"Wataha parszywych kundli"?

Przypowieść o kąkolu i pszenicy dotyczy także Kościoła. Wiara w Kościół święty nie oznacza jego idealizacji

"Wataha parszywych kundli"?

Wiarę w taki właśnie Kościół wyznajemy, szczególnie podczas niedzielnych i świątecznych Mszy świętych. Laicki świat, w którym żyjemy, często postrzega Kościół inaczej — jako bogatą, posiadającą niezliczone dobra Instytucję, opartą na kłamstwie i obłudzie, zarabiającą krocie na ludzkiej naiwności, w głębi swej nieobyczajną, tolerującą pedofilię oraz nagminne łamanie tak zwanego celibatu — owe księżowskie na pół jawne rodziny, dzieci... Jednym słowem, jak to określił jeden z anonimowych blogerów — „wataha parszywych kundli”.

Jak wobec takich poglądów ma się zachować zwykły, szary człowiek — do tego może jeszcze chory albo też taki, który na różny sposób stara się choremu dopomóc, często właśnie z inspiracji i dzięki wsparciu różnych kościelnych instytucji, którym los człowieka leży na sercu, a służba choremu często wpisana jest w działalność statutową?

Ano — jak mówią nasi bracia Słowacy — jeśli wyżej wymienione zarzuty są słuszne, ubolewamy nad istniejącym złem, pamiętając o kąkolu i pszenicy na jednym polu. Wedle możności staramy się istniejące zło ukarać, a sprawców napiętnować. Dokładamy też wszelkich starań, aby się owo zło nie rozszerzało i tak jak możemy, zapobiegamy jego odradzaniu się w przyszłości. Nie wolno jednak nie pamiętać, że wiele spośród owych zarzutów to zarzuty nieprawdziwe, wyolbrzymione, a często po prostu zwykłe plotki czy wręcz oszczerstwa rzucane celowo, by zohydzić to święte, powszechne i apostolskie.

„Nie jest uczeń nad Mistrza” (por. Mt 10,24) — powiedział Chrystus. W Nim też widziano najpierw człowieka, i to nader niewygodnego, zarówno dla rzymskich okupantów, jak i dla całej izraelskiej elity. Oszust, zwodziciel, szalony — takimi epitetami Go obdarzano. Nawet uczniowie nie do końca Go rozumieli i powątpiewali, a i rodzina nie całkiem aprobowała Jego postawę i postępowanie. Wreszcie po bolesnych torturach, połączonych z wyszydzeniem, usunięto Go spośród żyjących. A On, solidarny ze swoim Ciałem Mistycznym, ze swoim Kościołem, którego jest Głową, wziął na siebie winy nas wszystkich, także te, które powodują obłudne zgorszenie Jego przeciwników, a sprawiają dotkliwy ból Jego wiernym przyjaciołom. Ale wybranym uczniom dał poznać prawdę o sobie — ukazał się im w swej boskiej postaci, objawił im swoją chwałę i Synostwo Boże, a uczniowie dali o tym świadectwo, czego wyrazem jest też obchodzone w środku lata święto Pańskiego Przemienienia. Nie koniec na tym. Przez cały czas istnienia Kościoła objawia się Jego chwała w świętych — w ludziach, którzy zawierzyli Bogu do końca i są świadectwem świętości Kościoła. Zewnętrznym znakiem tego są choćby podniosłe uroczystości beatyfikacyjne i kanonizacyjne, które — nie waham się powiedzieć — uchylają nam rąbek nieba.

Radosny, pełen odwagi i nadziei Kościół pokazały nam też Światowe Dni Młodzieży. Skądinąd ani myślę idealizować wszystkich młodych uczestników — zobaczymy, czy w kwietniu/maju nie pojawią się też u nas „ponadkontyngentowe” dzieci. Ale słuchając i patrząc na to, co się działo — radosne tańce, śpiewy, modlitwy, adoracje, uczestnictwo w katechezach, cierpliwość w niewygodach, bliskość ludzi między sobą — i porównując to z ponurymi albo niekiedy wrogimi wręcz komentarzami malkontentów, a raczej wrogów Kościoła, widać, że ujmowanie rzeczywistości Kościoła tylko od strony grzechów i braków jego strony instytucjonalnej jest nieprawdziwym zawężeniem obrazu.

Zdajemy sobie sprawę, że zachowanie postawy radosnego entuzjazmu wiary nie będzie dla młodzieży łatwe. Gdy wrócą do siebie, znów staną wobec wiary płytkiej czy wręcz niewiary, wobec cynizmu tak zwanych letnich katolików, którzy szybko potrafią ostudzić zapał młodych. Nie zapominajmy jednak o Jezusie, który wciąż żyje w swoim Kościele. On — poprzez Ducha Świętego — sprawi, że ziarno siane tak obficie, także przez młodych, wyda w swoim czasie owoce.

Przywołam jeszcze jeden obraz Kościoła i postać z nim ściśle związaną. Zaraz po radosnym zakończeniu ŚDM nadeszła wieść żałobna — Kardynał Franciszek Macharski, długoletni Pasterz Kościoła Krakowskiego, po długiej chorobie osiągnął kres ziemskiego życia. Różnie o nim za życia mówiono — że do przesady naśladuje swego Poprzednika, że nie najszczęśliwszą prowadzi politykę personalną, że kazania mówi enigmatycznie, często ucinając przed pointą, tak że nie bardzo wiadomo, o co chodzi, że nie określa swej opcji politycznej, a w ogóle to że gdzie mu tam do Poprzednika! A znów rzecznicy minionego siłowego systemu mieli mu za złe, że bezkompromisowo upominał się o prześladowanych. Otrzymywał nawet pogróżki.

Z perspektywy majestatu śmierci ujrzeliśmy wszystko inaczej. Bez panegiryków i zwyczajnego w takich razach idealizowania świadectwa wszystkich były zgodne — człowiek mądry i inteligentny, a do tego zwyczajny i skromny, zawsze bliski tym, którzy się z nim spotykali. Jeśli nawet mówił enigmatycznie, to nie musiał żadnego słowa odwoływać ani za żadne sformułowania przepraszać. Stał zawsze ponad podziałami politycznymi. I na pogrzebie zobaczyliśmy Kościół jakże inny od tego „młodzieżowego” — dojrzały, pełen zadumy, świadomy kresu, do którego wszyscy zmierzamy. Zobaczyliśmy długie kolejki tych, którzy żegnali Zmarłego w bazylice franciszkanów i nieprzeliczone tłumy we czwartek i piątek, jak na pogrzebach jego poprzedników — kardynała Adama Stefana Sapiehy, Księcia Niezłomnego, i Arcybiskupa Wygnańca Eugeniusza Baziaka. Główny celebrans wraz z asystą mieli na sobie zabytkowe wawelskie paramenty koloru czarnego, te same, których używał Prymas Tysiąclecia na pogrzebie kardynała Sapiehy. Byłem, widziałem. Poza tym liturgię sprawowano w szatach pokutnych, fioletowych. A jednak były to uroczystości dziękczynne za Pasterza, który pewną ręką prowadził ludzi do wyznaczonego im przez Boga celu, mimo żałobnych liturgicznych...

I spoczął kardynał Franciszek w krypcie wawelskiej (nie mogę się powstrzymać od złośliwości — tym razem nikt nie protestował) obok kardynała Sapiehy, pod konfesją św. Stanisława, ołtarzem Ojczyzny. Żegnała Go cała Polska uosobiona w majestacie swego Prezydenta, a dzwon Zygmunt ogarniał doczesność i wieczność swym dostojnym dźwiękiem...

Chciałbym zakończyć te rozważania myślą, że w codziennym rachunku sumienia, a opuszczać go nie warto, trzeba znaleźć miejsce na zastanowienie się, co ja reprezentuję w świecie jako członek Kościoła ze swoją wiarą i czynami — świętość czy też może kundlizm, i do tego jeszcze parszywy. Z pewnością ani jedno, ani drugie. Czy wobec tego jesteśmy letni — zbyt uczciwi, by wprost czynić ordynarne zło, a zbyt słabi, by z Bożą pomocą sięgnąć po dary łaski, dostępne już na tej ziemi?

Powoli milknie echo wezwania św. Jana Pawła II — „Nie trzeba się lękać świętości”. A przecież jednak Duch Święty niezmordowanie szturmuje do serc wiernych, licząc na to, że gdzieś wreszcie znajdzie odzew, że ktoś na nowo odkryje Miłosierną Miłość Boga i nie wytrzymując własnej letniości, stanie odważnie po Jego stronie.

Czyżbym ja, Panie (por. Mt 26,25)?

Leon Knabit OSB, I przemija, i trwa Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama