Seks jest boski, czyli erotyka katolika

Fragmenty wywiadu z o. Knotzem, odpowiadającym w tej książce na wiele intrygujących pytań (Zamiast wstępu)

Seks jest boski, czyli erotyka katolika

Ksawery Knotz, Krystyna Strączek

Seks jest boski, czyli erotyka katolika

ISBN: 978-83-240-1417-0
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Zamiast wstępu
Człowieku, nie pękaj!

ZAMIAST WSTĘPU

Przywołuję w prasie katolickiej doświadczenie pary małżonków. Pojawia się wzmianka, że współżyli na dywanie w dużym pokoju. Kiedyś znów opowiedziałem zabawną historyjkę, jak to pewna para w ramach gry wstępnej kąpała się w kisielu. I od razu problem, bo o tym mówić nie wypada!

Pewnie często słyszysz uwagi typu: księża, a zwłaszcza zakonnicy, powinni się modlić, a nie zajmować seksem.

Zdarza się. A przecież każdy duszpasterz do pewnego stopnia zajmuje się seksem, bo ta tematyka pojawia się w rozmowach z wiernymi. Gdy po studiach zostałem katechetą w liceum, wciąż słyszałem pytania dotyczące seksualności A skoro młodzi ludzie pytali, trzeba było odpowiadać. Poza tym katecheza od razu robiła się ciekawa, gdy mówiliśmy o „tych sprawach”.

Nie miałeś oporów, żeby tak mówić w szkole o seksie?

Jakoś nie. Starałem się znaleźć odpowiedzi satysfakcjonujące młodzież licealną, ewentualnie studentów. Powiedzmy sobie szczerze, młodzi księża stykają się w tym zakresie głównie z problemami nastolatków. Nie mają jeszcze ucha wyczulonego na sprawy małżonków, a i małżonkowie nie chcą się zwracać do młodych kapłanów. Do tego tematu trzeba psychicznie dorosnąć i ze mną było tak samo. Miałem za sobą raptem kilka lat kapłaństwa i czułem się nieprzygotowany do głębszych rozmów o trudnościach życia małżeńskiego.

Kiedy nastąpił przełom?

Był początek lat dziewięćdziesiątych, wyjechałem do Szwajcarii na stypendium doktoranckie. Ten kraj stanowi dobry punkt obserwacyjny Kościoła zachodniego, daje panoramę włosko-francusko- -niemiecką. Nie tylko katolicką, także protestancką. Moja uczelnia była wprawdzie katolicka, ale znalazłem się w środowisku kontestującym naukę Kościoła. Akurat ogłoszona została encyklika Veritatis splendor, a dwa lata później Evangelium vitae. Zdałem sobie wtedy sprawę, że seks to jeden z najbardziej nabrzmiałych problemów. Uświadomiłem sobie także, jak ostra jest krytyka Magisterium. Miałem przegląd wszystkich możliwych argumentów przeciw nauczaniu Watykanu.

Tak się ich nasłuchałem, że kiedyś dla zabawy zacząłem znajomemu przedstawiać, jaki nienowoczesny jest Jan Paweł II w kwestiach małżeństwa, kapłaństwa kobiet, antykoncepcji i aborcji. Po kilku takich rozmowach miałem opracowany godzinny wykładzik o błędach i wypaczeniach Magisterium w zakresie etyki seksualnej. Układał się on nawet w logiczną całość. Uświadomiłem sobie, że istnieje głębsze źródło każdej logiki, które kryje się w sercu człowieka: jego duchowość. Jeśli człowiek przesiąknie antychrześcijańskim sposobem myślenia, żadne dyskusje czy tłumaczenia już nie pomogą, bo mówimy innymi językami. Tu potrzeba głębokiego nawrócenia. Bardzo mi się ten wykładzik ciągle przydaje. Jak słyszę głosy sprzeciwu z polskiego podwórka, takich, co próbują być postępowi, mówię: „He, he! To już zostało wszystko przewałkowane dwadzieścia lat temu. Gadało o tym pokolenie, które wymiera, nie osiągnąwszy sukcesów duszpasterskich!”. Po prostu pewne tematy są już w dyskusjach o Kościele nieaktualne. A my jakbyśmy nic o tym nie wiedzieli.

W każdym razie ze Szwajcarii przywiozłem temat doktoratu.

Obroniłeś go już w Polsce?

W Polsce pracę pisałem, między innymi na podstawie materiałów uzbieranych za granicą, w Polsce ją też obroniłem. Moim celem było pokazanie, że linia myślenia o świętości seksu i jego afi rmacji istnieje w Kościele od początku. Jeśli czasem zanikała, to z racji zewnętrznych problemów, które w danym momencie dziejowym przytłaczały i hierarchów, i wiernych.

Nie bałeś się zabierać do tak ryzykownego tematu?

Byłem za głupi, żeby się bać. Dopiero kiedy napisałem połowę, zacząłem się zastanawiać, jak ja to obronię. Zdałem sobie sprawę, ile problemów może się pojawić przy lekturze tej pracy. Nie wiedziałem, do jakiego stopnia oceniający będą skrępowani konwenansami czy na przykład pruderyjnym wychowaniem, a na ile będą się odwoływać do nauki Kościoła, w tym przede wszystkim — do teologii ciała. No i w grę mogły wejść emocje, które rozmowa o seksie zwykle wywołuje.

Bardziej obawiałeś się reakcji ludzi Kościoła czy spoza niego?

Raczej reakcji wewnątrz Kościoła. Nie wszystko przecież w tej dziedzinie zostało powiedziane, a świeże tematy są najbardziej śliskie. Ale cała rzecz skończyła się dobrze. Obroniłem się. Praca ukazała się potem pod tytułem Akt małżeński. Szansa spotkania z Bogiem i współmałżonkiem.

Gadanie w kółko o tym, że seks jest dziś towarem czy że zalewa nas pornografi a, uważałem za mało pasjonujące. Czytałem wtedy dużo chrześcijańskich książek o seksie, było w nich wiele ogólników o potrzebie afi rmacji tej sfery życia i żadnych konkretów. Takie powierzchowne uwagi okazywały się nowatorskie czterdzieści lat temu, ale nie na początku XXI wieku. Tymczasem ja już miałem pewne doświadczenie duszpasterskie i wiedziałem, o co ludzie pytają. Rozumiałem, że na ich pytania potrzebna jest odpowiedź szczegółowa, a jednocześnie głębsza niż ta, której udzielają poradniki seksualne. Kto miał napisać o duchowości seksu, jeśli nie duchowny?

A kiedy pojawił się pomysł rekolekcji?

Czułem, że doktorat to zaledwie wstęp do dalszej pracy, choć dał mi dobrą podstawę teoretyczną. W pewnym momencie jedno ze znajomych małżeństw zaproponowało mi, żebym wygłosił rekolekcje właśnie na temat duchowości seksu dla grupki małżonków działających w ramach Domowego Kościoła związanego z ruchem Światło-Życie. Zgodziłem się. Wyjechaliśmy na kilka dni i tak poprowadziłem pierwsze rekolekcje o akcie małżeńskim jako szansie spotkania z Bogiem i współmałżonkiem.

Od razu powstał szkielet programu, z którego teraz korzystasz?

Tylko zalążek. Mówiłem o tym, co już wtedy wyczytałem i wywnioskowałem z rozmów z parami małżeńskimi, czyli jak spotkać Boga w sakramencie małżeństwa i gdzie On się objawia w życiu codziennym męża i żony.

Potem z rzadka pojawiały się kolejne zaproszenia na rekolekcje. Z pierwszą ekipą spotykałem się regularnie raz do roku. Oni opowiadali o tym znajomym, którzy nabierali ochoty, by dowiedzieć się więcej, i zgłaszali się do mnie. Zadziałała więc klasyczna poczta pantofl owa, można powiedzieć — na wzór przekazywania poufnych informacji o miejscu spotkania w pierwotnym chrześcijaństwie. Inicjatywa była całkowicie oddolna, ujawniło się po prostu zapotrzebowanie na formację małżonków.

Nikt z przełożonych cię nie oddelegował do tego rodzaju pracy duszpasterskiej?

Nie było żadnego odgórnego nakazu, żadnej akcji w stylu „pomóżmy małżeństwom”. Małżonkowie sami mnie szukali, a ja chętnie odpowiadałem na ich prośby. Dostawałem wciąż więcej i więcej zaproszeń, w pewnym momencie zaczęło to przypominać narastającą lawinę. Teraz głoszę rekolekcje co weekend, terminy mam zajęte na dwa lata naprzód. Nie przewiduję czasu na choroby i kontuzje.

Jak opracowałeś ostateczny program rekolekcji?

Stopniowo się wyłaniał. Zalążek przygotowany już wcześniej pogłębiłem treściowo, do niego dodawałem kolejne tematy i problemy. Wynikało to stąd, że małżonkowie zaczęli mówić o własnych doświadczeniach. Zorientowałem się, jak wiele pytań dotyczy bardzo konkretnych szczegółów pożycia małżeńskiego. Wiele wątpliwości moralnych wykracza poza ogólne kwestie duchowości albo, mówiąc dokładniej, duchowość i moralność ściśle łączy się tu z seksuologią. A jeśli pojawia się pytanie, trzeba szukać odpowiedzi. Zdarzało się, że potrzebowałem sporo czasu, by ją znaleźć.

Zresztą do dziś trafi am na zagadnienia, których na początku nie umiem rozgryźć. W takich razach najpierw staram się uchwycić właściwy problem. Kiedy już go sformułuję, próbuję wyjaśniać.

Czasem nawet po kilku próbach czuję, że to nie to i że jeszcze nie znalazłem właściwego języka. Potrzebuję wielu rozmów, lektur i przemyśleń, aby pełna odpowiedź się pojawiła. Najczęściej podsuwają ją sami małżonkowie, tak opisując własne doświadczenia, że wszystko się domyka. To przypomina trochę dzieło stwórcze. Oczywiście mógłbym po prostu zacytować jakąś encyklikę i mieć spokój. Ale nikomu bym w ten sposób nie pomógł zrozumieć, w czym rzecz.

Kiedy przeglądam dokumenty Kościoła, a potem wsłuchuję się w ludzkie doświadczenie, widzę wielką różnicę języków. Kościół rozstrzyga kwestie najbardziej nabrzmiałe i wymagające jednoznacznego wyjaśnienia, co wynika z funkcji nauczyciela, którą pełni wobec wiernych. Ale życie przynosi problemy niemieszczące się w ściśle wytyczonych kategoriach, bo Ewangelia zaszczepia się w konkretny ludzki los z jego niejednoznacznościami i powikłaniami. A pewne tematy pozostają po prostu niedostrzeżone. Biorę to pod uwagę, kiedy mówię do ludzi. Staram się używać innego języka, bardziej zrozumiale interpretować naukę Kościoła i odnosić ją do faktów z codzienności małżonków. Gdy jednak zacząłem prezentować tę „ludzką” perspektywę w rozmowach z duchownymi, a nawet i z niektórymi małżonkami, zdałem sobie sprawę, że ich często szokuje przywoływanie rzeczywistych sytuacji. Jakby wydawały im się one nierealne, czasami nieprzyzwoite, niewarte zastanowienia. Ale czy to nie prowadzi do oderwania od najważniejszego — od życia?

Założyłeś też stronę www.szansaspotkania.pl. Jaki ma ona cel?

Informuje o istnieniu tego typu duszpasterstwa — przecież jeśli dziś kogoś nie ma w Internecie, w ogóle nie istnieje. Wielką lukę stanowi w duszpasterstwie niepodejmowanie tematu seksualności na szeroką skalę, chciałem więc rozpocząć debatę, zainicjować ruch myślowy drążący tę kwestię z punktu widzenia chrześcijańskiego. Internet daje możliwość bezpiecznej wymiany zdań, bez konieczności ujawnienia się. Poza tym strona www jest doskonałym ponadparafi alnym punktem kontaktowym dla wszystkich zainteresowanych tego typu formacją. Sprawdza się bardzo, bo do dziś rzadko kiedy dostaję zaproszenia z konkretnych parafi i od proboszczów.

I tak Kościół ruchów oddolnych, który żyje na marginesie całego duszpasterstwa, okazał się niesamowicie żywotny. Natomiast to, co miało stanowić centrum życia chrześcijańskiego, czyli parafi a, wygląda na skostniałą strukturę niezdolną do rozpoznania istotnych problemów wiernych.

Słowem, małżonkowie sami zadbali o siebie.

To prawda.

Ale twoja działalność nie ma jeszcze charakteru zorganizowanego ruchu czy stowarzyszenia?

Nie. Wszystko ma jednak swój czas. Nie ode mnie zależy, kiedy on nadejdzie.

A jak dziś czujesz się w Kościele, poruszając temat seksu?

Jak samotny biały żagiel. Oczywiście nie w tym sensie, że nikt więcej w Polsce nie zajmuje się duszpasterstwem małżeństw. Są przecież w diecezjach wyznaczeni księża realizujący takie zadanie. Wiele dobrego zrobili moi prekursorzy, którzy już odchodzą na emeryturę, jak ojciec Karol Meissner czy ksiądz Józef Możdżeń. Także osoby świeckie głoszą rekolekcje i piszą książki na temat małżeństwa i rodziny, choćby Mariola i Piotr Wołochowiczowie, Jacek Pulikowski, Mieczysław Guzewicz czy Monika i Marcin Gajdowie. Domowy Kościół organizuje liczne rekolekcje dla małżeństw, prężnie działają Duszpasterstwa Rodzin. Wciąż jednak istnieją spore obszary związane z seksualnością, traktowane bardzo powierzchownie, i tu rzeczywiście mógłbym się nazwać pionierem. Choć może bardziej w zakresie opisywania starych problemów w zupełnie nowy sposób. Wiem skądinąd, że wielu kapłanów mnie popiera, bo widzą potrzebę odświeżenia języka, jakim mówi się o życiu małżeńskim. Ten rodem ze średniowiecza wyczerpał się, nawet księża często po prostu nie rozumieją pewnych sformułowań z zakresu teologii moralnej. Ja te treści przekładam na język współczesny. Kiedy odkrywam luki, staram się je wypełniać. Usłyszałem nawet od jednej z pań, że spowiednik mówił już do niej „mną” i prowadził ją w kierunku, jaki staram się proponować. Mam też liczne sygnały od małżeństw, że moje rekolekcje czy książki faktycznie im pomagają.

Najtrudniejsze jest jednak nieustanne chodzenie po grząskim gruncie. Mam oczywiście poparcie swojego prowincjała, to podstawa wszystkiego. Ale czy gdzieś indziej znaleźliby się obrońcy, gdyby ktoś mnie poważnie zaatakował? Nie mam żadnej pewności. W Kościele dominuje mentalność, którą można by określić jako „unikanie problemów”. Nie tylko głośnych skandali, ale także wszystkiego, co wykracza poza konwencję i tradycję.

Masz przecież imprimatur kościelne na dwie pierwsze swoje książki.

Uczciwie poddaję moje poglądy pod osąd Kościoła, co poniekąd pomaga, ale jednak przed niczym nie chroni. Już zetknąłem się z krytykami, którzy albo w ogóle nie znali treści książek, albo specjalnie szukali sposobu, jak we mnie uderzyć i skompromitować w oczach katolików. Nie za bardzo wiem, gdzie w takich sytuacjach miałbym szukać wsparcia. Chyba u papieża... Inni raczej skłonni są umywać ręce. Niekatolicy, w zależności od tego, skąd powieje wiatr, raz się ze mnie wyśmiewają, raz chwalą, a najczęściej wybierają spośród moich słów tylko te, które im pasują do własnej krytycznej wizji katolickiej etyki seksualnej.

Raz tylko spotkałem się z człowiekiem, który wykazał niebywałą rzetelność, chcąc zrozumieć, o czym i po co mówię. Był to niemiecki dziennikarz. Przyjechał na rekolekcje i wysłuchał ich. Rozmawiał ze mną i z uczestnikami. Wrócił do Niemiec pozałatwiać swoje sprawy, a potem pojawił się jeszcze raz, w następnym tygodniu. Przemyślał wszystko i miał nowe pytania. Nagraliśmy wywiad w Warszawie. Ja jechałem głosić rekolekcje na południe Polski i on zabrał się ze mną. Spędziliśmy na rozmowach kolejne kilka godzin w samochodzie, upewniał się wielokrotnie, czy dobrze mnie zrozumiał. Potem znów został na rekolekcjach i rozmawiał z ludźmi. Zobaczył po prostu kawałek mojego życia, chcąc wyrobić sobie opinię o tym, co robię.

Byłem tą sytuacją zdziwiony i zbudowany. Pomyślałem, że przecież tak właśnie powinno wyglądać rozeznawanie charyzmatu w Kościele! Ja naprawdę marzę, żeby jakiś biskup zechciał mnie „przeegzaminować”. Żeby pytał, wyjaśniał, badał owoce mojego duszpasterstwa i obserwował losy ludzi, których prowadzę. I ocenił to wszystko. Brakuje mi też uczciwych debat, wspólnego rozstrzygania niejasności. I współpracy, na przykład ze strony moralistów, tak bardzo potrzebnej. Tu konieczna jest pomoc żywego Kościoła, również chrześcijan specjalistów: ginekologów, psychologów i seksuologów, którzy przecież żyją rozsiani gdzieś po Polsce.

A zamiast tego wszystkiego Kościół huczy od plotek.

Duchowieństwo zna cię z mediów?

Głównie. Albo z powierzchownych opinii. Czasem ktoś się zgorszy najnormalniejszym w świecie szczegółem lub żartem. Na przykład przywołuję w prasie katolickiej doświadczenie pary małżonków. Pojawia się wzmianka, że współżyli na dywanie w dużym pokoju. Kiedyś znów opowiadam zabawną historyjkę, jak to pewna para w ramach gry wstępnej kąpała się w kisielu. I od razu problem, bo o tym mówić nie wypada! A przecież małżonkowie katoliccy, szczególnie młodzi, mają naprawdę różne pomysły na uatrakcyjnienie współżycia. Ale gębę skandalisty już mam przyprawioną. Usłyszałem kiedyś, że jestem zbyt konserwatywny, żeby popierali mnie liberałowie, i za bardzo liberalny, żeby zyskać przychylność konserwatystów. Coś w tym jest. Mam „wpływy” w takim centrum, które stanowią zwykli ludzie chcący po prostu żyć Ewangelią. Oni nie walczą i nie noszą sztandarów. Centrum jest ciche.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama