Spotkać możemy ich dzisiaj wszędzie – ludzi, którzy zrazili się do Kościoła. Rozpowiadając o jego nadużyciach, wadach i grzechach, sięgają czasem głęboko w historię szukając potwierdzenia swojej decyzji odejścia.
W czym pomogłeś Kościołowi? Zadaję im niekiedy pytanie. W czym go naprawiłeś, dodając do zła, które jest (bo gdzie jest powiedziane, że w ludzkim wymiarze Kościoła nie ma grzechu), twoje odejście i twoją zdradę. Tak zdradę. Wsiadając do łodzi, której jedynym właścicielem i kapitanem jest Jezus Chrystus nie obiecywał nam przecież bezchmurnego nieba i spokojnej tafli wody, a jedynie to, że Jego łódź nigdy nie zatonie. I słowa dotrzymuje, choć od dwóch tysięcy lat słychać nawoływania z innych łódek, że nasza idzie na dno, na zderzenie z górą, na mieliznę... W czym więc pomogłeś Kościołowi uciekając z jego pokładu? I w czym pomogłeś sobie?
Ratunek jest przecież w łodzi, nawet tej miotanej czasem falami, tej z przerażonymi apostołami, tej zalewanej niekiedy wodą. To nic, najważniejszy w niej jest przecież Chrystus. Za chwilę wstanie, podniesie rękę, rozkaże wichrom i groźnym bałwanom. Nastanie cisza, a na niebie ukaże się tęcza.
I tylko do nas, zgorszonych Jego snem podczas burzy, zwróci się z wyrzutem: – „Ludzie małej wiary”. Zgorszenie mówi czasem wszystko o wierze zgorszonego.
Dlatego – mieć taką wiarę, uprosić taką wiarę, o które pisał kiedyś poeta: „Wiara? Zasypiam, gdy zbliża się burza”.
«
‹
1
›
»