Bo łatwiej było wyjechać do słonecznego Ancjum, niż wikłać się w konflikt z prymitywnym Tygellinem, odcinając mu definitywnie dostęp do cezara. Kto wie, czy zapaść antycznej kultury Rzymu nie rozpoczęła się właśnie od tamtej dezercji. Gdyby esteci pokroju Petroniusza uporządkowali wówczas otoczenie szalonego Nerona, być może but barbarzyńców – po kilku wiekach od dnia spalenia metropolii – nie zdeptałby nigdy rzymskiego karku.
Petroniusz, jeden z głównych bohaterów powieści „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, nie został chrześcijaninem, bo od brzemiennej nadziei na przemianę świata bliżej mu było do lekkiej egzystencji pięknoducha. Do perfum, do łagodnego powiewu od strony zatoki o zmierzchu, do wdzięków kobiecych, wina i pieniędzy, wreszcie do odklejonych metafor poetów albo idealnych tez filozoficznych, co z siłą narkotyku usypiają umysł na widok ludzkiej nędzy. Tymczasem ważną częścią powołania chrześcijańskiego jest trzymanie ręki na pulsie życia publicznego. Nauka społeczna Kościoła musi być tak samo rozeznana, wyważona i czysta jak dogmatyka albo formacja duchowa. Nie wszyscy to rozumieją. Wielu uważa, że można być katolikiem stuprocentowo zaspokojonym przez pisanie ikon, zamykanie oczu na wieczorach uwielbienia czy wdychanie dymu kadzidła z fascynacją nad coraz to bardziej wyrafinowanymi metaforami ulubionego kaznodziei z Internetu. Jeśli Kościół całą siłę wnętrza skupi na dewocji przemilczając kwestię społeczną, poważnie zdradzi powierzone sobie świadectwo.
Współczesna presja, by w kościelnych duszpasterstwach przekazywać jedynie sentymentalny typ uduchowiania ludzi to niebezpieczna naiwność. Nie ma takich duchowości. Jeśli katolicyzm coś kiedyś uznaje za duchowość, to dlatego, że jej fenomen integralnie działa na całego człowieka. Duchowość nauczy więc więzi z Bogiem, modlitwy, przeżycia sacrum ale na równym poziomie uformuje do odpowiedzialności za miłość bliźniego oraz cnoty społeczne. Co jakiś czas, najczęściej księży i biskupów albo nawet Kościół po całości, lewicowe układy oskarżają o tak zwane mieszanie się do polityki. Katolicyzm nosi w sobie dojmujący ciężar paradoksu. Duchownym i katechistom najłatwiej byłoby wziąć do ręki – jak to mówią niektórzy – czystą ewangelię bez brudzenia się kontekstem czasu.
Ale wygodna pozycja arystokraty Petroniusza – chłodzonego wachlarzami przez religijne niewolnice – nie ma nic wspólnego z powołaniem chrześcijanina. Trzeba jeszcze rozumieć, że głos katolików w sprawach publicznych różni się od polityki. Celem Kościoła będzie wychowanie człowieka, a nie władza nad nim. Katolicka nauka społeczna nie ma prawa bezmyślnie kopiować propagandy tej czy innej radiostacji ani potakiwać jakiemukolwiek z polityków. Kościół dostatecznie zna się na ludzkich pragnieniach i dramatach – przecież słucha sumień przy kratkach konfesjonału, zanosi oleje chorym lub błogosławi domy podczas kolędy – by wystarczająco zbadać stan rzeczy i dać etyczną mapę do ręki tym, którzy w życiu publicznym mają prawo kierować się logiką Dekalogu.
Jeśli ktoś z polityków usiłuje zakneblować społeczny komentarz Kościoła to znak, że szykuje się na dyktatora. Takiej pokusie ulega faraon z księgi Wyjścia. Egipski satrapa cierpi na zmienność serca – raz słucha Boga, drugi raz zaprzecza (por. Wj 14, 5b). Patriarchowie ludu wiedzą, że nie mogą wiernych wystawić na pastwę władczych kaprysów. Chrystus jako przykład wspomina mądrą królową z południa świata (por. Mt 12, 42). Gdy koronowana głowa otworzy się na wiarę, zyskują na tym wszyscy.
Przyszło Ci być katolikiem w intrygujących dniach pontyfikatu Leona XIV. To imię było już i jeszcze będzie kompasem dla Kościoła. Odniesiesz wiele korzyści z lektury wyważonej, a odważnej encykliki społecznej „Rerum novarum”, którą przed laty napisał Leon XIII.