Stawiam na uczciwość

O polskich mediach, dziennikarskiej rzetelności i emocjach na wizji z Iwoną Schymallą, prezenterką TVP rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka

18 września obchodziliśmy w Polsce Dzień Środków Masowego Przekazu. Jaka, Pani zdaniem, jest kondycja polskich mediów?

Niestety nie mam najlepszego zdania o polskich mediach. Wydaje mi się, że zarówno stacje publiczne, jak i komercyjne, szukają przede wszystkim tematów, które szybko i łatwo się sprzedadzą. Bardzo rzadko zwraca się uwagę na jakość produkcji, tzn. na to, by dany program uczył widzów, przekazywał wartości czy pokazywał wysokie standardy dziennikarskie. W polskich mediach najważniejszymi argumentami są: wpływy z reklam i wysoka oglądalność.

Środki masowego przekazu powinny rzetelnie przekazywać informacje, a nie wzniecać pewne nastroje. W pracy dziennikarza punktem wyjścia, odniesienia i podstawą jest uczciwość. Wiem, że przekazanie informacji może mieć olbrzymi wpływ na życie wielu ludzi. Dlatego uczciwość i rzetelność są tak ważne - zresztą nie tylko wśród dziennikarzy. Lojalność i uczciwość to zasady, których bardzo pilnuję w swoim życiu i kontaktach z ludźmi.

Od lat jest pani gospodynią programu „Między ziemią a niebem”. Czy programy religijne są w stanie konkurować ze świeckimi? Często bowiem tym pierwszym zarzuca się brak profesjonalizmu, skostniałość.

Może kiedyś tak było. Program „Między niebem a ziemią” jest naprawdę bardzo nowocześnie realizowany. Mamy dobrą scenografię, staramy się zapraszać do studia ciekawych rozmówców, którzy swoją osobowością przyciągną widzów. Wciąż szukamy nowych sposobów, aby jeszcze bardziej urozmaicić ten program. Jednak przy doborze tematów nie kierujemy się wyłącznie medialnością. Z pewnością dla niektórych informacje np. o akcjach Caritas nie są zbyt atrakcyjne. Jednak dla wielu ludzi, np. powodzian, takie wiadomości są bardzo ważne i trzeba je widzom przekazać.

Widzowie znają Panią z różnych programów. W którym z nich czuje się Pani najbardziej sobą?

Trudno powiedzieć. Ja po prostu lubię telewizję, bardzo dobrze czuję się przed kamerą. To mój żywioł. Zawsze staram się dać czas mojemu rozmówcy i możliwość zaprezentowania się jemu, a nie sobie samej. Najlepiej odnajduję się w programach nadawanych na żywo. Nie przepadam za nagrywanymi, bo wydają mi się sztuczne. I o ile w programach na żywo nie popełniam błędów, to w nagrywanych - bardzo często. Lubię rozmawiać z ludźmi, nie przepadam natomiast za dyżurami prezenterskimi, w których jestem sam na sam z kamerą. Dlatego bardzo cenię sobie „Kawę czy herbatą” i „Między ziemią a niebem”.

Jednak podczas programu nadawanego na żywo może zdarzyć się wszystko: kłopoty techniczne, pomyłki, przejęzyczenia. Czy zdarzyła się Pani wpadka na wizji?

Nie przypominam sobie. Pamiętam natomiast sytuację, kiedy podczas programu nagle wysiadło światło i na ekranach widzów z pewnością zapanowały egipskie ciemności. Wróciliśmy na antenę mniej więcej po 30 sekundach. Trzeba było odnaleźć się w tej sytuacji, wytłumaczyć ją publiczności. Było to na początku mojej pracy i z tego, co pamiętam, niezręcznie mi to wyszło. Kolejna nieprzewidziana sytuacja wydarzyła się, kiedy wraz z moim kolegą Pawłem Pochwałą prowadziliśmy program z Ełku. Siedzieliśmy na krzesełkach przy samym jeziorze, a za nami odbywały się pokazy jazdy na skuterach wodnych. W pewnym momencie, podczas rozmowy z jednym z gości, skuter podjechał zbyt blisko i zalała nas fala wody. Jako że był to program nadawany na żywo, byliśmy zmuszeni prowadzić go w mokrych ciuchach, co nie było przyjemne. Ale takie właśnie są uroki programów na żywo.

Jak trafiła Pani do redakcji programów katolickich?

W 1997 r. ówczesny szef redakcji ks. Andrzej Koprowski, który obecnie jest dyrektorem Radia Watykańskiego w Rzymie, poprosił mnie, żebym wraz z nim poprowadziła studio relacjonujące dwutygodniową pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski. Byłam tak zaskoczona tą propozycją, że poprosiłam o dzień do zastanowienia. Wydawało mi się absurdalne, żebym to ja się tym zajęła, bo nie miałam żadnego doświadczenia w takich relacjach. Po drugie była to pierwsza tak czasowo rozległa transmisja w telewizji, a w tamtych czasach w ogóle nie mówiło się na antenie o religii. Dlatego tuż przed wejściem, kiedy telewizja miała pokazać powitanie Papieża, a ja uświadomiłam sobie, że transmisję obejrzą miliony, byłam bardzo zdenerwowana. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że takiego stresu jak wtedy nie miałam do dzisiaj. Pamiętam, że miałam przed sobą szybę reżyserki, za którą siedzieli wszyscy prezesi, dyrektorzy. Widok ten potęgował mój stres. Do dzisiaj zastanawiam się, jak udało mi się nad nim zapanować i wypowiedzieć pierwsze zdanie.

Jaki wywiad, program czy audycja sprawiła Pani największą satysfakcję?

Zdecydowanie relacjonowanie papieskich pielgrzymek. Podczas pierwszej z nich zdałam sobie sprawę, że każdy gest, słowo ma odpowiednią wagę. Następna pielgrzymka była kolejnym doświadczeniem i było mi troszkę łatwiej, choć odpowiedzialność pozostawała taka sama. Najtrudniejsze emocjonalnie było prowadzenie studia po śmierci Jana Pawła II. Podobnie jak 10 kwietnia, kiedy pod Smoleńskiem roztrzaskał się rządowy tupolew z parą prezydencką i wieloma znanymi ludźmi na pokładzie.

Trudno w takich chwilach wyłączyć emocje?

Po śmierci Papieża wiedziałam jedno: nie mogę patrzeć na materiały archiwalne. Gdybym spojrzała w monitor, rozkleiłabym się totalnie i zawaliłabym cały program. Mogłam czytać teksty, rozmawiać z gośćmi, bo w warstwie werbalnej nie działało to na mnie tak jak obraz. Natomiast wszystkie filmy, które były emitowane podczas programu, przesiedziałam patrząc w kartki. 10 kwietnia, kiedy pod Smoleńskiem doszło do katastrofy, również miałam dyżur w studiu. Wszyscy wokół mnie płakali, a ja - zupełnie nie wiem skąd - mam w sobie taki mechanizm, że w dramatycznych sytuacjach potrafię nad sobą zapanować.

To cię nazywa profesjonalizm. Po katastrofie niektórym dziennikarzom zarzucono jego brak, bo nie potrafili powstrzymać łez na wizji.

Wydaje mi się, że w takich sytuacjach ludzie nie chcą oglądać płaczącego, ale chłonąć informacje, przeżywać wspólnie tę tragedię.

Gdyby mogła Pani cofnąć czas, ponownie wybrałaby Pani telewizję?

Trudne pytanie, ale... chyba nie. Zrobiłabym wszystko, żeby być lekarzem. Czuję, że to jest zawód, w którym sprawdziłabym się, bo lubię pomagać innym. Wybrałabym psychiatrię. Zajmowałabym się ludzkim mózgiem, który kryje tyle tajemnic, że odkrywanie ich jest ciągle bardzo fascynujące.

Co uważa Pani za swój największy sukces?

Bezapelacyjne jest nim moja 20-letnia córka Ola, która studiuje historię sztuki w Wenecji i realizuje swoje pasje.

Dziękuję za rozmowę.

 

Iwona Schymalla

Urodziła się w Warszawie. Jest zodiakalnym skorpionem. Absolwentka Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji UW oraz socjologii UW. Po studiach pani Iwona miała plany naukowe związane z ideą wolontariatu, który w roku 1996 nie był jeszcze tak bardzo w Polsce popularny. Zaczęła nawet studia doktoranckie w Messynie na Sycylii, ale po kilku miesiącach studiowania doszła do wniosku, że z jej temperamentem nie będzie to takie łatwe. Studia więc przerwała. Do TVP trafiła w styczniu 1993 roku po wygraniu konkursu na prezentera. Przez wiele lat była jedną z twarzy Jedynki. Zajmowała się przede wszystkim tematyką medyczną, społeczną i religijną. W roku 1997, 1999, 2002 i 2006 prowadziła telewizyjne relacje z wizyt papieskich. W latach 2000-2005 była autorką programu o zdrowiu „Od A do Zdrowia”. W TVP1 prowadziła też program religijny „Między ziemią a niebem” oraz magazyn poranny „Kawa czy herbata?”. Widzowie cenią jej spokój i profesjonalizm. W 2009 roku przez kilka miesięcy pełniła funkcję dyrektora Jedynki. Jej mąż Andrzej jest historykiem i archeologiem, specjalizuje się w baroku. Prowadzi fundację, która m.in. organizuje imprezy, z których dochody przeznaczane są na renowacje XVII-wiecznych kościołów w Polsce. Mają córkę Olę, która dostała się na historię sztuki.

źródło:TVP

opr. mg/mg

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama