O ochronie życia i inicjatywach pro-life
Wielką Brytanią wstrząsnęła niedawno informacja o samobójstwie 31-letniej malarki Emmy Beck, dokonanym przez nią tydzień po usunięciu bliźniaczej ciąży. Sam fakt, że ta informacja w ogóle przedostała się do opinii publicznej, może świadczyć o pewnej zmianie w sposobie myślenia o aborcji. Do niedawna bowiem zabieg ten traktowany był przez Brytyjczyków niemal na równi z resekcją zęba...
Obchodzony każdego roku pod koniec marca Dzień Świętości Życia to doskonała okazja do tego, aby pokusić się o próbę przeglądu aktualnego „stanu posiadania" ludzkości w dziedzinie ochrony życia. Ba - łatwo powiedzieć, o wiele trudniej wykonać. Bo co tutaj tak naprawdę analizować? Ilość zgonów i urodzeń? Przyrost naturalny? Liczbę dokonanych aborcji? Tylko czy te suche dane są w stanie oddać całą złożoność i dynamikę zmian zachodzących w dzisiejszym podejściu do kwestii ludzkiego życia?
Wydaje się, że o wiele bardziej miarodajna jest obserwacja pewnych trendów, kierunków debaty publicznej, ogólnego „przyzwolenia" społecznego oraz zmian w prawie, jakie dokonują się w tych państwach, które aspirują do liderów światowej polityki, przez co narzucają reszcie świata swój sposób myślenia i definiowania życia ludzkiego.
Aborcja i stosunek do życia nienarodzonego to od dawna stały i wzbudzający chyba największe emocje temat amerykańskiego życia politycznego.
Kulminacja tej debaty następuje zaś zawsze w czasie kampanii poprzedzającej tamtejsze wybory prezydenckie. Co więcej, właśnie poglądy na temat aborcji wydają się być dziś najpoważniejszym kryterium, na podstawie którego większość Amerykanów decyduje się oddać swój glos na konkretnego kandydata. Przy czym społeczeństwo amerykańskie jest w tej sprawie podzielone niemal po połowie. Ten podział odpowiada mniej więcej rozkładowi głosów oddawanych na republikanów i demokratów. Tyle tylko, że w dobie zacierania różnic w kwestiach politycznych i gospodarczych, tradycyjne podziały na lewicę i prawicę, na liberałów i socjalistów, stają się coraz bardziej anachroniczne. Jedyną wyrazistą linią demarkacyjną są dziś właśnie kwestie etyczne: stosunek do życia poczętego, małżeństwa, rodziny, antykoncepcji itp. Plusem takiej sytuacji jest zaś swoisty polityczny „coming out", czyli konieczność ujawnienia poglądów w sprawach obyczajowych. Amerykańscy politycy, chcąc nie chcąc, zostali więc zmuszeni do porzucenia gotowych kalek politycznych czy okrągłych zdań w stylu „zdecydowanego wspierania prorynkowych rozwiązań". Wyborca oczekuje od nich jasnych deklaracji: tak, wspieram kontrolę urodzeń, bądź: nie, jestem zdecydowanym przeciwnikiem aborcji.
Według tego scenariusza przebiegają również tegoroczne wybory prezydenckie w Stanach: jeśli wygra je John McCain - pewny już kandydat republikanów w wyścigu do Białego Domu - wówczas antyaborcyjna krucjata realizowana przez dwie kadencje prezydentury George'a W. Busha będzie kontynuowana dalej. A przynosi ona całkiem dobre rezultaty, m.in. dzięki temu, że amerykańscy przeciwnicy aborcji od dawna stosują długofalową „taktykę salami" - poprzez lobbing i naciski polityczne stopniowo, krok po kroku, rozszerzają zakres prawnej ochrony dzieci nienarodzonych.
Zwycięstwo kandydata demokratów najpewniej oznacza zaś koniec zielonego światła dla polityki pro-life. Bo zarówno populistyczny Barack Obama, jak i „postępowa" Hillary Clinton na swoich wyborczych sztandarach wypisane mają wielkimi literami słowo „aborcja". Szczególnie ta ostatnia wraz z mężem należy do grona osób najbardziej „zasłużonych" w dziele propagowania i wspierania cywilizacji śmierci. Pamiętajmy wszak, że to właśnie pod rządami Billa Clintona Stany Zjednoczone stały się największym płatnikiem jawnie proabrocyjnego Funduszu Ludnościowego ONZ.
Ten strumień dolarów płynących do funduszu urwał się dopiero po objęciu amerykańskiej prezydentury przez Busha juniora.
Owa „zdrada" Busha sprawiła, że ciężar proaborcyjnego lobby przesunął się w stronę Unii Europejskiej. I niestety to właśnie Unia zobowiązała się zapełnić lukę powstałą w budżecie Funduszu Ludnościowego po obcięciu sowitych amerykańskich dotacji.
Nie mogło być jednak inaczej, skoro dla przywódców większości unijnych państw najważniejszym wyznacznikiem postępu jest dziś swobodny dostęp do aborcji. Poszerza się także lista krajów, które wprowadziły prawodawstwo umożliwiające stosowanie w określonych przypadkach eutanazji.
Na miano prawdziwych prymusów „postępu" zasługują kraje Beneluksu. Do Belgii oraz Holandii, gdzie „dobra śmierć" już od dobrych kilku lat praktykowana jest w majestacie prawa, dołączył niedawno maleńki Luksemburg. W ten sposób cały region stał się prawdziwą ostoją „tolerancji i postępu".
Na szczęście ów galopujący postęp nie zawędrował jeszcze pod wszystkie strzechy, a pewne symptomy duchowego przebudzenia zaobserwować można nawet w oazach aborcyjnej poprawności.
Świadczyć o tym mogą ostatnie wielkie manifestacje w obronie życia i rodziny, jakie odbywały się we Francji i w Hiszpanii. Jeszcze do niedawna przychodziły na nie garstki osób, teraz demonstrantów można liczyć już w setkach tysięcy.
I nawet w niektórych uchwalanych dziś zapisach prawnych dopatrzeć się można ewidentnych znamion działań pro-life. Ot, choćby w arcyliberalnej Francji, gdzie już kilka lat temu uchwalono tzw. poprawkę Prebena do ustawy o bezpieczeństwie na drogach. Zgodnie z jej zapisami, spowodowanie uszkodzenia płodu w czasie wypadku drogowego obciąża sprawcę tego wypadku w takim samym stopniu, jak wywołanie obrażeń u osoby już narodzonej.
Zupełnie inaczej wygląda też dziś publiczna debata na temat ochrony życia. Jeszcze do niedawna orędowników pro-life po prostu zakrzykiwano, bojkotowano lub w ogóle usuwano z dyskursu na ten temat. Dziś, choć nadal są oni wytykani palcami przez „postępowców", to przynajmniej zyskali możliwość prezentacji swojego stanowiska. Podobnie wygląda sytuacja w Parlamencie Europejskim, gdzie po ostatnich poszerzeniach Unii zmienił się nieco rozkład sił. I choć nadal w wielu głosowaniach czy dyskusjach zwycięża strona przeciwna życiu, gołym okiem widać, że dokonuje się to już jednak dużo mniejszą różnicą głosów.
Nie wszędzie jednak są powody do optymizmu. Cały czas działa okryty ponurą sławą Fundusz Ludnościowy ONZ (UNFPA), którego brudne pieniądze pozwalają na kontrolowanie i ograniczanie przyrostu ludności w niemal każdym zakątku świata. Fundusz dofinansowuje m.in. krwawy i bezwzględny program chińskiej kontroli demograficznej oraz podobną politykę prowadzoną przez niektóre indyjskie stany.
Pojawiają się również nowe zagrożenia związane z coraz większymi możliwościami współczesnej nauki. To zaś rodzi potencjalne problemy bioetyczne - pokusę eksperymentów na ludzkich embrionach, hodowania ludzi na tkanki czy programowania dzieci na zamówienie: o określonym kolorze oczu, włosów czy ilorazie inteligencji.
Obrońcy życia podkreślają także, że stopniowo kończy się era aborcji pojmowanej w tradycyjny sposób, a zaczyna czas aborcji dokonywanej w białych rękawiczkach, którą uosabia dziś antykoncepcja wczesnoporonna. Jeżeli więc jeszcze do niedawna zabieg przerywania ciąży kojarzył się głównie z przejmującymi scenami znanymi z pamiętnego „Niemego krzyku", to stosowana obecnie tabletka „dzień po" pozwala na skuteczne zagłuszanie wyrzutów sumienia. Z drugiej jednak strony rozwój i upowszechnienie badań ultrasonograficznych powodują, że aborcjonistom z coraz większym trudem przychodzi wmawianie społeczeństwom, że dziecko poczęte jest tylko „zygotą".
Największe nadzieje można zaś wiązać z inicjatywą, jaka zrodziła się w październiku ub.r. w Łagiewnikach podczas II Światowego Kongresu Modlitewnego dla Życia. Powołano wówczas Światowy Ruch Modlitewny w Obronie Życia, będący przeniesieniem naszej istniejącej już od 30 lat rodzimej Krucjaty Modlitwy. I od tego dnia ludzie z całego świata codziennie modlą się o poszanowanie życia każdego człowieka oraz o zapewnienie w ustawodawstwach wszystkich krajów bezwarunkowego prawa do życia każdemu człowiekowi od poczęcia do naturalnej śmierci.
opr. mg/mg