Z powodu Jezusa i Ewangelii

Bóg jest ze mną, jest we Mnie, że Bóg jest Miłością, że wierzę w Niego, kocham Go, jestem szczęśliwy i chcę żyć z Nim!

Z powodu Jezusa i Ewangelii

Brat Moris

Z powodu Jezusa i Ewangelii

ISBN 978-83-61989-20-2,
Wydawnictwo Esprit 2010
cena 34,90 zł

A cóż to za pomysł, by dzielić się tak wieloma sprawami ze swojego życia, często trudnymi, pełnymi powikłań, sprawami natury osobistej! Czyż nie będzie to wystawianie się na pokaz, oznaczające równocześnie brak dyskrecji? Pomysł zrodził się na skutek nalegań kilku małych braci Jezusa, którzy prosili: „Powinieneś coś napisać na temat braci, których dobrze znałeś, a którzy odegrali ważną rolę we Fraternii... my jedynie słyszeliśmy o nich [...] dlaczego więc nie miałbyś napisać o wszystkim, od początku?”. Zacząłem więc pisać, bez wielkiego przekonania zresztą, i nagle całe moje życie na nowo stanęło mi przed oczami.

Brat Moris

Z rozdziału Wstaje dzień

Po południu przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu, gdy nagle, za zakrętem, stanęliśmy na wzniesieniu i zobaczyliśmy, że rozciąga się przed nami wspaniały widok. Bezkresne zdawałoby się pole pszenicy o dość wysokich już kłosach, kołysanej lekkim podmuchem wiatru, pszenicy złotawej, o barwie prawie dojrzałego zboża. Nad nami błękitne niebo, a w oddali królujące nad wszystkim wieże katedry w Chartres.

Wszyscy zwolnili kroku, zatrzymali się. Myślałem, że chcą podziwiać piękny widok, a oni zaśpiewali „Salve Regina”. Nie znałem tej pieśni, nie rozumiałem łaciny, lecz i tak ogarnęło mnie wzruszenie. Kiedy grupa ponownie ruszyła, odszedłem na chwilę na bok, wdrapałem się na pagórek, na wysokość kłosów zboża, i patrzyłem na wieże. Nietrudno przyszło mi zrozumieć, że ten śpiew był pozdrowieniem Matki Bożej, ku której zdążaliśmy do położnej przede mną katedry. Ogarnęło mnie wzruszenie dotąd nieznane. Minęła mnie następna grupa, potem jeszcze jedna, słyszałem ich śpiew i ten śpiew przenikał mnie do głębi, choć nie zwracałem uwagi na sens poszczególnych słów. Wzruszony, oczarowany, szczęśliwy patrzyłem, jednocząc się z tym, co dane mi było widzieć i odczuwać, a co napawało mnie pokojem, szczęściem i miłością. Wypełniało mnie życie, wypełniała mnie światłość, zrozumiałem, że „Bóg jest ze mną, jest we Mnie, że Bóg jest Miłością, że wierzę w Niego, kocham Go, jestem szczęśliwy i chcę żyć z Nim!”.

Później musiałem biec, żeby dogonić moją grupę i wrócić na swoje miejsce. „Ojcze nasz”! Bóg jest naszym Ojcem. Kocha mnie, wybaczył mi, jestem szczęśliwy, wolny od dręczącego mnie poczucia uciążliwości, od niepokoju. Jezus jest we mnie, to jest podarunek Maryi, Matki Bożej, Przeczystej, która prowadzi mnie i chroni, która zawsze będzie mnie chronić. Posuwałem się naprzód, nie czując zmęczenia, niosła mnie radość, która była we mnie.

Wejście do katedry także wywarło na mnie duże wrażenie. Stanęliśmy na wskazanym miejscu, z tyłu ołtarza. Na początku Mszy świętej cała swoją istotą włączyłem się w głośny, potężny śpiew ponad dziesięciu tysięcy młodych głosów, który wypełnił katedrę aż po sklepienie. Nic nie rozumiejąc, wiedziałem jednak, że to śpiew do Ducha Świętego. Później dowiedziałem się, że to była modlitwa do Ducha Świętego, Veni Creator Spiritus, której słowami często się modlę i która jest mi bliska.

Wieczorem, po wyjściu z katedry, zostawiliśmy nasze plecaki pod jakimś murem i nagle, jakby pod wpływem jednej myśli, zaczęliśmy śpiewać i tańczyć na ulicach miasta. Miałem odciski na stopach, pewnie jak większość pielgrzymów, lecz była to sprawa bez znaczenia. Czułem się niewypowiedzianie szczęśliwy, jak nigdy wcześniej, ponad moje najśmielsze wyobrażenia o szczęściu. Było to w dniu Zesłania Ducha Świętego 1952 roku. Późną nocą wróciliśmy pociągiem do Paryża.

Postanowiłem zmienić sposób postępowania, żyć z Bogiem, który mnie nawrócił. Czy to jednak było nawrócenie? Może raczej zachowałem odrobinę wiary. Nigdy wcześniej nie zadawałem sobie takiego pytania, żyłem, jak się dało, a raczej ciągnąłem życie za sobą, z dala od Boga. A teraz wiara w Boga, w Jego tajemnice rozjaśniła moje życie i nadała mu sens. Rozumiałem jednak, że dar wiary wymaga, by nim żyć, czuwać nad nim, odnawiać go poprzez kolejne ofiarowanie siebie Bogu. Zrozumiałem, że to jest wysiłek, wymóg całego życia, do końca, aż po spotkanie.

Dla naszej grupy przewidziana była Msza święta dziękczynna dwa tygodnie po pielgrzymce. Zamierzałem oczywiście uczestniczyć w tej Mszy i poważnie się do niej przygotowywałem. Zakupiłem Biblię oraz czytania mszalne i, co nie było proste, poszedłem do spowiedzi. Msza została odprawiona późnym popołudniem w dużej kaplicy parafialnej. Młodzież przybyła licznie, a ja zająłem miejsce pośrodku, blisko głównego przejścia, gdyż zamierzałem przystąpić do komunii.

Ksiądz Philippe odprawiał Mszę po łacinie, zwrócony plecami do zgromadzenia. Nic więc nie rozumiałem i trudno mi było połapać się, o co w danej chwili chodzi. Nagle ksiądz zwrócił się twarzą do nas i coś powiedział. Sądziłem, że zaprasza chętnych, by podeszli do ołtarza przyjąć komunię. A tymczasem nikt się nie ruszył z miejsca, co mnie bardzo zdziwiło, gdyż uważałem tych młodych za ludzi praktykujących. Co tu się działo? Gdybyż przynajmniej Marc był przy mnie, mógłbym się go poradzić! A przecież zależało mi na tym, by przyjąć komunię. Nie mogąc wytrzymać dłużej, wstałem, podszedłem do ołtarza i ukląkłem. Sam jeden! Nikt się nie ruszył z miejsca, ani ksiądz odprawiający Mszę świętą, ani żaden z uczestników. Czas mijał. Co począć, wrócić na miejsce? Z pewnością nie! Po pierwsze byłoby mi wstyd, a po drugie podszedłem do ołtarza po to, by przyjąć komunię. Nareszcie: po jakimś czasie, który wydał mi się bardzo długi, ksiądz odwrócił się ponownie, powiedział coś i usłyszałem, że ludzie podnoszą się z kolan i podchodzą do ołtarza. Zaczęli klękać obok mnie. Przyjąłem komunię i wróciłem na swoje miejsce.

Po Mszy przewidziane było spotkanie, ale ponieważ było mi trochę wstyd, wolałem się oddalić i z sercem mimo wszystko przepełnionym radością wróciłem prosto do domu. Wdrapałem się na moje ósme piętro, a na korytarzu spotkałem Nicole, moją młodą sąsiadkę, zajmującą jeden z małych pokoików. Nicole była miłą, dobrą dziewczyną o nieskrępowanym sposobie postępowania. Wielokrotnie ją odwiedzałem, zdarzało nam się robić wspólnie wypady do miasta. Na mój widok zawołała: „To ty? Dawno cię nie widziałam. Chodź do mnie! Znajdzie się jeszcze coś do picia”. Wciąż jeszcze pozostając pod wrażeniem niedawnych przeżyć, odpowiedziałem: „Dziękuję, ale wiesz, teraz jestem chrześcijaninem i chcę żyć jak chrześcijanin, w czystości!”. Zrobiła wielkie oczy i patrząc na mnie podejrzliwie wyjąkała: „Czy ty się dobrze czujesz, czy nie jesteś chory?”. I wróciła do swojego pokoju, a ja także wszedłem do siebie, zdumiony moim nowym słownictwem.


opr. aś/aś


« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama