Mit i rzeczywistość Soboru

Przeważnie ujmuje się to tak, że Sobór ten (1962–65) był zasadniczym przełomem, który spowodował w katolicyzmie duże zmiany na lepsze. Osąd ten jest pod wieloma względami nietrafny...

"Idziemy" nr 12/2009

Michał Wojciechowski

Mit i rzeczywistość Soboru

Doniesienia i komentarze na temat cofnięcia przez papieża Benedykta XVI kary ekskomuniki, czyli „usunięcia z Kościoła”, ciążącej na biskupach z tradycjonalistycznego katolickiego ruchu lefebrystów, pozostawiają niedosyt. Cała sprawa nie jest zrozumiała bez refleksji na temat znaczenia Soboru Watykańskiego II. Potoczny jego obraz wymaga bowiem znacznej rewizji.

Przeważnie ujmuje się to tak, że Sobór ten (1962–65) był zasadniczym przełomem, który spowodował w katolicyzmie duże zmiany na lepsze. Osąd ten jest pod wieloma względami nietrafny. Zacznę od tego, że lekceważąca etykieta „przedsoborowy” jest wyjątkowo bezsensowna, gdyż katolicyzm XX wieku był przed Soborem żywy i ciekawy – stąd zresztą wynikły soborowe przemiany. Przykłady: literatura katolicka była wtedy wyraźnie bogatsza niż po soborze. Odnowa duszpasterstwa – np. dopuszczenie dzieci do wczesnej Komunii – oraz wciągnięcie świeckich do liturgii i czytania Biblii sięgają początków stulecia. Przełomem w dziedzinie nauk biblijnych, uwalniającym uczonych od nadzoru cenzorów, stała się encyklika Piusa XII z roku 1943. I oczywiście to, że właśnie „przedsoborowy” Kościół stawiał czoła totalitaryzmom.

Po drugie, co właściwie sobór zmienił? Jego intencja była duszpasterska, to znaczy chodziło o wyrażenie starych prawd w dzisiejszym języku, stąd aggiornamento – „udzisiejszenie”. W treściach odwoływał się głównie do Biblii i do Ojców Kościoła. Oznaczało to istotną zmianę w porównaniu z prawniczym językiem dużej części teologii XIX wieku, ale był to krytyczny powrót do źródeł, a nie postęp. Taki był zresztą zamysł większości soborowych teologów – jak o. Yves Congar – znawców tradycji łacińskiej. Prawdy wiary i moralności pozostały te same, nawet jeśli przestawiono akcenty.

Domniemane nowości w tej dziedzinie są wątpliwe. Zbuntowany arcybiskup Lefebvre uwypuklił zmianę postawy wobec innych wyznań i religii oraz uznanie wolności religijnej. Wszelako myśli podobne do soborowych można znaleźć już w II wieku u św. Justyna i św. Klemensa z Aleksandrii. W Kościele współistniały nurt otwarty i nurt niechętny innym, a Sobór przechylił się ku otwartości. Jest to modyfikacja stylu i praktyki, ale nie dogmatów.

Trudno też uznać za zmianę doktrynalną wyjaśnienie, że choć bez Kościoła nie ma zbawienia, to Kościół Chrystusowy ma różne kręgi przynależności, tak że można do niego przypisać także ludzi dobrej woli spoza katolicyzmu. Przecież i Pius XII stwierdził możliwość nieświadomej czy domniemanej przynależności do Kościoła. Zresztą katolicyzm głosi powszechne przeznaczenie ludzi do zbawienia, chociaż mogą istnieć tacy, którzy je odrzucą. Z uchwał soborowych nowości dogmatycznej można się dopatrywać jedynie w doprecyzowaniu natury święceń biskupich; mało o tym się mówi, bo chodzi o sprawę wewnątrzkościelną.

Gdzie są nowości?

Sobór z pewnością sformułował nowy program działania Kościoła, oparty na jego odświeżonej wizji. Ten program jednak brał pod uwagę głównie doświadczenia zachodnie. Wydało się biskupom, że dość defensywny sposób działania w zlaicyzowanym europejskim świecie należy zmienić, w większym stopniu posługując się językiem zrozumiałym dla wiernych i odchodząc od postaw paternalistycznych i urzędowych. Problemy innych części świata były mało obecne. Wystarczy powiedzieć, że istnienie komunizmu Sobór pominął milczeniem; stała za tym jakaś manipulacja, ale sprawa pozostaje dowodem braku uniwersalizmu. Religijność latynoska też specjalnie biskupów nie zajęła.

Wyrażenia, że świeccy są Kościołem, użył już Pius XII. Jednakże, mimo pójścia w tym kierunku i podkreślenia roli apostolstwa świeckich w ogóle, nie przeczuł Sobór rozkwitu ruchów religijnych oraz masowego podejmowania przez świeckich studiów teologicznych, dwóch czołowych nowości w życiu Kościoła współczesnego. W sprawie ewangelizacji przez media oraz misji podsumowano dorobek wcześniejszy. Zabrakło też odpowiedzi na zjawisko osłabienia parafii, będące nieuniknionym skutkiem spadku znaczenia więzi terytorialnej między ludźmi, zastępowanej przez kontakty na płaszczyźnie pracy, nauki i wypoczynku. W tych kwestiach duszpasterskich wolno więc proponować dalsze ulepszenia, traktując sobór jako początek.

W sumie można odnieść wrażenie, że Sobór był w dużej mierze udaną akcją medialną. Znudzonemu światu Kościół katolicki podał stare prawdy w nowym opakowaniu. Choć na co dzień katolicyzm mało trafia do mediów (głównie dlatego, że chciałyby one same objąć rząd dusz), przebija się do nich z większymi wydarzeniami, czego nowszym przykładem są pielgrzymki papieskie. Manewr się powiódł, nawet za bardzo, skoro niektórzy uwierzyli, iż zaszła jakaś zasadnicza zmiana – zdaniem progresistów pożądana, a zdaniem tradycjonalistów zgubna.

Przedstawianie Soboru jako zwycięstwa postępu i wielkiej zmiany było głównie dziełem takich teologów, którzy chcieliby podporządkowania katolicyzmu koncepcjom liberalnym w sprawach wiary i moralności. Inni znaleźli w nim pretekst do głoszenia pod szyldem dialogu poglądów protestanckich lub marksistowskich, a sporadycznie prawosławnych i żydowskich. Tacy widzą w Soborze zaczątek zmian, które chcieliby wprowadzić. Do tego doszła planowa propaganda lewicowa, nastawiona na rozmiękczanie Kościoła, oraz czynnik agenturalny. Przykłady na to wszystko możemy znaleźć niedaleko. Z soboru odnowionej tradycji zrobiono sobór postępowy. Tej samej manipulacji poddano portret Jana XXIII, który przecież łączył znajomość świata dzisiejszego i otwartość na ludzi z konserwatywnymi poglądami teologicznymi i społecznymi.

Chybione zarzuty

Jaki efekt wywarły reformy? Trudno go zmierzyć, bo nie mamy dla porównania Kościoła bez Soboru – aczkolwiek przypuszczalnie podobne procesy i tak by zaszły, tyle że stopniowo. Wiemy, że od Soboru ubyło w Europie wierzących i powołań kapłańskich, że słabnie udział katolików w kulturze, że państwa odchodzą coraz dalej od moralności chrześcijańskiej. Skłonny więc jestem sądzić, że był to wpływ niewielki, chociaż pozytywny. Przemiany soborowe były bowiem spóźnione, a propagandowa mitologia Soboru raczej im zaszkodziła. Reformy wypadły nieco lepiej w krajach mniej zlaicyzowanych, jak Polska i tereny misyjne, choć tam ich zasięg był mniejszy i rzekłbym, że za mały.

W sumie najwidoczniejszy skutek Soboru to powszechne przejście katolicyzmu z łaciny na języki narodowe w liturgii. Jeśli za kilkaset lat ktoś będzie o nim pamiętał, to z tego powodu. Sama idea nie jest jednak nowa, gdyż w starożytności chrześcijańskiej z zasady przyjmowano na modlitwie języki lokalne – tak zresztą weszła do Kościoła zachodniego łacina, na miejsce greki. Następnie, Sobór tylko wprowadził taką możliwość. Jej realizacja była skutkiem decyzji papieża Pawła VI.

Sam dobrze wspominam i rozumiem Mszę łacińską, choć jej brak mi nie dolega; narzekałbym raczej na ogólniki na kazaniach i pięć razy za długie ogłoszenia parafialne. Modlitwa zrozumiała dla wszystkich jest w sumie lepsza. Reforma liturgiczna miała jednak cechy urzędniczej odgórności. Nowe zarządzenie realizowano pospiesznie, co wywołało opory wiernych, przywykłych do łaciny; polscy biskupi notabene eliminowali łacinę stopniowo i rozważnie. To spowodowało schizmę we Francji i gdzie indziej.

Dopiero na tym tle widać, że zarzuty stawiane tradycjonalistom są w dużej mierze chybione. Wolno bowiem krytykować uchwały soborowe, nawet jeśli skądinąd owe krytyki wydają się niesłuszne. Nie jest to bowiem sprawa prawd wiary. Żądanie uznania Soboru przez powracających lefebrystów ma ten sens, że po pierwsze był on legalnym soborem powszechnym, a po drugie owocna publiczna praca w Kościele kłóci się z kontestacją. Ponadto tradycjonaliści zniekształcili po swojemu przesłanie Soboru. Natomiast słusznie domagali się prawa do tradycyjnej liturgii łacińskiej i Benedykt XVI już wcześniej pośrednio to uznał.

Wydaje się, że potwierdzenie ich przynależności do Kościoła wydaje się raczej aktem sprawiedliwości niż przychylności. Zyskują oni taki status, jak inne mniej zdyscyplinowane ruchy religijne, pozostające jednak w łonie Kościoła. Istnienie takich grup wynika stąd, że Kościół powszechny nie musi być Kościołem ujednoliconym. Raczej przeciwnie, powszechność wymaga różnorodności i dopuszcza różnice w sprawach nienależących do dogmatu. Inna sprawa, czy takie przyczyny lepszego traktowania spodobają się tym tradycjonalistom, którzy wierzą w swój monopol na prawdę…

Autor jest teologiem świeckim, profesorem Pisma Świętego na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama