Prawo prasowe - relikt PRL
W Polsce ciągle obowiązuje prawo prasowe z 1984 roku. Jest kilka pomysłów na zmianę starej ustawy.
Niektóre z nich budzą jednak wątpliwości.
Czy to normalne, żeby dwie dekady od upadku komunizmu ciągle poruszać się w ramach prawa, powstałego w tak odmiennej epoce? Wprawdzie ustawa z 1984 r. była nowelizowana po odzyskaniu wolności, jednak duch tego prawa nie przystaje zupełnie do nowych warunków, błyskawicznego rozwoju rynku mediów oraz problemów etycznych związanych z zawodem dziennikarza w wolnym społeczeństwie.
Powstały trzy projekty zmian. Własny opracowała Izba Wydawców Prasy (IWP), co innego proponuje Prawo i Sprawiedliwość, swoje pomysły zgłasza też Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich (SDP). To ostatnie środowisko jako jedyne przedstawiło całkowicie nową ustawę, podczas gdy dwie pierwsze inicjatywy są kolejnymi zmianami starej. To nie tylko problem ludzi z branży. Czytelnikom, telewidzom, radiosłuchaczom i internautom nie jest obojętne, kto i na jakich zasadach przekazuje im zdobyte informacje.
Pisać, gadać (nie) każdy może
Kto ma prawo być dziennikarzem? Odpowiedzi na to pytanie budzą najwięcej kontrowersji. Izba Wydawców Prasy proponuje zachować wolny dostęp do zawodu. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich natomiast mówi o tzw. dziennikarzach licencjonowanych oraz — po czterech latach praktyki dziennikarskiej — o dziennikarzach zawodowych. Podobnie stanowisko redaktora naczelnego — według projektu SDP — może pełnić wyłącznie dziennikarz zawodowy. — To jest tworzenie korporacjonizmu — uważa Cezary Gmyz z „Rzeczpospolitej”. — Jestem za swobodnym dostępem do zawodu. W USA każdy, kto przyjdzie z ulicy i potrafi przelać na papier lub sprzedać na antenie to, co wie, może być dziennikarzem. Owszem, są szkoły dziennikarskie, ale one same nie wystarczą do wykonywania tego zawodu — uważa publicysta „Rzeczpospolitej”. Podobnego zdania jest Thomas Urban, korespondent niemieckiej prasy w Polsce. — Tworzenie „dziennikarza zawodowego” to jakieś nieporozumienie. Dziennikarz to po prostu ktoś, kto dla kogoś publikuje, przygotowuje materiał. Nie może być sankcjonowany przez państwo czy przez jakieś stowarzyszenie — uważa niemiecki dziennikarz.
Tymczasem Krystyna Mokrosińska, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, twierdzi, że doszło do nieporozumienia i nadinterpretacji ich projektu. Według niej Jaś Kowalski, nawet z wykształceniem podstawowym, może przyjść „z ulicy” do redakcji i być przez nią zatrudniony — jeśli ta zechce — ale nie od razu musi nazywać się dziennikarzem. — To może być osoba, która zbiera materiał, uczy się zawodu. To taki „media worker” — mówi Mokrosińska. — Redaktor naczelny może, kiedy tylko zechce, uznać go za dziennikarza licencjonowanego. Może to zrobić nawet od razu, jeśli uzna, że Jaś Kowalski okazał się geniuszem. Jedyna sprawa, którą chcemy jasno określić, to 4 lata praktyki dziennikarskiej koniecznej do nazywania kogoś dziennikarzem zawodowym — zaznacza prezes SDP. — To jest jednak zawód zaufania publicznego, dziennikarz ma przecież prawo do tajemnicy dziennikarskiej. To nie jest taki zawód, że każdy może sobie machnąć legitymacją prasową — dodaje.
Wypowiedź jednej szansy?
Ważny jest też kierunek, w jakim pójdzie sprawa autoryzacji wywiadów. Niedawno zapadł wyrok Trybunału Konstytucyjnego, który stwierdził, że redaktor „Gazety Krakowskiej” nie miał prawa opublikować wywiadu z posłem bez autoryzacji. TK uznał, że kara za publikację wypowiedzi bez autoryzacji jest zgodna z konstytucją. Przypomnijmy: według obecnie obowiązującego prawa, dziennikarz nie może odmówić autoryzacji osobie udzielającej wypowiedzi, ale tylko na jej wyraźne życzenie. A jakie są propozycje zmian? Projekt SDP traktuje brak autoryzacji jako jedno z 19 przestępstw dziennikarza, m.in. razem z kryptoreklamą czy odmową zamieszczenia sprostowania. Natomiast IWP proponuje „depenalizację” prawa prasowego, czyli odejście od karania za to. Odpowiedzialność ponosiłoby się tylko za odmowę publikacji ogłoszeń urzędowych czy naruszenie tajemnicy dziennikarskiej. PiS chce zachować obecne przepisy.
— Trzeba odejść od praktyki autoryzacji — uważa Cezary Gmyz z „Rzeczpospolitej”. — Ten zwyczaj uderza w rzeczywistości w dziennikarzy prasowych. Jak polityk coś mówi „na żywo” w telewizji, to przecież tego nie autoryzuje. A efekt autoryzacji często jest taki, że wywiad się „morduje”, bo jest upiększony urzędniczym żargonem — dodaje publicysta. W USA nie ma obowiązku autoryzacji. Ale dziennikarz wie, że jeśli nie może udowodnić nagraniem tego, co włożył komuś w usta, sprawa skończy się w sądzie. Te argumenty jednak nie przekonują Thomasa Urbana. — W Niemczech na przykład autoryzacja jest obowiązkowa. Wyjątek jest tylko w sytuacji, gdy polityk chce się wycofać z jakiegoś bardzo ważnego stwierdzenia, ale to rzadko się zdarza — mówi niemiecki korespondent. Nie przekonuje go też porównanie z naturalnym brakiem autoryzacji w wypowiedziach na żywo. — Jednak słowo drukowane ma większą wagę, taka jest po prostu nasza percepcja, dlatego nie można zabronić komuś prawa do autoryzacji własnej wypowiedzi — uważa Urban. Podobnego zdania w tym wypadku jest szefowa SDP. — Każdy ma prawo zażądać autoryzacji, z wyjątkiem wypowiedzi publicznych — mówi Krystyna Mokrosińska.
Standardy i standardy
Środowisko dziennikarskie, choć podzielone w innych sprawach, jest prawie zgodne co do oceny pomysłów PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego chce m.in., żeby osoba z zewnątrz miała prawo opublikować w gazecie sprostowanie, nawet takiej samej objętości jak tekst, którego dotyczy. Ta propozycja wydaje się całkowicie absurdalna, tym bardziej że sprostowanie miałoby dotyczyć nie tylko podawanych faktów, ale nawet ocen wyrażanych przez dziennikarza! A odmowa takiego sprostowania wiązałaby się z sankcjami karnymi. — Ja bym takich gazet w ogóle nie czytała, bo pewnie składałaby się z samych sprostowań, nudnych wywodów polityków — Krystyna Mokrosińska nie kryje oburzenia pomysłem PiS. Samo SDP chce sankcji karnych za odmowę publikacji sprostowania, ale nie w tak dużej objętości i, rzecz jasna, dotyczącej faktów, a nie opinii redakcji. IWP natomiast proponuje tylko obowiązek publikacji „rzeczowej odpowiedzi, odnoszącej się do informacji, która jest nieprawdziwa lub nieścisła”. Ale brak odmowy nie wiązałby się z sankcją karną. Taki kierunek odpowiada poglądom Thomasa Urbana. — Mnie w ogóle dziwi, że prawo karne odgrywa taką rolę w prawie prasowym w Polsce — uważa. — Jak ktoś się czuje obrażony przez jakiś tekst, to jest kodeks cywilny i sądy, które spór mogą rozstrzygnąć — dodaje. W Niemczech prawo prasowe jest bardzo liberalne, ale do granicy prywatności. — Ta granica jest bardzo jasno zdefiniowana. I efekt jest taki, że media w Niemczech są dużo mniej agresywne niż w Polsce — twierdzi niemiecki dziennikarz.
Nie brak dziennikarzy, którzy uważają, że prawo prasowe w ogóle nie jest potrzebne. Także projekt SDP nie jest projektem całego Stowarzyszenia. Na przykład jego honorowy prezes Stefan Bratkowski nie brał udziału w dyskusjach na ten temat. Krystyna Mokrosińska przyznaje też, że w projekcie, który SDP złożyło już ministrowi kultury, są jeszcze rzeczy dla niej samej wątpliwe. — Nie ma możliwości, żeby środowisko dziennikarskie wypracowało jedno wspólne stanowisko, co do tego nie mam złudzeń — mówi prezes SDP. — Ale postarajmy się chociaż wyciągnąć pewne „słupy” naszego zawodu, które tworzą: odpowiedzialność i poziom dziennikarza. Niektórzy lubią przywoływać standardy Wielkiej Brytanii, bo „tam wszystko można”. Tylko że ja pamiętam, jak mi kiedyś brytyjscy dziennikarze zazdrościli, że w Polsce dziennikarzom ufa 50 proc. społeczeństwa, podczas gdy u nich dziennikarze są oceniani poniżej sprzedawców samochodów — zauważa Mokrosińska. — Jeśli więc chcemy wprowadzić jakieś ograniczenia, to dla ochrony jakości i reputacji naszego zawodu.
opr. mg/mg