Zawoalowane formy prostytucji istniały zawsze - dziś jednak stały się swoistą modą, sposobem na życie. Konsekwencje takiego stanu rzeczy będą fatalne
Są ludzie, którym słabo się robi kiedy słyszą, że ich trudności mają coś wspólnego z ich dzieciństwem i z rodzicami. I trudno im się dziwić, bo zbyt często za tym okrągłym stwierdzeniem nie idzie żaden konkret. Czysty, sentymentalny banał. Ale na serio: na czym polega część wspólna dzieciństwa i dorosłości? I co to u licha znaczy, że dzieciństwo wpływa na nasze dorosłe funkcjonowanie? Zapraszam do kilku opowieści o przywiązaniu.
Czym ono jest? To nie jest każda sytuacja, w której ludzie czują się do siebie „przywiązani”, to relacja szczególna. Taka, której szukamy, kiedy zaczynamy chorować, kiedy dopada nas jakaś strata, niepokój albo smutek. Słowem, kiedy potrzebujesz, żeby ktoś się tobą zaopiekował, choćby przez chwilę. Pierwszą relacją przywiązaniową jest ta z rodzicami, albo z ludźmi, którzy pełnili ich rolę. To historia tej relacji kształtuje w nas wzorzec, zgodnie z którym zawieramy i budujemy (albo psujemy) nasze własne relacje, kiedy mamy 8, 16, 30 lat. I jeszcze dłużej. To, jak przywiązujemy się do ludzi, często jest powtórzeniem tej pierwszej więzi. Jak rozpoznać, że to coś między mną a kimś drugim to jest właśnie przywiązanie? Po trzech rzeczach: (1) rozstanie albo perspektywa rozstania budzi twój wewnętrzny sprzeciw. (2) bliskość z tą osobą daje ci poczucie bezpieczeństwa. (3) szukasz tej bliskości. O tym trzecim fragmencie przywiązania jest dzisiejsza opowieść.
Poszukiwanie bliskości to te momenty, kiedy jako dzieciak gnasz do rodziców, bo rozbiłeś nos, bo przestraszyła cię burza albo obudził zły sen. Nie biegniesz do byle kogo, tylko do tych, o których wiesz, że cię przygarną. Czemu do nich? Bo nie każdy będzie cię umiał przygarnąć. Na pewno? Otóż nie na pewno. Bo może być tak, że nie wiesz, na kogo liczyć i idziesz do byle kogo: czasem się tobą zaopiekuje, a czasem dostaniesz byle co. Jak dzieci, które z miejsca ufają obcym i historię życia potrafią opowiedzieć nieznajomemu.
„Każdy” to jest ktoś, kto potencjalnie może z twoją historią zrobić wszystko. Najczęściej natomiast nie robi nic. Zatem to jest bezcenne: wiedzieć, na kogo możesz liczyć. To jest skarb, jaki rodzice dają dzieciom: poczucie, że mogą do nich przyjść i że w razie kłopotu zostaną przyjęci. Ten skarb to dostępność. Na dłuższą metę to dziecięce Doświadczenie uczy dwóch rzeczy: że świat jest całkiem dobrym miejscem do życia — i że ty sam jesteś wart pozytywnej odpowiedzi świata.
W dzieciach jest naturalna skłonność, żeby głośnym płaczem informować o głodzie, zimnie czy strachu. Wyciąganie rąk, przytulanie się, podążanie za rodzicem, to wszystko dla dorosłego stanowi czytelny komunikat: przytul mnie, zatroszcz się, pociesz mnie, bo sam nie umiem. Jeśli rodzic będzie umiał odczytywać te komunikaty i odpowie troską, to dziecko nauczy się, że jego potrzeby czy kłopoty są ważne dla innych, że można o nich głośno powiedzieć, i że da się je rozwiązać. I co ważne: że uczucia, potrzeby czy niepokoje nie są ciężarem dla innych, ale właśnie budują więź między ludźmi. Taki dzieciak jako dorosły będzie umiał wprost powiedzieć, czego oczekuje, co lubi, nie sprawi mu kłopotu ani „kocham”, ani „słuchaj, musimy pogadać”.
Ale wyobraź sobie, że ten sam dzieciak płacze, wyciąga ręce, podąża za rodzicem, ale reakcja dorosłego jest inna. Wyobraź sobie, że rodzic czasem zauważy potrzeby dziecka, czasem je przeoczy, a czasem świadomie zignoruje („Nie marudź mi teraz”). Czyli jest nieprzewidywalny. Tu nasz dzieciak uczy się innej strategii. Jakiej? Jeśli nie wiadomo, kiedy dorosły zareaguje, to trzeba tak wołać o pomoc, żeby mieć pewność, że usłyszy. Tak powstaje styl szukania bliskości, który polega na wyolbrzymianiu: płacz jest głośny i długotrwały, nieważne czy dziecko zgubiło zabawkę czy zostało samo na pół dnia i umiera ze strachu. Przesada, teatr, nieustanne zgłaszanie problemu: to strategia ludzi, którzy już w dzieciństwie nauczyli się, że tylko skrajne komunikaty zapewnią im uwagę. Nie ufają słowom, nie znają miary w ocenie trudności, a inni albo się na to łapią, albo odchodzą, bo trudno jest trwać w nieustannym pogotowiu. I czuwać nad dorosłym jak nad dzieckiem.
Wyobraź sobie wreszcie, że ten sam dzieciak płacze, wyciąga ręce, podąża za rodzicem, ale ten jest jak z drewna. Nie reaguje, odpycha, że nie cierpi mazgajstwa („Taki duży jesteś i płaczesz”). Tu dziecko uczy się innej strategii: nie czuć, zapomnieć o smutku, o zimnie i tęsknocie za bliskością. Bo jeśli się „zdradzi” z takimi pragnieniami, to się zderzy z odrzuceniem. Będąc dorosłym, funkcjonuje jako meganiezależny i samodzielny. Ulubieniec korporacji, sztywnych wychowawców i nieczułych miejsc w Kościele. Bo nie robi fochów, świetnie sobie radzi i bez poczucia winy można go mieć gdzieś. Tak doskonale nauczył się nie ufać własnemu wnętrzu, uczuciom i potrzebom. Podobnie zimno traktuje innych. Trudno jest dokopać się pod tym pancerzem kawałka prawdy: że ta samodzielność to jest rozpacz. Nauczył się zapominać o sobie, żeby nie narażać się na odrzucenie. Co zatem jest celem stylu zdystansowanego — dystans? Absolutnie nie. Bliskość. Dzieciak nie chce narazić się na odepchnięcie i nie „robi” problemu dorosłym. Po co? Żeby zachować chociaż ten chłodny, zdystansowany kawałek bliskości, skoro innego nie będzie. Czemu żółw jest taki twardy? Bo jest taki miękki.
***
Cdn. Między innymi o tym, że z trzech stylów szukania bliskości najtrudniejszy jest ten czwarty, o poczuciu bezpieczeństwa, o możliwościach zmiany.
Ks. Rafał Kowalski, psycholog, socjoterapeuta, obecnie pisze doktorat o teorii przywiązania, współpracuje ze Wspólnotą Bożego Ojcostwa