkowego Studia” napisał teksty około 100 piosenek. – Robiłem kolorowe, zwariowane programy, ale w tym dziecięcym chaosie jednocześnie poukładane, trzymające się sensu – wyjaśnia. Inspiracji dostarczały mu własne dzieci. – W tym czasie przychodzili na świat moi synowie. „Truskawkowe Studio” robiłem z myślą o nich. W tamtym czasie w telewizji było dużo „barachła”. Chciałem nauczyć ich wartości, które na tym świecie mają znaczenie – wspomina.
Potem prowadził cykl dokumentalny „To twoja droga”. Bohaterami byli m. in. Otylia Jędrzejczak, ale także kilkunastoletnia dziewczyna opiekująca się młodszym bratem. – Trzeba było pokazywać młodzieży ludzi, którzy mają dobrze poukładane w głowach. Ten program również robiłem z myślą o moich własnych dzieciach. Może miało to sens, ale w telewizji nikogo tak naprawdę nie obchodziło. Mimo że w tym projekcie wspierali mnie Staszek Soyka i Wojciech Mann, który był narratorem – wspomina Paweł Królikowski.
Jak mówi, Pan Bóg czuwał, kiedy on chodził i zastanawiał się, co ma ze sobą zrobić po stracie pracy. Do aktorstwa wrócił poprzez „Czwartą władzę”, mini serial Witolda Adamka, w którym zagrał dziennikarza. Potem sypnęły się kolejne propozycje. Za rolę „Kusego” w Ranczu dostał statuetkę Melonika jako aktor komediowy. – Granie w serialach nie grozi zaszufladkowaniem – zaprzecza powszechnej opinii. Praca, która przynosi spełnienie, realizację, jest też radosnym obowiązkiem – podkreśla.
– Mam takie ewangelickie spojrzenie: praca miła Panu Bogu jest też świętością i darem – wyjaśnia. – Czasem kłócę się o pieniądze – przyznaje. I dziwi się, że u nas w Polsce nietaktem jest poruszanie tematu uczciwej zapłaty, za to stosowane jest twierdzenie, że trzeba tak „kombinować, żeby zarobić”. – Łatwiej w Polsce przychodzi ukraść niż zarobić – ubolewa aktor.
DZIECIŃSTO U BABCI ZOSI
Od dzieciństwa w domu Królikowskich rodzice Pawła i młodszego od niego o 6 lat brata Rafała, dziś też aktora, uczyli ich uczciwości. – Pamiętam taki rozdźwięk i dysonans między tym, co wpajano nam w domu, a tym, co słyszeli od swoich rodziców nasi rówieśnicy: o interesowności, kombinowaniu, bo to rzekomo było potrzebne w tamtych czasach do przeżycia – wspomina. – Nasz dom był bardzo skromny, ale rodzinny. I do tej pory taki jest – opowiada Paweł Królikowski. Mama uczyła w szkole biologii i WF-u, tata matematyki.
Była to typowo katolicka rodzina. – Bóg zawsze był w moim życiu obecny. To było naturalne, niejako wpisane w porządek tego świata. Jak mówili nasi dziadkowie i babcie: „Bez Boga ni do proga” – mówi aktor. Duży wpływ na takie poglądy dorastającego Pawła miała jego ukochana babcia Zosia. – Wychowywałem się u niej przez pół roku na początku dzieciństwa. A potem na każde wakacje, święta Bożego Narodzenia, czy Wielkanoc, jechało się do babci – wspomina Paweł Królikowski. – Na pewno znaczny ślad we mnie pozostawiła ich podkarpacka religijność, wydarta z ziemi, świadcząca o wierze krzyżami ustawionymi w polu. To codzienne obcowanie z Bogiem od rana do zaśnięcia, bez względu na to, co babcia robiła: doiła krowy, czytała Sienkiewicza czy szyła na maszynie. To był cały „teatr”, który wpływał na człowieka. Wszystko miało swoje znaczenie. Dzięki temu, że był Bóg Ojciec, Pan Jezus, Duch Święty, Matka Boska, święta Zofia, Teresa i Barbara, ten świat tak się poukładał. Po prostu. I taki jest – dzieli się wspomnieniami Paweł Królikowski.
WŁASNY ŚLUB I SWATY LUCY
Przyszłą żonę poznał w czasie egzaminów wstępnych na studia. Potem byli w tej samej grupie. – Od początku wiedziałem, że już po mnie. Czasem myślę złośliwie, że to takie zrządzenie losu, nie można było przed nim się cofnąć – żartuje.
Ślub wzięli w 1988 r. Przed dwoma laty uhonorowani zostali nagrodą „Para roku”. – Nie przywiązuję wagi do takich nagród – komentuje. – Kiedy jest się ponad 20 lata razem, wtedy to, co jest wadą człowieka, zależnie od okoliczności może być też jego zaletą. Żonę najbardziej cenię za to, że jest. Czasem udaje nam się zostawić dzieci i urwać się na 3–4 dni we dwoje – mówi Paweł Królikowski.
Nie tylko sam szybko zdecydował się na małżeństwo, ale skutecznie rekomendował je innym. Ilona Ostrowska, filmowa Lucy, żona Kusego, w rzeczywistości została żoną Jacka Borucha, przyjaciela Pawła Królikowskiego. – To oczywiście prawda. Tak mówiłem, że to fajny pomysł na życie. Bo nie ma innego. – Byli razem, tak pasowali do siebie, że nie widziałem niczego, co by stało na przeszkodzie, żeby ich wyswatać. Ale to była ich decyzja – odcina się od ostatecznego wyboru Paweł Królikowski.
Ale przy każdej okazji zaskakuje ojcowskimi zwierzeniami z własnego domu. – Bycie ojcem to miłość bez spodziewanych korzyści. Elementarna. Taka od św. Pawła, która nie widzi świata poza obiektem miłości. Chłopcy, to jakby kawałek mojego świata. A przy dziewczynkach przestajesz być facetem. Jesteś tatusiem. Bycie ojcem dziewczynek jeszcze bardziej ukonstytuowało mnie jako ojca – mówi aktor. I wyjawia swoje słabości: – Dzieci robią ze mną co chcą. Nie umiem być wobec nich stanowczy. To żona jest silniejszą stroną – przyznaje.
Dzieci wiedzą, że ze wszystkim można przyjść do rodziców. Ale w domu mają swoje zabawy. – Nie zazdroszczę ojcom, którzy grają z synami w piłkę – ocenia Paweł Królikowski. – Dla mnie to trochę taka amerykańska poza. Kiedy ich synowie kończą 18 rok życia, to potem nie widzą ich przez następne 40 lat. Ja chciałbym zawsze mieć z dziećmi kontakt. Nigdy przecież nie przestaniemy być rodziną – dodaje. Wolny czas lubią spędzać, wychodząc razem do teatru albo siadając razem do oglądania wypożyczonego filmu.
W każdą niedzielę razem idą zwyczajnie do swojego parafialnego kościoła. O rodzinie słychać czasem komentarze, że to taka włoska familia, gdzie jest dużo ruchu, harmider i rwetes. – Bardzo podoba mi się to określenie – mówi aktor. – Chciałbym, by w Polsce rodziny wielopokoleniowe miały warunki do zamieszkania razem z babciami i dziadkami – dodaje.
Spontaniczność w relacjach z dziećmi nie dotyczy ich obowiązków szkolnych, choć rodzice nie pilnują ich, czy lekcje są już odrobione. – Tłumaczę dzieciom, że to one chodzą do szkoły, a nie ja. One mają świadomość, że kiedy w szkole będą zaniedbania, to awantura z tego powodu będzie zwielokrotniona o te wszystkie, które powinny być przy nieodrobionych lekcjach w domu – mówi twardo Paweł Królikowski. Wspomina swojego wykładowcę z historii teatru: zabrał nas po zajęciach na lampkę wina i przeszedł z nami na „ty”. Nie ubyło mu nic z autorytetu, a nam było wstyd przyjść nieprzygotowanym do Jurka na egzamin. Sądzę, że taki elementarny wstyd przed nauczycielami, z którymi spędza się pół dnia, wpływa na to, że do lekcji trzeba się przygotować – mówi aktor.
Na pożegnanie dodaje: – To, co teraz powiem, to pewnie duża bezczelność z mojej strony. Ale umieć kochać, poszukiwać szczęścia, dzielić się nim z innymi – to dar od Pana Boga. Wydaje mi się, że mnie ten dar w dużej mierze Pan Bóg ofiarował.
opr. aś/aś