Wszędzie żyć musimy [GN]

Losy Polaków zesłanych na Syberię

— Jeszcze nie zdechliście? — zdziwił się po pierwszej zimie przewodniczący kołchozu. Rodzina Jonkajtysów przeżyła jednak w komplecie nie tylko jedną, ale sześć zim na Sybirze.

Akcja „Czterech pancernych i psa” zaczyna się na Syberii, skąd młody Janek Kos wyrusza do polskiej armii. W nakręconym w PRL-u serialu nie ma jednak ani słowa, jakim cudem Janek na tej Syberii się znalazł... Dramatyczne wywózki Polaków na Wschód mogłyby posłużyć jako scenariusze mnóstwa emocjonujących filmów.

Żegnaj, Augustowie

Jedną z wielu takich historii jest opowieść Grażyny Jonkajtys-Luby, dzisiaj już 88-latki. W 1939 roku była uczennicą klasy maturalnej w rodzinnym Augustowie. Białostocczyzna wraz Augustowem przypadła, w ramach IV rozbioru Polski, Związkowi Sowieckiemu.

Po 17 września 1939 roku Sowieci wkroczyli do miasteczka i rozpoczęli w nim krwawe porządki. Aresztowali tatę Grażyny Hieronima. Pan Hieronim Jonkajtys był dyrektorem szkoły powszechnej, radnym, a krótko przed wojną także komisarycznym burmistrzem Augustowa. W oczach Sowietów był zbyt mądry, żeby pozwolić mu żyć. Rozstrzelali go, tak samo jak Bronka, brata Grażyny, młodego podchorążego Wojska Polskiego. To im nie wystarczyło. Sowieci widzieli zagrożenie dla komunistycznego ustroju nawet w kobietach i dzieciach. Dlatego już od lutego 1940 roku zaczęli wysiedlać całe polskie rodziny. Bydlęce wagony wywiozły na Wschód, w czterech wielkich falach deportacji, ponad milion Polaków.

Grażyna z mamą i rodzeństwem „załapali się” na drugą falę wywózek, w kwietniu 1940 roku. Mieli szczęście, że nie zabrali ich w lutym, bo transporty do Archangielska jechały wtedy przy minus 40 stopniach Celsjusza. Polacy masowo marli z wyziębienia i głodu, zwłaszcza dzieci i starcy.

U Jonkajtysów też były dzieci. Najmłodszy Marian miał 8 lat, Teresa 10 lat, a Janek, 12 lat. Na szczęście rodzina Jonkajtysów spodziewała się wywózki. Kiedy gruchnęła wieść, że na stacji w Augustowie podstawiono pociąg z mnóstwem pustych wagonów towarowych, Grażyna zdążyła jeszcze pobiec po chleb na drogę dla całej ich ósemki: matki, sześciorga dzieci i 14-letniej kuzynki.

Rozpaczliwie zdziwieni

Jonkajtysowie mieli wtedy staroświecki dzwonek typu „proszę kręcić”. Ten właśnie dzwonek zaczął przeciągle i natarczywie brzęczeć w nocy z 12 na 13 kwietnia. Drzwi poszła otworzyć właśnie Grażyna, choć ręka strasznie jej drżała. Weszło trzech żołnierzy z karabinami, funkcjonariusz NKWD w mundurze, kobieta i dwóch cywilów o szczurzych, rozbieganych oczach. Enkawudzista wyczytał po kolei imiona matki i dzieci, a potem oświadczył: — Sowiecka władza skazuje was na przesiedlenie na „Dalnyj Wostok”.

Dwaj cywile wertowali ich książki i rzucali je na podłogę, obok przejrzanych już papierów z biurka ojca. Na szczęście enkawudzista w mundurze nie próbował dodatkowo Jonkajtysów upokorzyć. Dał im kilka godzin na spakowanie się. Poradził nawet pani Marii Jonkajtys, żeby zabrała jak najwięcej ciepłych rzeczy. Mogli wziąć po sto kilo bagażu na osobę. Starsze dziewczyny w emocjach zrobiły przy pakowaniu parę błędów, na przykład wzięły żelazko elektryczne, zamiast węglowego. Dopiero kiedy prawie wszystko było spakowane, obudziły najmłodsze dzieci.

O 4. rano przed ganek zajechała ciężarówka. „Uklękliśmy i powtarzaliśmy za kamiennie opanowaną Mamą »Pod Twoją obronę« i »Kto się w opiekę odda Panu swemu« — opisała tę chwilę pani Grażyna w książce „Was na to zdies priwiezli, sztob wy podochli”. Usiedli na pace ciężarówki. — „Ciocia, płacząca i zrozpaczona, została na ganku. Za nią świeciły okna naszego opuszczonego i przewróconego do góry nogami domu” — pisała. Po drodze Sowieci wpakowali na ciężarówkę ich znajomą Stasię, żonę oficera ułanów, z dwójką maleńkich dzieci i zdziecinniałą teściową w dwóch kapeluszach na głowie. — „Na dworzec jechaliśmy odprowadzani okrzykami rozpaczliwego zdziwienia mijanych ludzi” — wspominała Grażyna.

Przy pociągu zjawiło się dużo mieszkańców Augustowa, każdy podawał do wagonów żywność na drogę. A potem pociąg ruszył. Była to niezwykła scena, bo zesłańcy w bydlęcych wagonach zaczęli wtedy śpiewać pieśni religijne i patriotyczne. „Nikt nie płakał. Płakali ci, co zostali” — napisała Grażyna.

Pany z Polszy

Trafili za Ural, do kołchozu zagubionego w bezkresnym stepie południowej Syberii, blisko rzeki Irtysz. Administracyjnie to już północny Kazachstan. Tu po raz pierwszy Grażyna ze starszą siostrą Heleną wybuchnęły płaczem. Mama pocieszała je: „Córeczki, wszędzie żyć musimy. Jesteśmy, chwała Bogu, zdrowe, mamy młodsze dzieci, o które trzeba zadbać, i dużo ludzi, którym trzeba będzie pomóc. Musimy być silne”. A potem pokazała im, wśród wyschłych traw ponurego stepu, żółte kwiatki pięciornika. Powiedziała, że takie same kwiaty zaczynają kwitnąć o tej porze w Polsce. Dziewczyny uspokoiły się.

Dzięki niezwykłej energii mamy rodzina szybko wynajęła izbę tylko dla siebie. Dzieci wyciągnęły tam prześcieradła, włożyły kołdry do poszew z koronkami i rozłożyły je na gołym klepisku. Rano do środka wszedł „predsiedatiel”, czyli przewodniczący kołchozu Grigorij Siemionowicz. Chodził w zabłoconych butach między białą pościelą Jonkajtysów, trącał nastolatki trzonkiem bata i powtarzał: „Ajda, diewki, na rabotu!”. Do pani Marii zwracał się: „No i co, ciotka, ja skończyłem tylko dwie klasy i ja, cham, mużyk, was inteligentów gonię do pracy!”.

Tutejsi mieszkańcy przyglądali się „Panom z Polszy” początkowo z wrogą ciekawością. Śmiali się, że czytają przywiezione z Polski książki. Grażyna z siostrami zbierały ziemniaki w dość krótkich spódnicach, więc szybko wyszło na jaw, że noszą majtki. Był to powód do wielkiej wesołości wśród kobiet w kołchozie. Tutejsze kobiety sądziły, że majtki noszą tylko ladacznice.

Łotr ratuje życie

Nadeszła straszna zima. Jonkajtysów o mało nie zabił głód i mróz. Pod koniec zimy odwiedził ich znów „predsiedatiel”. — Powiedział nam: „Nu szto, jeścio nie podochli?”, to znaczy „jeszczeście nie zdechli?” — wspomina dzisiaj pani Grażyna w swoim ciepłym, warszawskim mieszkaniu.

Do pobliskiej wsi Nowouzinka wywieziono żonę burmistrza Wołkowyska z 16-letnim synem. Chłopak dostał tam ataku bólu brzucha, wskazującego na zapalenie wyrostka robaczkowego. Matka pobiegła do przewodniczącego kołchozu z prośbą o wypożyczenie koni na podróż do szpitala w miasteczku Jawlenka, odległego o 65 km. — Niet! — odpowiedział „predsiedatiel”, uzasadniając, że konie są potrzebne do pracy. A potem dodał: — „Was, wrogow naroda, na to zdies priwiezli, sztob wy podochli” (zdechli). Polka daremnie klękała przed nim i całowała jego buty. Chłopak umarł w strasznych bólach na kolanach matki.

Z czasem tamtejsi mieszkańcy zaczęli się do Polaków przekonywać. Zwłaszcza do Jonkajtysów, bo matka, pani Maria, świetnie znała rosyjski, lubiła ludzi i umiała z nimi żartować. Nikt w tej rodzinie nie uchylał się od pracy. Nawet 12-letni Janek orał pola w kołchozie parą wołów.

Jednak za ich pracę kołchoz im nie płacił. Okazało się, że jedynym sposobem, żeby tu przeżyć, jest podkradanie żywności z kołchozu i słomy na opał z pól. Jonkajtysowie długo się przed tym wzbraniali, choć okazji nie brakowało. Tutejsi w ten sposób po prostu pobierali należne sobie wynagrodzenie. W końcu, żeby nie umrzeć z głodu, także dzieci Jonkajtysów zaczęły przynosić do domu kołchozowe ziarno. — W pierwszej po sześciu latach spowiedzi w Warszawie powiedziałam o tym księdzu. Ale on aż wyszedł z konfesjonału ze śmiechu, że w tych warunkach uznałam to za grzech — wspomina.

Kobieta z zamieszkującego te ziemie, rdzennego ludu Mordwinów, pozwoliła Jonkajtysom obsiać jarzynami kawałek swojego ogrodu. Niestety, przewodniczący kołchozu, gdy się o tym dowiedział, zwymyślał kobietę i zadeptał całe poletko buciorami. — Jednak ten sam człowiek uratował później życie mnie i mojej mamie podczas powodzi — oddaje mu sprawiedliwość pani Grażyna.

Szalona abstrakcja

W każdym mieszkaniu, które zajmowali w czasie tych sześciu lat, zawieszali nad drzwiami krzyżyk, a naprzeciw niego obrazek Matki Bożej Częstochowskiej. — Codziennie wieczorem wszyscy razem się modliliśmy. Śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, odmawialiśmy litanie, a w październiku Różaniec — mówi pani Grażyna. — Przywieźliśmy też z Polski małe, gipsowe popiersie marszałka Piłsudskiego. Stało na honorowym miejscu na półeczce. Jak bolszewicy nas pytali, kto to jest, odpowiadaliśmy, że to dziadek — śmieje się. „Dziadek” to było jedno z przedwojennych przezwisk Piłsudskiego. — Ratowało nas na tym Sybirze poczucie humoru. Urządzaliśmy sobie konkursy i prześmiewcze akademie na rocznicę rewolucji, ze wzniosłymi przemówieniami naszego najmłodszego brata Mariana. To, co nas otaczało, to była tak szalona abstrakcja, że tego nie można było brać za rzeczywistość — dodaje. Co wieczór mieszkanie Jonkajtysów rozbrzmiewało też pieśniami, takimi jak: „O mój rozmarynie”, „Jedzie, jedzie na kasztance”, a zimą kolędami.

Dziewczyna zdun

Grażyna z czasem nauczyła się... murować piece. — W miejscowości Jużnoje, w której mieszkaliśmy pod koniec, postawiłam około 30 pieców. Może niektóre, choćby te w budynku szkoły, jeszcze stoją? — zastanawia się.

Z kolei mama, przedwojenna nauczycielka, zaczęła zarabiać jako krawcowa. Była też pielęgniarką. W szpitalu potajemnie ochrzciła trzy osoby, choć groził jej za to areszt. — Mama nauczyła pacierza i ochrzciła m.in. Kostię, młodego chłopaka. Umierał, trzymając mamę za rękę — wspomina pani Grażyna.

Grażyna też ledwie przeżyła zapalenie płuc z wysiękiem. Zachorowała w Nowy Rok 1946 roku, kiedy już mieli nadzieję na powrót do Polski. — Wyszło ze mnie przez usta wiadro ropy. Lekarki nie chciały do mnie zajrzeć, powiedziały, że już nie ma po co. Po sześciu tygodniach temperatura spadła mi z 40 na 35 stopni. Mama myślała, że umieram — mówi. — Tymczasem ja tylko zasnęłam, a po długim śnie zażądałam jedzenia... Nie mieliśmy wtedy do jedzenia absolutnie nic, ale moja młodsza siostra Teresa jak szalona wyleciała z domu, żeby coś dla mnie ukraść w kołchozie — śmieje się.

Wrócili do Polski wiosną 1946 roku. Sowieci podczas transportu, trwającego miesiąc, nie karmili ich. Przez ostatni tydzień sybiracy w całym pociągu już prawie nic nie jedli. 31 marca wyładowano ich na stacji w Markach pod Warszawą. — Przekupki warszawskie przybiegły z koszami bułeczek. Ale nikt z nas nie miał pieniędzy, więc tylko pokręciły się i odeszły, choć były z nami głodne dzieci. Z urzędu repatriacyjnego dostaliśmy tylko kocioł osłodzonej kawy, choć urzędnicy dysponowali wtedy ogromną pomocą żywnościową z amerykańskiego programu UNRRA. Uratowały nas siostry franciszkanki rodziny Maryi, znane nam z Augustowa. Nakarmiły cały transport — mówi.

Z zesłania wrócili w komplecie. Grażyna została architektem, pracowała też jako asystent na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Ma córkę i dwóch synów. — To był cud, że przeżyłam. Jeden lekarz w Polsce powiedział mi, że skoro Pan Bóg mnie uratował, to widać mam w życiu jeszcze jakieś zadanie do spełnienia — mówi.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama