• Pytania o wiarę

Kościołowi ubywa zwolenników

Tylko w stosunkach między ludźmi jest tak, że kiedy przywódca partii traci zwolenników, przestaje być przywódcą. Nie tak jest z władzą Jezusa Chrystusa. Jego władza nie zmniejsza się, kiedy my jej nie uznajemy, a Jego nauka nie zmienia się, kiedy ktoś próbuje ją zastąpić jakimiś falsyfikatami – pisze w felietonie o. Jacek Salij OP.

W żadnej z czterech Ewangelii nie znajdziemy śladu tego, żeby Pan Jezus kiedykolwiek chciał zjednywać sobie zwolenników. On przyszedł do nas, bośmy „byli znękani i porzuceni, jak owce niemające pasterza”. Przyszedł, żeby nas ratować z naszego zagubienia, żeby przywrócić sens naszemu życiu, żeby wyzwolić nas z niszczącego nas zła, żeby przypomnieć nam o Bożych przykazaniach.

Powtórzmy: Syn Boży przyszedł do nas nie dlatego, że szukał naszego poparcia, albo że chciał mieć w nas swoich zwolenników. On przyszedł, żeby nas wyprowadzać z naszych niedoli i bezsensów. Żeby nas obdarzać i umacniać, ostatecznie zaś, żeby nas doprowadzić do swojego Ojca. Właśnie dlatego obdarzył nas Kościołem, któremu powierzył swoją Ewangelię oraz sakramenty.

Tylko w stosunkach między ludźmi jest tak, że kiedy przywódca partii traci zwolenników, przestaje być przywódcą, a kiedy rząd traci poparcie w parlamencie, musi podać się do dymisji. Nie tak jest z władzą Jezusa Chrystusa. On jest Synem Bożym, którego władzy podlega cały wszechświat. On jako Władca wszechświata nie potrzebuje naszego poparcia. Kiedy liczba Jego wyznawców topnieje, On tym, którzy do Jego owczarni jednak przychodzą, a również tym, którzy nie zamierzają jej opuszczać, dodaje otuchy: „Nie lękaj się, mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo” (Łk 12,32).

Jego władza nie zmniejsza się, kiedy my jej nie uznajemy, a Jego nauka nie zmienia się, kiedy ktoś próbuje ją zastąpić jakimiś falsyfikatami. Nie przybywa też Mu władzy, kiedy my uznajemy w Nim naszego Pana i Zbawiciela. Jako bezbronne Dzieciątko prześladowane przez króla Heroda i jako ukrzyżowany Skazaniec Jezus był tak samo Panem nieba i ziemi, jak będzie nim wtedy, gdy przyjdzie jako Król chwały, żeby sądzić wszystkich ludzi i wszystkie narody.

A jednak tego twierdzenia, że Pan Jezus nie potrzebuje zwolenników, że niepotrzebne Mu nasze poparcie, nie wypowiadałbym zbyt łatwo. Bo niewątpliwie bardzo Mu zależy na każdym z nas. Gdyby tak nie było, nie mówiłby przecież, że: „Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego” (J 10,16). Słowa te dotyczą nie tylko tych, którzy nigdy Go nie poznali, ale również tych, którzy od Niego odeszli. Przecież to dlatego znalazła się w Ewangelii przypowieść o zagubionej owieczce, którą ten Pasterz „odnajduje i bierze z radością na ramiona, i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zaginęła” (Łk 15,5).

Eschatologicznej wizji jednego pasterza i jednej owczarni zarzuca się niekiedy duchowy imperializm. Ale usłyszmy jeszcze inne Jego słowo: „Oto stoję u drzwi i kołaczę. Jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną” (Ap 3,20). Kto może pojąć, niech to pojmuje: Oto Pan wszechświata staje przed każdym z nas jak żebrak i pokornie czeka, aż Go zaprosimy do naszych serc, do naszych domów, do naszego życia społecznego. Dlaczego jednak On cierpliwie znosi to, że Go wyrzucamy z naszego życia i urządzamy sobie świat, nie licząc się z Nim, tak jakby Ewangelia była tylko pustą opowieścią? Dlaczego swoje przyjście do nas uzależnia od tego, czy zechcemy Go przyjąć i czy otworzymy przed Nim swoje drzwi?

W przypowieści o zagubionej owieczce Pan Jezus przyznał się do radości, jakiej doświadcza, kiedy taką owieczkę może wziąć na ramiona i przynieść z powrotem do owczarni. Jednak Ewangelia nic nie wspomina o tym, co On czuł, kiedy większość słuchaczy, zgorszona Jego zapowiedzią Eucharystii, od Niego odeszła. Jezus wtedy nie próbował ich przy sobie zatrzymywać, ale jeszcze zwrócił się do tych, którzy przy Nim pozostali: „A może i wy chcecie odejść?” (J 6,67). Trudno o mocniejszy znak, że Jemu nasze ludzkie poparcie nie jest potrzebne. Bo On naprawdę przyszedł do nas nie po to, żeby mieć w nas swoich zwolenników, ale po to, żeby obdarzać nas prawdą i zbawieniem, ostatecznie zaś – żeby nas obdarzyć samym sobą.

Na koniec zapytajmy nieśmiało: Może dlatego Ewangelista nie wspomniał o tym, że Jezusa zasmuciła (chyba jednak zasmuciła?) niewiara tych, którzy wtedy od Niego odeszli, bo wiedział, iż wielu z nich nie odeszło ostatecznie, ale znajdzie się wkrótce wśród tych trzech tysięcy pierwszych chrześcijan, którzy już w dniu zesłania Ducha Świętego mieli w Niego uwierzyć?
 

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama