Prawda o obozie przy Przemysłowej miała nigdy nie wyjść na światło dzienne

Powodów przemilczania tej historii było wiele. O jedynym w Polsce niemieckim obozie koncentracyjnym dla dzieci opowiada Błażej Torański, współautor, z Jolantą Sowińską-Gogacz, książki „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi”.

Miłosz Kluba: Kiedy pierwszy raz usłyszał Pan o niemieckim obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi?

Błażej Torański: Pierwszy raz? Tego nie pamiętam. Kiedy jednak trzy lata temu Michał Nalewski z Wydawnictwa Prószyński zaproponował mi napisanie książki o obozie, miałem poważny dylemat. Nie mogłem odrzucić propozycji gigantycznego wydawnictwa, a o jedynym w Polsce niemieckim obozie koncentracyjnym dla dzieci nie wiedziałem niemal nic, choć w Łodzi mieszkam od 36 lat (sic!). Przyznałbym się do tego ze wstydem, gdyż nie mam problemu z autokrytyką i autoironią, gdyby nie dwuletnia praca nad książką. Przekonałem się, jak bardzo ten temat był nieznany, słabo osadzony w świadomości zbiorowej Polaków. Zaraz potem naszła mnie refleksja: jak zmierzyć się literacko z ogromem cierpienia?

Wkrótce, gdzieś na strychu Teatru Powszechnego w Łodzi, w dziale promocji, odnalazłem Jolantę Sowińską-Gogacz, współautorkę „Małego Oświęcimia”, która łodzianką jest całe życie. Okazało się, że jeszcze dziesięć lat temu o obozie także nic nie wiedziała. Podobnie krakowska reżyserka i autorka filmów dokumentalnych Urszula Sochacka, która nakręciła na ten temat film dokumentalny i wydała książkę, o obozie dowiedziała się przypadkowo. W 2009 roku sprzątała rzeczy po zmarłym ojcu. Znalazła kartkę z informacją, że był w jakimś obozie dla dzieci. 

Jak to się stało, że historia takiego kalibru nie jest powszechnie znana?

Prawda o obozie przy Przemysłowej miała nigdy nie wyjść na światło dzienne. Dokumenty zostały zniszczone. W Peerelu ten obóz przemilczano, ukrywano pod dywanem cenzury i propagandy. Owszem, ukazał się w 1965 roku szkic Wiesława Jażdżyńskiego „Reportaż z pustego pola”, a dziesięć lat później, w 1975 r., Ossolineum wydało książkę byłego więźnia Józefa Witkowskiego vel Józefa Gacka „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi”. Ta ostatnia jest solidnym źródłem informacji, bo autor współpracował z komunistyczną bezpieką i miał dostęp do unikatowych materiałów, ale wydana została w śmiesznie niskim, jak na PRL, nakładzie 2700 egzemplarzy. Wyszły także wspomnienia byłego więźnia Tadeusza Raźniewskiego „Chcę żyć”. Na jego motywach Zbigniew Chmielewski zrealizował film „Twarz anioła” z Wojciechem Pszoniakiem i Leonem Niemczykiem, który przemknął bez większego echa. 

W 1968, po marcowej hańbie, w kręgach władzy, wśród tzw. partyzantów skoncentrowanych wokół Mieczysława Moczara, zaczęto nagłaśniać temat cierpienia polskich dzieci w kontrze do dramatów łódzkiego getta. 9 maja 1971 roku władze komunistyczne odsłoniły w Łodzi Pomnik Martyrologii Dzieci, nazywany powszechnie Pomnikiem Pękniętego Serca, a szkoła podstawowa nr 81 zyskała patrona Bohaterskich Dzieci Łodzi. Jest tam izba pamięci. Ale to wszystko nie ta skala! W Łodzi od dawna powinno być nowoczesne, multimedialne muzeum, na miarę Yad Vashem. Nie mam wątpliwości, że gdyby w jedynym niemieckim obozie koncentracyjnym na polskiej ziemi ginęły nie polskie, a żydowskie dzieci, świat krzyczałby o tym od 75 lat.

Dlaczego nikt nie krzyczy?

Trafną hipotezę wyraża cytowana w „Małym Oświęcimiu” była więźniarka Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska: „Ten obóz był tajny, ukryty w getcie, i taki pozostał. Od wielu lat się zastanawiam: komu na tej ciszy zależy? Po wojnie go zburzono, rozebrano, «pozamiatano». A przecież był unikatowy, drugiego takiego w Europie nie było. Jak widać Niemcy wciąż mają wielki wpływ na kształt świata, skoro do dziś prawie nikt o nas, dzieciach z Przemysłowej, nie wie”. To wszystko, jej zdaniem, jest już nie do sprawdzenia. Trzeba wierzyć ludziom na słowo. 

Powodów przemilczania było więcej. Obóz był ukryty za murem łódzkiego getta, o którym powstało setki publikacji. Ponadto: byli więźniowie długo nie mogli wypowiadać się o tym dramacie. Bezmiar cierpienia był tak wielki, że sznurował im usta. 

Jak wyglądała Wasza praca nad książką, co było zaskoczeniem?

Współautorstwo jest sztuką kompromisu. Scaliliśmy dwie narracje. Pani Jolanta Sowińska-Gogacz, którą zaprosiłem do tego projektu, poświęciła tej idei osiem lat pracy. Pokonała 10 tysięcy kilometrów, aby odnaleźć Ocalałych i utrwalić ich wspomnienia. Zebrała obszerną dokumentację – pisaną, fotograficzną i filmową – związaną z łódzkim obozem. Ja analizowałem dokumenty w archiwum łódzkiego IPN i pisałem, pisałem...

Zaskoczenia? Mogę mówić o swoich. Siła dramatu na miarę antyczną. Posłużę się tylko jednym przykładem. Więzień Jan Woszczyk opowiadał, jak wachmani Genowefa Pohl i Edward August z kolejki dzieci oczekujących na posiłek wyciągnęli Józia: „Kazali mu klęczeć i wypić wiadro kawy. Po kilku litrach posikał ubranie. Wtedy August kazał dolać do kawy zupę z robakami, ugotowaną na zgniłej brukwi. Do tej zupy dodali fusy z solą. August zamieszał ją miotłą. Bayer i Pol poganiały go, aby szybciej jadł: «Essen, essen, schnell, schnell» (jeść, jeść, szybko, szybko). Popychali go, szydzili, jakby to było widowisko rozrywkowe. Widziałem, jak rozdęty brzuch Józia puchł w oczach. Kilka godzin później niesiono go na drewnianych tragach. Zmarł”. Ta książka składa się niemal wyłącznie z takich wspomnień. Mogę poprzestać na tym jednym?

Jednym ze źródeł były akta procesu wachmanki Genowefy Pohl vel Eugenii Pol. Co to za postać?

Pracuję teraz nad jej biografią. Czytając akta jej procesu mam wrażenie, jakbym prowadził z nią szczególny dialog. Jak Kazimierz Moczarski, który w celi rozmawiał z Jürgenem Stroopem, co zapisał w słynnych „Rozmowach z katem”. To dramatyczna, złożona postać. Pol była córką majstra budowlanego i szwaczki. Jej brat był krawcem. Skończyła jedynie szkołę podstawową w Łodzi na Księżym Młynie. Przed sądem regularnie wypierała się zbrodni: „Nigdy, naprawdę, nie czułam się Niemką. Duchem i sercem jestem Polką, na wyzwolenie czekałam tak samo jak inni Polacy” – powtarzała.

Przez większość życia nazywała się Eugenią Pol i takie nazwisko widnieje na jej nagrobku. Genowefą Pohl była w czasie okupacji, od czerwca 1940 roku, kiedy w wieku 17 lat podpisała volkslistę, do stycznia 1945 roku, kiedy wyszła z obozu. Wtedy, jakby otrzepała się z kurzu, wyparła z pamięci zbrodniczy okres. „Uciekłam od nich. Poszłam prosto do swojego domu. Miałam na sobie szary żakiet i nieprzemakalny płaszcz. Mundur został za bramą”.

Tymczasem w obozie była bestią. Jesienią 1943 roku cytowany już Jan Woszczyk pracował przy kopaniu fundamentu pod budynek z chłopcem, którego nazwiska nie pamięta. „Zauważyłem, jak esesman, który nas pilnował, trzyma w ręku pistolet i nerwowo depcze niedopałek papierosa. Czułem, że coś się wydarzy, bo Genowefa Pol podeszła za plecy mojego kolegi, podniosła czterokilogramową cegłę i uderzyła go w głowę, prosto w potylicę, krzycząc: «Giń, polska świnio». Kiedy upadł na ziemię deptała go butami. To była masakra” – zeznał przed sądem.

Przywołujecie wiele – czasami makabrycznych – relacji dzieci, więźniów obozu.

Chciałem napisać książkę, której z powodu treści nie da się czytać. Wielu czytelników przyznaje, że nie mogą dobrnąć do końca. Równocześnie zależało mi, aby każdy chciał po nią sięgnąć z powodu literackich środków przekazu, sposobu opisu dramatów, metafor, porównań. Pamiętaj, że to jest literatura faktu. W tym przypadku fakty są miażdżące. Postaci dramatu wyraziste. Janusz Prusinowski opowiadał przed sądem, jak wiosną 1944 zdobył kawałek chleba i chciał się nim podzielić z siostrą Krystyną, która także była więźniarką. Spotkał się z nią konspiracyjnie za latryną. Traf chciał, że obok przechodziła Pohl. Zaczęli uciekać do swoich baraków. Ale nadzorczyni przecięła Januszowi drogę, podstawiła nogę i zaczęła kopać po czole. Ciekła krew, stracił przytomność. Świadomość odzyskał w karcerze. Leżał na wilgotnym betonie. Bywał tam za karę wielokrotnie. Pewnego razu Pohl i August zmusili go do zjedzenia kału. „August polecił mi zebrać kał do miski, w której przyniesiono mi jedzenie i siłą podniósł mi ją do ust. Pohl uderzyła mnie z tyłu w głowę tak, że twarz wpadła mi do miski, a kał do ust. Pilnowali, abym zjadł, co wydaliłem”. Zwolnij mnie proszę od cytowania tych scen.

Nie jest to lekka lektura. Do tego dochodzi świadomość, że przez wiele lat o obozie nie mówiono. Nawet bliscy nie chcieli wierzyć tym, którzy przeszli przez to piekło. Czego ta cała historia uczy nas dzisiaj?

A czego nauczyły nas „Medaliony” Zofii Nałkowskiej czy „Opowiadania” Tadeusza Borowskiego? Już nie śledzę tej statystyki, ale w 2019 roku znowu 61 proc. Polaków nie przeczytało w ciągu roku ani jednej książki. Literatura jest pasją elit. Zdecydowana większość ludzi nie ma ochoty się uczyć ani z tej historii, ani z innych. Oni i tak wiedzą lepiej. Na szczęście czytelnicy „Małego Oświęcimia” są elitą. Ta książka wydana została już w 18 tysiącach egzemplarzy. Z recenzji wynika, że ludzie najczęściej podczas tej lektury ronią łzy. Ta książka miała wstrząsnąć sumieniami. Ten cel osiągnęła.

« 1 »

reklama

reklama

reklama