Idąc przez piekło, nie zatrzymuj się

Jaką prawdę chciał ujawnić dziennikarz śledczy Wojciech Sumliński, próbujący m.in. wyjaśnić morderstwo ks. J. Popiełuszki

 źródło: Echo Katolickie
 na zdjęciu: Wojciech Sumliński

Dziennikarz Sławomir Sieradzki nazwał Pana „chyba najbardziej zmaltretowanym przez służby specjalne dziennikarzem śledczym”. Czy tak właśnie się Pan czuje?

- Czy najbardziej - tego nie wiem, ale z pewnością nie jest mi lekko. Od kilku lat znajduję się w sytuacji, w której każdy dzień zaczynam i kończę w przeświadczeniu, jak potężnych mam przeciwników, jak wpływowi i ważni ludzie pracują na to, by mnie zniszczyć. Jeżeli w mojej historii, bynajmniej nie w charakterze przyjaciół, występują jednocześnie tak wpływowe postacie, jak ludzie z obecnego kierownictwa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i dawnych Wojskowych Służb Informacyjnych, to muszę zdawać sobie sprawę, że trudno byłoby o potężniejszych przeciwników. Życie z taką świadomością nie jest łatwe. Ale nie chcę się użalać, ponieważ wiem, że są ludzie, których życie jest po wielokroć bogatsze w cierpienie i że dzielnie sobie z tym radzą. Staram się myśleć o swoich trudnościach jak o ciężkiej chorobie, przez którą muszę przejść i którą muszę pokonać, bo nie ma innego wyjścia. I staram się pamiętać o słowach Winstona Churchilla, brytyjskiego premiera czasów wojny, który zwykł mawiać: „ jak idziesz przez piekło, to się nie zatrzymuj”.

W ostatnim czasie był Pan chyba szczególnie zabiegany. Co wydarzyło się w Pańskim życiu w ciągu kilku minionych miesięcy?

- Utrzymuję rodzinę, siebie, żonę i czwórkę naszych dzieci. Każdy, kto ma dużą rodzinę, wie, jak wielkie to błogosławieństwo, ale zarazem - jak niełatwym zadaniem w dzisiejszych realiach jest jej utrzymanie. Zadaniem po stokroć trudniejszym jest to wówczas, gdy jednocześnie trzeba zmagać się z przeciwnościami losu. Do obowiązków wynikających z prowadzenia Tygodnika Podlaskiego dochodzą zobowiązania wynikające z umowy z Frondą, wydawcą moich książek, które obligują mnie do szeregu spotkań autorskich w kraju i poza jego granicami. Te zadania pochłaniają mnie niemal bez reszty. Ta „reszta”, to czas dla rodziny. Ubolewam, że nie jest go tak dużo, jakbym chciał. Bardzo mi tego brakuje.

W trakcie procesu w sprawie postawionego Panu zarzutu ujawnienia Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI prokuratura wielokrotnie naruszała przepisy prawa - np. do akt sprawy włączono stenogramy podsłuchanych Pańskich rozmów z adwokatami...

- Oskarżają mnie prokuratorzy, którzy zdaniem sądu rejonowego dla Warszawy-Woli sami złamali prawo. 10 marca 2010 r. ten sąd wydał werdykt, w którym stwierdził, że prokuratorzy w mojej sprawie robili wszystko, nie licząc się z faktami i przepisami prawa, by za wszelką cenę mnie dopaść, oskarżyć, że działali na zlecenie ABW, a nie Agencja pracowała pod ich nadzorem, jak być powinno. W tym sądowym werdykcie po wielokroć pod adresem prokuratorów pojawiają się takie oceny sądu określające ich postawę, jak „skandaliczna”, „porażająca”, „szokująca”.

Dlaczego trwający teraz Pański proces w ogóle nie jest nagłośniony w tzw. wiodących mediach?

