Żyję światłością Papieża

Fragmenty książki "Rozmowy pod niebem", rozmowa z Adamem Bujakiem

Żyję światłością Papieża

Izabela Górnicka - Zdziech

ROZMOWY POD NIEBEM



Rozmowa z Adamem Bujakiem

Żyję światłością Papieża

Niech Pan opisze moment natchnienia u fotografa.

Wolę nie mówić o natchnieniu fotografa, ale człowieka, który posługuje się aparatem, utrwalającym konkretne wydarzenia. To one mogą go natchnąć poprzez literaturę, przemyślenia czy nawet własne lub czyjeś życie. Mam taki błysk natchnienia, kiedy przebywam w miejscach mistycznych, które w sposób szczególny człowieka nastrajają. To moment, kiedy naciskam spust aparatu fotograficznego i rejestruję konkretną chwilę, miejsce oraz wydarzenie. Aparatem nie mogę zarejestrować zapachu ani ruchu. Ale potrafię zatrzymać czas, który nigdy się nie powtórzy, podobnie jak gest, który teraz Pani czyni.

Opowiada Pan o religii za pomocą fotografii. Czego fotografia w sprawach religii oddać na pewno nie może?

Mistycznego nastroju, chórów, zapachu kadzidła czy klimatu Mszy. Najbardziej brakuje mi na fotografiach właśnie nastroju. Fotografia jest obrazem zamkniętym w czterech ramkach. Widzimy na niej to, co fotograf chciał w danym momencie o konkretnym miejscu powiedzieć: o ulicy, kościołach, budynkach.

Co stanowi dla Pana granicę w opowiadaniu fotografiami? Czego w doznaniach religijnych człowieka swoją sztuką by Pan nie oddał?

Przestrzegam granic intymności. Od lat zajmuję się fotografowaniem Jana Pawła II. Jest wiele takich chwil prywatnych, kiedy powinno się go zostawić samego. I ja go zostawiam. Nie fotografuję, chyba że Ojciec Święty wykonuje do mnie gest głową, widząc, że milczę, nie robię zdjęć, a przecież przyszedłem po to, by fotografować. Są takie chwile, kiedy Ojciec Święty rozmawia z Panem Bogiem. To czas modlitwy, gdy wreszcie Papież jest sam. Proszę sobie wyobrazić, że przychodzę o siódmej rano albo wcześniej, on modli się w kaplicy prywatnej w Watykanie, a ja hałasuję, wyjmując aparat, błyskając fleszem, zapinając torbę, przesuwając film — to jest zakłócanie ciszy, spokoju, intymnego czasu rozmowy Papieża z Panem Bogiem.

A więc w takich chwilach Pan nie fotografuje?

Staram się nie fotografować. Pamiętam, kiedy wraz z Papieżem oraz fotografem Arturo Marim i operatorem telewizji watykańskiej znaleźliśmy się wewnątrz bazyliki w grobie Chrystusa w Jerozolimie. Dla chrześcijan nie ma ważniejszego miejsca na ziemi. Nagle zapanowała kompletna cisza. Zobaczyłem Jana Pawła II wchodzącego do grobu. Tysiące fotoreporterów marzyłoby, aby towarzyszyć Papieżowi w takim miejscu, trzeba było więc robić zdjęcia. A Ojciec Święty sprawiał wrażenie zupełnie nieobecnego, jakby rzeczywiście połączył się z Jezusem. Szedł tam, gdzie znajduje się kamień, na którym leżał martwy Chrystus, jakby chciał dotknąć go własną duszą, nie w sposób fizyczny. Zrobiłem mu wówczas tylko jedno nieostre zdjęcie, które opublikowałem. Nie dałem rady więcej fotografować.

Miał Pan kiedyś dylemat, stojąc u boku Papieża: fotografować czy nie?

W szpitalu św. Pankracego w Rzymie w 1979 r. stałem po jednej stronie łóżka umierającej kobiety, a Papież po drugiej, jak zwykle po prawej. Kobieta, będąc już u kresu życia, na moment otworzyła oczy i zobaczyła nad swoją głową twarz Jana Pawła II. Wyglądała niczym ktoś oglądający sen. Łzy zalały mi oczy. Nie umiałem fotografować w tak wzruszającej chwili. Papież szepnął coś kobiecie do ucha, pocałował ją w czoło. Wtedy zrobiłem jedno czy dwa zdjęcia. Kobieta uśmiechnięta, zamknęła oczy i umarła. Miałem dylemat. Z jednej strony powinno się to sfotografować, z drugiej — nie. Była to scena absolutnie intymna: odejście człowieka i spotkanie z namiestnikiem Chrystusa, jakim jest Jan Paweł II.

Przemilcza Pan coś o osobie Papieża? Mam na myśli, czy czegoś Pan nie pokazuje.

Raczej nie. Kiedyś sfotografowałem go z krowami z Castel Gandolfo, od których mleko pije codziennie. Sam piłem to mleko — jest wyśmienite! Fotografia z krasulami przypomniała mi góry pod Wadowicami. Jeszcze tego zdjęcia nie opublikowałem, ale pewnie kiedyś to zrobię.

Czy Pan ma świadomość kreowania Papieża poprzez jego wizerunek na fotografiach?

Tak, wydałem o nim największą ilość albumów. Zrobiłem Ojcu Świętemu kilkadziesiąt tysięcy zdjęć. Część z nich znajduje się w archiwum, jako dokumentacja pontyfikatu. Fotografuję Jana Pawła II od czterdziestu lat. Zacząłem, kiedy był biskupem, potem arcybiskupem, kardynałem, a w końcu papieżem. Wcześniej byliśmy sąsiadami na krakowskich Dębnikach. Spotykali się nasi ojcowie, oficerowie. Mój ojciec chrzestny był szambelanem Pawła VI, bohaterem wojny o Lwów. Ja zaś służyłem Karolowi Wojtyle do Mszy św. w kościele św. Stanisława Kostki na Dębnikach. Jestem mocno z Janem Pawłem II związany. Na pewno fotografowanie go to moje bujakowskie kreowanie, gdyż przedstawiam własną wizję. Pokazuję go tysiącom ludzi takim, jakim ja chciałbym go zobaczyć. Nie przeszkadza mi Jego laseczka i choć pragnąłbym, aby nie musiał jej używać, jest mu dziś niezbędna. Wolałbym ukazywać go jako starszego, niekulejącego, ponad osiemdziesięcioletniego człowieka, chociaż obserwuję w świecie, że Papież ma większą siłę teraz niż gdy był młodym, w pełni sił mężczyzną.

Na kreację składa się jednak przede wszystkim rzeczywistość?

Tak, dlatego w Tatrach fotografowałem, jak wskazuje swoją laseczką kolejne szczyty, nazywając je. Widziałem, że był wtedy w górach nieobecny, jakby wrócił do swojej młodości i ponownie potrzebował kontaktu z Bogiem. Na Kasprowym Wierchu znalazł się znowu bliżej Boga. Na moim zdjęciu Papież stoi nad przepaścią na balkoniku Kasprowego Wierchu, lekko przygarbiony. Nie fotografuję Ojca Świętego w chwili, gdy wyciera sobie chusteczką nos, tylko w sytuacjach najważniejszych, towarzysząc mu w podróżach po świecie. Pamiętam, jak uczestniczyłem wraz z nim podczas beatyfikacji w Gwatemali czy w spotkaniu w Guadelupe. Były to tak niezwykłe chwile, że choć jestem mocnym psychicznie człowiekiem, nie potrafiłem opanować wewnętrznego drżenia. Nie mogłem dobrze stać na nogach. Pamiętam, leciałem tysiące kilometrów samolotem z Meksyku do Rzymu, a niedaleko w specjalnym przedziale odpoczywał Ojciec Święty. Pomyślałem sobie, że mam na wyciągnięcie ręki, zaledwie za kotarą, tu, w przestworzach, człowieka, który najpiękniej opowiada ludziom o Bogu. Jestem tak blisko niego, mogę żyć jego światłością.

Ma Pan w sobie poczucie misji, posłannictwa?

Misja to za wielkie słowo. Utrwalam rzeczy, których przeciętny człowiek nie ma możliwości zobaczyć. Nie przemawia przeze mnie skromność. Po prostu nie czuję się prorokiem, ani wysłannikiem. Na pewno jestem uprzywilejowany, ponieważ należę do Volo Papale lub orszaku papieskiego, mogę być w dowolnym miejscu w pobliżu Papieża, oczywiście, zachowując etykietę.

Jakie pokusy czyhają na artystę takiego jak Pan? Pycha?

To straszne słowo. Nieraz rozmawiam z kolegami, którzy umieścili kilka zdjęć w gazecie, a są tak pyszni, zarozumiali, jakby złapali Pana Boga za nogi. A w życiu powinno się dużo stworzyć i też nie można być pysznym. Ile pokory jest u wielkich wspaniałych ludzi! To dopiero uskrzydla! Jakim zwyczajnym człowiekiem jest ksiądz Twardowski, a ile wspaniałych słów napisał!

Ciąży na Panu wielka odpowiedzialność, jaką stwarza funkcja osobistego fotografa Ojca Świętego. Jakie ta praca stawia Panu w tym zakresie wymogi?

Nigdy nie wskazywano mi, że pewne tematy robić mi wolno, a innych — nie. Myślę, że najważniejsza jest kwestia zaufania. Mój album „Skarby klasztorów” o zakonach kontemplacyjnych jest dowodem wielkiego zaufania, jakim obdarzyły mnie siostry karmelitanki, klaryski, dominikanki, norbertanki, benedyktynki ze Staniątek. Zakonnice te nie wychodzą na zewnątrz, przebywają wyłącznie za kratami najstarszych klasztorów z XII, XIII, XIV oraz XVI w. Są to zakony zamknięte o bardzo ostrych regułach. Dojeżdżałem do nich, by fotografować je od 1995 r. Największe starania poczyniłem u karmelitanek, które miały opory mimo wstawiennictwa za mną biskupa. Jednak gdy pojechałem, zastałem miłe przyjęcie. Podobna sytuacja miała miejsce u ojców kamedułów na Bielanach.

W czym fotografia Papieża jest według Pana lepsza od filmu o nim?

Nie jest lepsza ani gorsza. Jest po prostu inna. Zarówno film jest ważny, jak i fotografia. Mój album można oglądać intymnie przy biurku czy leżąc w łóżku, albo siedząc na ławce na Plantach. Film potrzebuje ekranu, innego rodzaju skupienia.

Co uważa Pan, oprócz osoby Jana Pawła II, za największy temat fotograficzny swojego życia?

Ziemię Świętą. Byłem tam wiele razy i pewnie nie raz tam powrócę.

Gdyby miał Pan własną wiarę symbolicznie opisać za pomocą jednej własnej fotografii, to którą by Pan wybrał?

Może pokazałbym piękne chmury na niebie albo cudowny wizerunek z Katedry Wawelskiej, który uwielbiam, przedstawiający Czarny Krzyż Królowej Jadwigi. Są takie obrazy, przed którymi staję całkiem bezradny, czuję się małym człowiekiem przy majestacie śmierci, która jest dopiero wstępem do zmartwychwstania.

W jakim stopniu własna religijność skłoniła Pana do podjęcia w pracy fotografa takiej a nie innej tematyki?

To przyszło samo już w młodości. Poczułem chęć wypowiedzenia się na ten temat. Wcześniej marzyłem, aby zostać księdzem, ale okazało się, że to nie była moja droga. Okazała się nią natomiast twórczość oraz życie świeckie, składające się z licznych podróży. Spotkałem na swojej drodze życzliwych wspaniałych ludzi, którzy wskazali mi tę drogę. Tak samo można Pana Boga dotykać, nie będąc kapłanem.

Czy to, że Pan jest człowiekiem wierzącym, ma jakieś znaczenie przy fotografowaniu obiektów sakralnych?

Na pewno tak. Znając historię sztuki czy architektury, nie muszę się zastanawiać, do jakiego wnętrza wchodzę. Wiem, czy to barok, czy gotyk. Mówię to także jako człowiek wiary. Kiedy wchodzę do kościoła, znam wszystko w nim na pamięć: jaki ołtarz powinien tam być, gdzie ustawiony, w którą stronę prezbiterium, czy kościół jest na znaku krzyża greckiego czy łacińskiego. W kościele bliskość Boga wpływa na moje natchnienie podczas fotografowania. To, że jestem człowiekiem wierzącym powoduje, iż mam wrażenie znalezienia się bliżej Boga, chociaż także między nami w tej chwili rozmowy jest Pan Bóg. Tylko niemądry człowiek uważa, że Boga można znaleźć tylko w kościele.

A czy ten fakt ma także znaczenie przy fotografowaniu ludzi? Widzi ich Pan okiem katolika? Podchodzi Pan do nich z pokorą?

Tak. Chociaż ocenić to może raczej odbiorca moich ponad 90 książek wydanych w Polsce i na świecie.

Którą zatem z tych książek wymieniłby Pan jako najbardziej mistyczną?

Książkę „Znak Przymierza”, opublikowaną w wydawnictwie Biały Kruk lub tę, która ukazała się w znakomitym wydawnictwie amerykańskim Harper and Row. Wiąże się z tym pewna historia. W czasach komunistycznych miałem zakaz od Komitetu Centralnego wywożenia swoich prac poza granice kraju, zakaz pokazywania tego polesia głupoty, ciemnoty i prymitywizmu. Tymczasem dyrektor Teatru Stu, Krzysztof Jasiński, przemycił moje fotografie jako dekorację teatralną na Festiwal Teatru Otwartego we Francji w Nancy. Tam pokazałem swoje zdjęcia misteryjne w kaplicy Książąt Lotaryńskich. Zabawne zresztą, że tę ekspozycję przygotował Korazino, wielki artysta, a zarazem... pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Urugwaju na uchodźctwie! Wystawę dostrzegła zwariowana amerykańska młoda pisarka Martorie Young. Porwała mnie z Polski do Nowego Jorku. Zaproponowała moje mistyczne widzenie w Harper and Row. I tak wpadłem od razu na sam wierzchołek góry. Nie musiałem starać się o nic: prasę, telewizję, wszystko wzięło na siebie wydawnictwo. Książka miała w Stanach Zjednoczonych tytuł „Journeys to Glory” czyli „Pochody do chwały”. Misteria znaczą tam coś innego. W Polsce ten album miał tytuł „Misteria”. W kraju go przemilczano, ale też nikt mnie nie ruszył, mimo że złamałem zakaz PZPR-u.

Gdyby dzisiaj miał Pan wymienić kilka swoich najbardziej mistycznych fotografii, to które by to były?

Dla mnie każda książka jest jednym zdjęciem. Mam wiele takich publikacji o Papieżu, a także o Rusi. Przejechałem całą Rosję, łącznie z łagrami, cały Sybir. Miał on dla mnie wymiar rodzinny, ponieważ tam urodziła się moja mama. Objechałem w Rosji wszystko co piękne i co tragiczne, co tak mistyczne, że wyciskało mi łzy z oczu. Wędrówka zajęła trzy i pół roku w ostatnich latach komunizmu — pieriestrojki. Przebyłem około 60 tys. km. Przejechałem ten kraj od krańca do krańca jak rzadko komu się udaje. Książka z tej podróży nie mogła się ukazać w Rosji, gdyż była za odważna w ukazaniu życia religijnego w Związku Radzieckim. Pokazywała dramat potwornie zniszczonego Kościoła (92% świątyń wysadzono tam w powietrze). Czy Pani uwierzy, że jeszcze do 1990 r. istniały w Moskwie świątynie zamienione na szalety miejskie? Oczka do załatwiania się zrobiono specjalnie w miejscach ołtarzy! Po ukazaniu się albumu w 1992 r., patriarcha Aleksiej III przysłał do Polski chór patriarchatu moskiewskiego, który zaśpiewał mi: „Mnochaja lieta”. Przyjechali mnisi ortodoksyjni z Grecji. Dla rosyjskiego Kościoła to była bardzo ważna książka.

A jakie indywidualne cechy polskiej wiary stara się Pan uchwycić na swoich fotografiach?

Jest w niej dużo ludowości. Nie należy mówić, że to coś złego, ponieważ inaczej intelektualista pojmuje Pana Boga, inaczej ksiądz Jan Twardowski, a inaczej zwykła babcia pielgrzymująca do sanktuarium. Ksiądz Twardowski poprzez własne przemyślenia poetyckie, a babcia weźmie kamień do ręki na znak obciążenia przez krzyż święty i idzie na Golgotę, powtarzając zdrowaśki czy „Wieczne odpoczywanie”. Można nazwać ludowością spotkanie młodzieży w Toronto, ale też przeżywaniem intelektualnym. Elementy ludowości, pielgrzymowania są wszędzie, nie jest to charakterystyczne tylko dla Polski. Wystarczy przyjrzeć się świętom Wielkanocnym w Niemczech, gdzie dalej święci się pola, jadąc na koniach z wieśniakiem przebranym za Chrystusa, a to najbogatszy kraj Europy! Podobnie jest w Hiszpanii, na Sycylii, w Rosji. Niesamowite są tam ludowe widowiska pasyjne. Wszędzie jest też obecna maryjność: w Portugalii, we Francji. Miliony pątników przychodzi do Lourdes, Fatimy czy do Częstochowy. Najbardziej charakterystyczne są śpiewy. W innych elementach tworzymy wspólną rodzinę światową.

Jakie Pan zauważył zmiany zachodzące w obyczajowości podczas artystycznej dokumentacji obrzędów religijnych w Polsce i na świecie?

Pamiętam, że w 1965 r., kiedy miały się odbyć ostatnie misteria kalwaryjskie, zeszli się staruszkowie, prawie nie było młodzieży. Mówiło się, że te misteria mają coraz mniejsze grono odbiorców, przygasają. Potem wszystko zmieniło się radykalnie. Nadszedł rok 1966, czas największej siły, jaką pokazał Kościół oraz kardynał Stefan Wyszyński, czas wielkiej solidarności ze społeczeństwem. Jeżdżąc wtedy z hierarchami Wyszyńskim oraz Karolem Wojtyłą po Polsce, widziałem, jak Kościół absolutnie się odradza. Przychodziło doń coraz więcej młodzieży.

Pana zdaniem tak jest i dzisiaj?

Teraz nastąpiło apogeum tego zjawiska. Dziś do tej samej Kalwarii Zebrzydowskiej nie można wjechać w dniu odpustu! Trzeba przyjechać dzień wcześniej, by znaleźć jakiekolwiek miejsce do zaparkowania. Podobnie jest z różnymi innymi sanktuariami, nie tylko z Częstochową. Przeważnie 60% zgromadzonych stanowi tam młodzież. I wciąż mam w oczach tegoroczny pobyt w Toronto na spotkaniu Papieża z młodzieżą. Podczas oglądania „Drogi Krzyżowej” między drapaczami chmur została wyłączona z ruchu cała najbardziej ekskluzywna i nowoczesna dzielnica miasta. Pokazano w sposób naturalistyczny sceny sprzed 2000 lat: mękę oraz śmierć Chrystusa. W sztuce cały czas pojawiały się cytaty z Nowego Testamentu. Patrzyłem ze wzruszeniem, jak ogląda to tysiące młodych ludzi przejętych, wręcz zahipnotyzowanych. Zdałem sobie wówczas sprawę, że widać jest to im bardzo potrzebne. Ta młodzież z różnych krajów świata, której tam było pełno, często bywa zagubiona, a tu nagle pojawia się przed nimi świat sprzed 2000 lat, zapisany w Piśmie Świętym. Więc zamiast pójść nad jezioro Ontario i zrelaksować się, oni witają Ojca Świętego. To jest siła Boga! Nie przemija i nie przeminie, choć w czasach komunizmu tak się niektórym zdawało.

Ale w Polsce z jednej strony mamy młodzież gromadzącą się wokół Papieża, a z drugiej nastolatków, którzy zabijają. Mordercy Tomka Jaworskiego i innych młodych ludzi są w wieku swoich ofiar. Przeraża bestialski sposób dokonywania tych zbrodni.

W czasach komunistycznych, do 1989 r. takie przypadki wykluczał panujący wszędzie terror. W środkach masowego przekazu istniał zakaz mówienia o nadmiernej ilości morderstw oraz wszelkiej niegodziwości. Teraz mamy demokrację. Mówimy o wszystkim, a telewizja wręcz „edukuje” społeczeństwo, jak mordować, strzelać, prześladować. Z jednej strony pojawiają się wspaniałe prądy, a z drugiej — zło. Jednak w porównaniu do ogromnych manifestacji kościelnych siły zła są marginalne. Zło czynią jednostki. Jest ono tylko szeroko nagłaśniane, chwytliwsze. Tak jest w Polsce i na całym świecie.

Zdarzyła się Panu sytuacja, w której przestraszył się Pan zła? Zetknął się Pan bezpośrednio z huliganem czy złodziejem?

Trudną sytuację przeżyłem kiedyś w Nowym Jorku. Szedłem między dzielnicą murzyńską a włoską z restauracji chińskiej. Było to w środku nocy przy jednej ulicznej latarni. Nagle poczułem ukłucie w plecy. Obleciał mnie strach. Nie wiedziałem czy to palec, czy pistolet. Zobaczyłem kiwającą się rękę białego i usłyszałem głos: „Daj mi pieniądze, będę się za Ciebie modlił”. Ten człowiek mógł mi coś wbić lub mnie przestrzelić. Dałem mu dolary i dopiero wtenczas poszedł. Zło w postaci huligaństwa wzbudza strach. W ostatnim dniu roku 2000 zostałem napadnięty. Tuż przed północą przy murach Watykanu Latynosi okradli mnie z części sprzętu fotograficznego. Włoscy koledzy pożyczali mi obiektywy. Czy to są działania związane z Panem Bogiem? Nie, ze złym człowiekiem. Na placu św. Piotra było w tym czasie tysiące wspaniałych ludzi, którzy czekali na przełom wieków.

Skoro mówimy o złu, o grzechu, czy Pana zdaniem można grzeszyć fotografią artystyczną? Artyzm może przyjąć wszystko?

Moim zdaniem, nie powinien. W 2000 r. znalazłem się w jury Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Trafiła do mnie praca bulwersująca. Młody człowiek „powiesił” na krzyżu męskie przyrodzenie. Nie rozumiałem tego „artysty”. Dla mnie była to prowokacja wyłącznie w celu zwrócenia na siebie uwagi. Wydała mi się bezdyskusyjnie paskudna. Uważałem tę osobę za ubogą intelektualnie. Zażądałem usunięcia tej pracy, inaczej nie zgadzałem się na zasiadanie w jury. Przecież wystawą kształtujemy innych. Takie działanie było grzechem i głupotą. Nie można jednak takiego człowieka przekreślać. Ma jeszcze szansę stać się lepszym.

Zna Pan choć jednego człowieka nawróconego z całkowitej bezbożności?

Podczas wspomnianej podróży do Rosji widywałem młodych komsomolców, którzy przychodzili do cerkwii i pytali: „Co to za towarzysz tam na krzyżu rozpięty? A kim jest ta towarzyszka na obrazkach kolorowych, trzymająca takiego dzieciaka?”. Powiedziałem im, że trzeba iść za Carskie Wrota, do kapłana, on wszystko wyjaśni. Potem rozmawiałem z księżmi, którzy mówili, że ci sami komsomolcy zawrócili z drogi niewiary, całkowitego zagubienia, stając się najbardziej wierzącymi ludźmi. Spotkałem też na Sybirze mężczyznę, który przeszedł wielką metamorfozę. W roku 1990 mieszkałem w Omsku u władyki Fiedosija. On skierował mnie do księdza, który pokazał mi koło granicy Kazachstanu kolonie 7 i 8 — łagry. Zapytałem tego księdza, kim był w czasie ostrego reżimu komunistycznego. Odparł, że jak usłyszę, to osiwieję. „Byłem panem życia i śmierci. Byłem pierwszym sekretarzem Komunistycznej Partii wszystkich okolicznych terenów, człowiekiem, który wysadzał w powietrze świątynie, zakładał w czasie największych świąt Pasyjnych haki za Carskie Wrota i wyciągał je z wojskiem na linach traktorami razem z ludźmi oraz całym wnętrzem świątyni. Tych, którzy bronili, zrównywaliśmy z ziemią”. Odrzekłem, że postrzegam go teraz jako bardzo uduchowionego człowieka. A on mi na to: „Widzi Pan, co Bóg potrafi z człowieka zrobić”. Jego żona była działaczką komsomołu i też się zmieniła. Ich dzieci wyrosły już blisko Pana Boga. Ta historia przypomniała mi losy świętych: św. Paweł był zbrodniarzem, św. Maria Magdalena —prostytutką, a Chrystus przyjął ją do siebie. Dlatego jestem przekonany, że przyjmie i tego ojca, który mnie wiózł w stronę Kazachstanu.

W Kazachstanie przekonał się Pan, do jakiego okrucieństwa wobec bliźniego zdolny jest człowiek?

Dobrnęliśmy tam, idąc w śniegu po pas. Ksiądz pokazał mi las, mówiąc, że wyrósł on z ludzkich wnętrzności. Na terenie łagru ludzie żywili się maleńkimi jabłuszkami syberyjskimi, ale ich żołądki tego nie trawiły. Strażnicy rostrzeliwali więźniów i puszczali na nich stado głodnych świń, które rozszarpywało zwłoki — swoje jedyne pożywienie. W ten sposób rozsiewały się jabłonie syberyjskie. Powstał las syberyjskich jabłuszek. Takich makabrycznych historii usłyszałem jeszcze wiele.

Zdarzyło się Panu więc sfotografować coś, co można by nazwać zjawiskiem nadprzyrodzonym?

Tak, to był ten żyjący las. Las dzikich jabłoni był częścią pomordowanych ludzi. Pamiętam to pustkowie i upiorne drzewa niczym z obrazu Petera Breughela, a pośród nich wbity w ziemię prawosławny krzyż. Zrobiłem zdjęcie, kiedy ten ojciec, były zbrodniarz komunistyczny uklęknął przy krzyżu i zapłakał.

Jeździł Pan po świecie bez Boga, wyzutym z wszelkiego człowieczeństwa, na który powracał Chrystus.

Przypomina mi się, jak wieźliśmy wtedy statkiem z Omska do Toborska obraz Matki Boskiej Abałakskiej, Sybirskiej. Mechanik Kałasznikow płynął siedem dni i siedem nocy rzeką Irtysz. Cały statek zamieniony był na świątynię. Kiedy dotarliśmy do Toborska zobaczyłem obraz jak z powieści Dostojewskiego: mistyczne miasto z nieczynnymi cerkiewkami, zamienionymi na magazyny. Na górze stał biały Kreml z Soborem Sofilskim. Pierwszy raz po rewolucji wrota soboru zostały otwarte: wszystko było tam wyrąbane, zniszczone, zrujnowane, łącznie z szesnastowiecznymi ikonami. Do wnętrza wszedłem tylko ja wraz z czterema księżmi, którzy wnieśli ikonę Matki Boskiej Abałakskiej. Arcybiskup upadł na twarz i potwornie płakał. A potem wypowiedział piękne słowa o odnowieniu wiary. Na drugi dzień odbyło tam wielkie pontyfikalne nabożeństwo. Wniesiono z pobliskiego Soboru Przemienienia Pańskiego ciało św. Jana Tobolskiego, najświętszego świętego Syberii. Wszedłem do środka i... oniemiałem. Całe zniszczenie zakryto drzewami i liśćmi, nawet podłogę. Sobór wygladał jak las! Fotografowałem to z zachwytem.

Rosja zdaje się dziś obmywać z krwi pomordowanych.

W domu władyki morderstwa odbyły się w każdym kącie. Siedziałem na fotelu, gdzie został zamordowany jego poprzednik. Kiedy KGB wyświęciło na księży swoich agentów, ci zgładzili arcybiskupa, wyłamując mu na żywca wszystkie stawy w całym organiźmie. Wreszcie złapali go za nos i przekręcili mu głowę na drugą stronę. Tak zostawili na tym fotelu. Kiedy usłyszałem tę historię, aż mnie poderwało z miejsca.

Taki wymiar okrucieństwa jest trudny do pojęcia dla przeciętnego człowieka. Nasuwa się pytanie, co to za kraj, którym ludzie zdolni są do takich zbrodni, co to za ludzie...

Wyjaśnił mi to młody komsomolec. Kiedyś, będąc przy Białomorskim Kanale, w Białomorskim monastyrze, koło którego zakopano żywcem wszystkich mnichów, zapytałem go, czym jest Rosja. Odpowiedział, że tylko Rosją, ani Europą, ani Azją. Dodał, że nie zrozumie jej nikt, kto tu nie mieszkał.

Jak się Panu udało dokumentować ten kraj?

Byłem pilnowany dzień i noc. Nie wiem, czy dlatego, żeby nie zamordowały mnie siły konserwatywne, czy żebym nie zobaczył tak dużo, jak zobaczyłem. Byłem w miastach zamkniętych, gdzie dotykali mnie Rosjanie, pytając, czy naprawdę jestem obcokrajowcem i czy przyjechałem od Papieża. Trudno im było w to uwierzyć. Ponieważ pojawiałem się w ich telewizji, udzielałem wywiadów, stałem się znany, nie bardzo mogli wbić mi nóż w plecy, choć stałem się dla nich niewygodny, obnażając w fotografiach komunizm. Dawali mi tylko do zrozumienia, że uważają mnie za agenta Watykanu. Z drugiej strony Gorbaczow, dzięki któremu się tam znalazłem, mógł się pochwalić, że jest człowiekiem otwartym na świat, a Rosja się zmienia, pokazuje swoje oblicze.

Jakich doznań dostarcza Panu fotografowanie?

Fotografia jako taka jest dla mnie marginesem, wbrew temu, że mam tytuł artysty fotografika. Przede wszystkim zdjęcia przypominają mi chwile, które odeszły bezpowrotnie. Szkoda, że nie wróci się moja podróż rzeką Irtysz, nie zobaczę wielkich świątyń z lodu wybudowanych na Irtyszu przy czterdziestosześciostopniowym mrozie, które płyną wiosną na trzaskających lodach, aż za horyzontem ogrzane słońcem łączą się, zamieniając się znowu w tę samą wodę. Każda książka jest moim credo. Dzielę się w niej niewielką częścią tego, co mnie było dane przeżyć. W natchnieniu zajmuję się konkretnym tematem. Za żadne pieniądze nie zrealizuję książki, która mnie nie interesuje, co do której nie jestem przekonany.

Fotografowanie jest dla Pana formą oddawania czci Bogu, a może modlitwą?

Na pewno tak. Ludzie mówią mi czasem, że po obejrzeniu moich fotografii, nawrócili się, że przybliżyłem im Pana Boga, zmieniłem ich życie. Dotyczyło to różnych zdjęć, czasem nawet pejzaży. Przy czym obrazy w książce wybieram umiejętnie. Staram się do fotografii dobierać najpiękniejsze teksty, które pozwalają lepiej zrozumieć zdjęcia

Jakie cechy musi mieć fotograf taki, jak Pan — artysta, który krok w krok podąża za Papieżem, głową Kościoła?

Przede wszystkim musi miłować Pana Boga, a na ziemi — Jana Pawła II. Ja sam traktuję go jak ojca, czasem się nawet zwracam do niego: „Drogi Ojcze”, nawet w listach, ponieważ korespondujemy ze sobą. Drugą ważną cechą jest na pewno pokora.

Jak ta praca z Papieżem zmieniła Pana jako człowieka?

Jestem grzesznikiem, a mam kontakt z żyjącym świętym. Staram się być lepszym, chociaż nie zawsze potrafię.

Zdarzyło się Panu kiedyś wątpić, zagubić na drodze wiary?

Kiedy miałem 17-18 lat chciałem pokazać dziewczynom, że jestem niewierzący. To była niemądra manifestacja jakiejś nowoczesności. W tym czasie nieczęsto chodziłem do kościoła, ale przechodząc obok niego, widząc wewnątrz kościołów tłumy, zastanawiałem się nad sensem swojej wiary. Myślałem wówczas, że tak sobie żartuję z Panem Bogiem. Potem uznałem, że plotę głupstwa, mówiąc coś, w co sam nie wierzę. Nigdy później nie zdarzyło mi się nic podobnego. Nie wyzbyłem się Pana Boga. Miałem wierzących rodziców. Zostałem w duchu wiary wychowany.

A teraz wychowuje Pan w nim swoje dzieci?

Myślę, że do końca nie przekazałem im wiary. Jestem chyba złym nauczycielem. Może syn i córka za głęboko tkwią w moim świecie, a może stawiam im zbyt wysokie wymagania. Potrafią przecież okazywać miłość Panu Bogu, a poważniejsza refleksja przyjdzie im pewnie z czasem.

Czy człowiek może się w ogóle zagubić?

Naturalnie, że może, ale człowiek słaby. Jeżeli we mnie jest Pan Bóg, nikt mi nie przeszkodzi żadnym bluźnierczym krzykiem, wyciąganiem księżom różnych nieprawości, co jest teraz szczególnie popularne. Czasem do Kościoła trafiają źli ludzie. Nie ci, którzy mają Boga głęboko w sercu, ale ci, którym odpowiada urząd, a dla których celibat jest niczym. Przypadki pedofilii wśród księży nie są winą Kościoła! Podobnie rzecz się ma z księżmi — homoseksualistami. Na szczęście Kościół coraz mocniej się od tego odcina i wydaje mi się, że uporządkuje to ostatecznie.

Czy zdarzyła się Panu fotografia, której Papież nie zaakceptował?

Nie. Często pokazuję mu fotografie, ale Ojciec Święty nie lubi albumów o sobie. Podobają mu się inne zdjęcia. Bardzo ceni moją pracę, ale chyba nie lubi oglądać siebie samego na fotografiach. Dla niego te fotografie są może niepotrzebne, ale wie, że mają służyć innym.

Którą fotografię Papieża uważa Pan za najlepszą?

Najcenniejszą jest dla mnie ta zrobiona na dachu Pałacu Apostolskiego. Papież ubrany był na czarno, zrobiłem mu zdjęcie na tle niecki w dachu. Spędziłem z nim wtedy półtorej godziny sam na sam. Była to Wielka Sobota roku 1987, Ojciec Święty celebrował Drogę Krzyżową, urządzoną na dachu przez Pawła VI. Dzień wcześniej przeszedłem z nim całą Drogę Krzyżową w Koloseum. Wspaniałe jest też to nieostre zdjęcie zrobione w grobie Chrystusa, bardziej nawet jako przeżycie niż fotografia, oraz to na którym Ojciec Święty wchodzi do grobu. Na czarnym tle jaśnieje wejście do grobu, na którego tle nagle staje Papież. Pamiętne jest dla mnie zdjęcie zrobione Ojcu Świętemu na tle perspektywy pustej Ściany Płaczu, kiedy wszyscy od Niego odeszli, a ortodoksyjni Żydzi na chwilę zaniechali modlitwy! Zamarli, a jeden z nich powiedział: „To wielki człowiek”. Było to zdarzenie wręcz nieprawdopodobne.

Ma Pan poczucie, że daje swoim życiem przykład innym z racji tak bliskiej relacji z Ojcem Świętym?

Daję świadectwo poprzez moje książki oraz spotkania z ludźmi przy okazji ich wydania. To jest świadectwo dla tych ludzi, którzy za mną podążają, otaczają mnie kręgiem i bardzo chcą rozmawiać. Podczas spotkań w szkołach nieraz dziewczyny wypłakują na moim ramieniu swoje niespełnione miłości, sekrety. Często biorę od Ojca Świętego różańce, a potem przekazuję je młodym ludziom. Ostatnio nawet biskup Dziwisz śmiał się, że trzeba mi dać więcej różańców, gdyż tyle ich rozdaję.

Co z nauki Papieża najgłębiej w Panu utkwiło?

To, co Papież powiedział ostatnio w Krakowie o miłosierdziu. Świat potrzebuje miłosierdzia po łagrach, obozach koncentracyjnych, po 11 września 2001 r., zdarzeniach w moskiewskim teatrze, Jugosławii, Afganistanie, Kambodży, Afryce, po wielu miejscach, gdzie był po uszy pogrążony w krwi pomordowanych. Wydaje się, że zmiany nie nadchodzą, ludzie brną w zło, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie było Papieża. On jest hamulcem, potężnym krzykiem, a jednocześnie wchłaniającym echem, które uderza o ludzkie sumienia. Najbardziej porusza mnie w nauce Ojca Świętego ekumenizm oraz pojednanie. Byłem z Papieżem przy wszystkich Pocałunkach Pokoju z patriarchami. Widziałem gesty, które wykonuje do prezydentów i królów. Przebywałem z Papieżem w synagodze rzymskiej w 1986 r. oraz w pałacu największego szejka Egiptu w 2000 r. Tylko on uczynił takie znaki.

Kiedy fotografuje Pan entuzjazm ludzi podczas spotkań z Papieżem, myśli Pan o tym, że potem ci zachwyceni ludzie nie wcielają jego słów w życie?

Martwię się, aby spotkania z Ojcem Świętym nie były tylko teatrem, widowiskiem albo spędem ludzi. Chciałbym, aby na te miliony ludzi słowa Papieża działały bardziej, niż działają. Dla niektórych to tylko widowisko, a inni nawet nie widzą Papieża, a wystarcza im do szczęścia gdy ujrzą Papamobile. Wspominają to ze wzruszeniem.

Skąd się bierze obojętność ludzi na wiarę? Skoro jest tak istotna i tak jej potrzebujemy, dlaczego społeczeństwo się laicyzuje, ludzie od wiary odchodzą?

Świat bez wiary jest prostszy. Ten wspomniany ksiądz z Rosji mógł nie rzucać swoich komunistycznych pałacy, zamieszkując w chatce. Nie każdego stać na wyrzeczenia. Ateizm jest łatwy, wszechobecny, przyswajalny, szczególnie w bogatym świecie. Nie trzeba życia odrzucać, odpychać od siebie na siłę, ale musi dojść do metamorfozy wewnętrznej, świadomego przemienienia. Nastąpi wówczas poruszenie duszy, umysłu, rozumu, bo serce jest tylko pompką. Głęboko wierzę w nawrócenie: nieraz zajmuje to dużo czasu, a nieraz zmiana natychmiastowa też jest możliwa.

Gdyby Pan nie był fotografem Papieża, to także chciałby Pan swoje życie zawodowe związać z Kościołem?

Tak miało być. Wierzę w przeznaczenie. Przeznaczenie spowodowało, że Papież przewrócił się w łazience oraz że został postrzelony w brzuch, miał przestrzelony palec. Najlepiej pokazało to zdarzenie fatimskie. Na koronie Matki Boskiej Fatimskiej było już wcześniej miejsce na kulę, która przestrzeliła wnętrzności Papieża. Pasowała idealnie. Zdałem sobie wówczas sprawę, że przepowiednie fatimskie spełniły się od początku do końca. Kiedy Ojciec Święty ofiarował kulę, nie wiedziano, co z nią zrobić: zawiesić na breloczku na figurze, postawić obok, czy gdzieś wmontować. Okazało się, że otwór już na nią czekał... Teraz ta kula jest cenniejsza od całej tej korony z brylantów i złota. Nie ma przypadków. Coś w wolnej woli hamuje nas wewnętrznie. Nie możemy wyjść poza swoje możliwości.

Tematy związane z religią nigdy się nie wyczerpią?

One się nie wyczerpią, a przemienią, jak te młodzieżowe spotkania. Wyczerpie się natomiast moje życie. Jestem stary, mam nadzieję, że ktoś inny będzie to kontynuował. Nikogo co prawda nie kształcę, muszę być samotny, by móc skupić się na pracy. Ale widać są to tematy rzeczywiście ciekawe, skoro po wydaniu wspomnianego albumu w Stanach, wielu znanych fotografików i dziennikarzy ruszyło śladami moich zdjęć do jeszcze wtedy sowieckiej Polski.

Często mówi Pan o sobie, że jest stary, a lubi Pan tę swoją starość?

Lubię swoją starość, tak jak lubię myśl o śmierci. Śmierć jest piękna. Starość natomiast zbliża nas do lepszego świata bez zbrodni, kradzieży, manipulacji, rozpasania. Jestem przez swoją starość szczęśliwszy. Jak mnisi ze świętej góry Atos, których odwiedziłem. Dochodzą do szczęścia, mając długą siwą brodę, a brody tej podczas całego życia nie obcinają.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Kraków, 8 listopada 2002 r.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama