Bastionem katolicyzmu jest zdolność wybranych osób do składania definitywnych wyborów. Kościół manifestuje ewangeliczną siłę właśnie wtedy, gdy opowiada się za spisaniem katalogu wartości najważniejszych, za które komuś wolno poświęcić całe, własne, darowane sobie życie. Co to oznacza? Że osoba ludzka w czasie trwania doczesnej egzystencji musi rozróżniać między wyborami czasowymi, znaczącymi ale nie noszącymi na sobie brzemienia ostateczności. Mogą być nimi zakup domu, zmiana pracy, czy kibicowanie temu, a nie innemu klubowi piłkarskiemu – to ma charakter relatywny, może się zmieniać. Ale są też elekcje absolutne, nieodwracalne, decydujące, z wpływem na kierunek istnienia od dziś nawet poza próg wieczności. Wybór małżeński, głos sumienia, święcenia czy śluby wieczyste, ojcostwo albo macierzyństwo, a także opowiedzenie się po stronie Chrystusa, czyli wiara mają naturę definitywną – to może skutkować zbawieniem bądź potępieniem. Ludzie małoduszni zarzucali przy tym Kościołowi, że głosząc nieuchronną definitywność pewnych wyborów popada w nietolerancję, a nawet wypacza osobowość, wpędzając ludzi w lęk przed piekłem. Tymczasem osoby prawdziwie wielkoduszne wiedzą, że wartości ostateczne to nie ciężka gilotyna nad szyją ludzkości lecz wysokie szacowanie godności człowieka. Jeśli nie ma niczego definitywnego w ludzkim życiu, jeśli naprawdę wszystko można odwołać bez najmniejszej konsekwencji, to człowiek niczym w istocie nie różni się od bydlęcia, co przeżuje stertę trawy i będzie upolowane na sąsiednim pastwisku.
Obrzędowi posłania misjonarza z jednego Kościoła na terytoria pierwszej ewangelizacji towarzyszy z reguły błogosławieństwo biskupa, modlitwa ludzi a także przekazanie śmiałkowi krzyża misyjnego. Z tego powodu ikony, a dzisiaj fotografie często opisują misjonarza jako postać, która na habicie lub sutannie, na szyi nosi znak Ukrzyżowanego. Krzyża nie da się przyjąć na chwilę. Również misyjnego krzyża nie wolno założyć jedynie do zdjęcia. Krzyż misyjny – jakkolwiek różne mogą być indywidualne losy misjonarza, jego sytuacja rodzinna lub zdrowie – także bierze się na całe życie. Dziś w Kościele nad Wisłą – i bardzo dobrze – czuć wzmożone zaciekawienie tak zwanym wolontariatem misyjnym. Polska ma wciąż wielu, żywo wierzących katolików świeckich, którzy pragną nie tylko modlić się ale też pracować dla ewangelii. Jednocześnie współcześni Polacy to bardzo zamożni ludzie, których stać na wakacyjny wyjazd do Azji albo Afryki. Dlatego coraz częściej praktykuje się wolontariat misyjny w wakacje na dwa, trzy tygodnie. Jest to pragnienie godne naśladowania, bo ktoś, kto może opłacić najbogatsze kurorty świata i luksusy, decyduje się poświęcić urlop służąc ubogim gdzieś na ostatniej z misji. Bogu dzięki, niemniej trzeba pamiętać, że wakacyjny wolontariat misyjny nie oznacza tego samego, co przyjęcie misyjnego krzyża. Kościołowi nie może zabraknąć choćby kilku ludzi, którzy definitywnie oddadzą życie dla misji. Do końca, na zawsze, ad vitam – czy jak pisał zamordowany w centralnej Afryce kleryk Robert Gucwa - na całe swoje młode serce.
Abram i Lot jako pierwsi w historii zbawienia słyszą wołanie Boga, wyrzekają się jednocześnie stałego miejsca pobytu – przywiązania do ojczyzny i wyruszają w nieznane na zawsze. Dzięki temu staną się jakby proto-misjonarzami. Będą błogosławieństwem Boga dla różnych narodów (por. Rdz 12, 2). Jezus to obrońca wewnętrznej wolności człowieka. Łaska wiary usuwa z duszy ciężar, belkę, przywiązania, obciążenie (por. Mt 7, 5). Dopiero wówczas chrześcijanin, swobodny dla misji, może posłużyć drugiemu.
Bliskie Ci będzie wspieranie świętych misji Kościoła. Kładziesz na biurku maleńkie zdjęcie Helenki Kmieć, a obok inne – Wandy Błeńskiej. Pierwsza to wolontariuszka, która przed ślubem i założeniem rodziny poświęciła jakiś czas na wolontariat misyjny w kilku krajach. W Boliwii nagle zastała ją brutalna, niespodziewana śmierć. Druga to misjonarka, która jako lekarz całe życie służyła na misji w Ugandzie.