- Ponieważ na przykładzie tegoż procesu doskonale widać całą tę brutalna „grę” ludzi, którzy miast pilnować prawa i „bezpieczeństwa wewnętrznego”, pilnują bezpieczeństwa ekipy rządzącej i prezydenta - bo nie wolno zapominać, że także obecny prezydent w tej historii odegrał niezwykłą rolę. Ta rola miała zostać wyjaśniona podczas konfrontacji Bronisława Komorowskiego z płk. Leszkiem Tobiaszem, moim oskarżycielem z WSI. Byłoby to interesujące, ponieważ gdy dwie osoby na ten sam temat mówią rzeczy wzajemnie się wykluczające, to kłamie jedna z nich - lub obydwie. A przypomnę, że i prezydent, i pułkownik zeznawali pod odpowiedzialnością karną. Jeżeli kłamał Tobiasz, moja sprawa zostałaby zakończona, jeżeli kłamał prezydent, powinien otrzymać prokuratorskie zarzuty. Jak jednak wiemy, znalazło się trzecie „rozwiązanie”, które spowodowało, że do konfrontacji nie doszło i już nie dojdzie, bo płk. Tobiasz, który wcześniej permanentnie nie stawiał się w sądzie, kilka tygodni temu dostał wylewu i zmarł.

Czytając Pańską książkę „Z mocy bezprawia”, trudno oprzeć się wrażeniu, że układy polityczno-biznesowe w Polsce są nie do ruszenia. Swoje zaangażowanie w ich ujawnienie prawie przypłacił Pan życiem. Warto było?

- Cena, jaką ja i moi najbliżsi zapłaciliśmy za tę historię, jest trudna do pojęcia dla osób, które nie przeżyły czegoś podobnego. To cena bezradności, rozpaczy, cierpienia całej rodziny, które trudno wyrazić słowami, wielokrotnego zniesławiania, utraty bezpieczeństwa, poczucia zniszczenia. Ani ja, ani moi bliscy, nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, co wcześniej. Nasze życie podzieliliśmy na „do 13 maja 2008 r.” i „później”. Nie chcę epatować wielkimi słowami, ale wiem, że przetrwaliśmy to wszystko tylko siłą modlitwy setek osób i Boskiej Opatrzności, do której uciekaliśmy się w tych najtrudniejszych chwilach. Czasami się zastanawiam, czy to wszystko miało sens, i nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi. Gdy patrzę na cierpienie bliskich, myślę, że nie miało. Są jednak takie chwile, które pokazują mi drugą stronę medalu. Kilka tygodni temu, po spotkaniu w Toruniu podszedł do mnie młody chłopak i mocno wzruszony powiedział mi, że od śmierci matki - a zmarła przed laty, gdy był dzieckiem - przestał wierzyć w Boga. Po przeczytaniu książki „Z mocy bezprawia” ponownie zaczął się modlić, i gdy to mówił, miał łzy w oczach. W kontekście faktu, że książkę kupiło już ponad 20 tysięcy osób - rekord w historii wydawnictwa - tego typu spotkania przywracają mi wiarę, że może to wszystko ma jednak jakiś sens. A wracając do pytania - układy biznesowo-polityczne w Polsce wywodzą się jeszcze z PRL i w III RP mają się wręcz doskonale. Widać to na przykładzie osłony medialnej, jaka je chroni. To nie przypadek, że większość moich kolegów, z którymi w połowie lat 90 byliśmy prekursorami dziennikarstwa śledczego, dziś pracuje w public relations dla ludzi, których brudne interesy kiedyś opisywali. Pracują za wielokrotnie większe pieniądze, niż można zarobić w dziennikarstwie. To temat na długą opowieść...

Ma Pan ogromne zasługi w wyjaśnianiu prawdy o zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki, jednak nie udało się doprowadzić śledztwa do końca. Wierzy Pan w wyjaśnienie morderstwa tego kapłana?

- Wszyscy wiemy, że ks. J. Popiełuszko jest błogosławiony, niewiele osób jednak wie, że śledztwo dotyczące wyjaśnienia okoliczności jego śmierci wciąż się toczy, choć po dwukrotnym odebraniu sprawy prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu utknęło w martwym punkcie. Szczegółowo opisałem tę sprawę w dwóch książkach: „Kto naprawdę Go zabił? ” oraz „Teresa, Trawa, Robot - największa operacja komunistycznych służb specjalnych” , ujawniając przy okazji szereg tajnych dokumentów i faktów, które do momentu publikacji były nieznane opinii publicznej. Na obecnym etapie, 28 lat od zbrodni, 22 lata od rozpoczęcia śledztwa przez prokuratora Witkowskiego, trudno będzie wyjaśnić wszystkie aspekty tej najgłośniejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni politycznej PRL. Z drugiej strony - nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy.

Podczas rewizji w Pańskim mieszkaniu funkcjonariusze ABW zarekwirowali wiele notatek i nagrań? Co było ich treścią? Jest nadzieja, że je Pan odzyska?

- Były to materiały związane z dziennikarskimi śledztwami, jakie prowadziłem. M.in. tajne akta najważniejszego świadka koronnego w Polsce Jarosława Sokołowskiego pseudonim „Masa”, opatrzone klauzulami tajności dokumenty dotyczące tajemnicy śmierci bł. ks. Jerzego, dokumenty dotyczące służb tajnych, szereg innych. Wszystkie te materiały zabrano mi bezprawnie, ponieważ nie miały one nic wspólnego z zarzutem, który mi postawiono. Napisałem szereg pism z żądaniem zwrotu dokumentów, ale moje żądania ignorowano. Dlatego podczas pobytu w prokuraturze zapytałem prokuratora o materiały dotyczące ks. J. Popiełuszki, ponieważ na nich zależało mi najbardziej: „czy kiedykolwiek zwrócicie mi te dokumenty?”. Prokurator odpowiedziała mi jednym słowem: „nie”. Żadnego „nie, ponieważ...”, żadnego uzasadnienia. Po prostu - „nie”.  Zostawię to bez komentarza.

W końcowych partiach „Z mocy bezprawia” pisze Pan: „Chciałbym opowiedzieć o tylu innych sytuacjach, których doświadczyłem bądź których byłem świadkiem, jednak gdybym to zrobił, na śmiertelne niebezpieczeństwo naraziłbym rodzinę, sam zaś skończyłbym w miejscu, w którym już raz byłem, a może jeszcze gorzej...”. Czy to oznacza, że skończył Pan z dziennikarstwem śledczym?

- Ta historia pokazała mi, jak niebezpiecznym ludziom się naraziłem. Wykonując pracę dziennikarza śledczego, liczyłem się z konsekwencjami, np. z tzw. czarnym PR, czyli dorabianiem kłamliwego medialnego wizerunku, z kontrolami skarbowymi na zamówienie, może nawet ze śmiercią, nigdy jednak nie sądziłem, że zostanę zaszczuty i doprowadzony do takiego stanu, w którym człowiek myśli już tylko o tym, by więcej nie cierpieć. Przyznaję - tego nie przewidziałem, zabrakło mi wyobraźni. Po tych doświadczeniach inaczej patrzę na życie. Nie planuję na wiele miesięcy naprzód, dużo rozmawiam z Panem Bogiem, najchętniej spędzałbym jak najwięcej czasu z najbliższymi i gdyby to ode mnie zależało, w ogóle nie wyjeżdżałbym z Podlasia, a jeżeli już, to wyłącznie w Tatry, które uwielbiam. Czy z takim nastawieniem można uprawiać dziennikarstwo śledcze? Dlatego też skupiam się na pracy w Tygodniku Podlaskim i piszę kolejne dwie książki, bo pisanie jest moją pasją. A dziennikarstwo śledcze? No cóż, w takiej klasycznej dziennikarskiej ogólnopolskiej formie to na dziś temat zamknięty. Nie oznacza to jednak, że przestanę pisać - pozostają mi książki, na pisanie których zamówień mi, dzięki Bogu, nie brakuje. Coś się skończyło, ale życie wciąż trwa i jest pełne niespodzianek. Nikt z nas nie wie, co zdarzy się jutro, prawda?

Dziękuję za rozmowę.

Echo Katolickie 18/2012

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama