Pytanie o cel jest zarazem pytaniem o miłość...

Unikanie pytania jaki jest sens i cel życia to objaw życiowego wygodnictwa

Pytanie o cel jest zarazem pytaniem o miłość...

Jedną z najstarszych praktyk monastycznych jest stały nawrót do myśli o sensie i celu wybranego sposobu życia. Starożytnym Ojcom, którzy wszystko lubili opierać na Piśmie Świętym i wyrażać biblijnym cytatem, ale też bardzo swobodnie potrafili te cytaty dobierać i interpretować — służyły do tej praktyki słowa Chrystusa: Przyjacielu, po coś [tu] przyszedł? (Mt 26,50). Św. Benedykt, echo wcześniejszej tradycji, każe te słowa rozważyć tym, którzy by z racji posiadanych święceń spodziewali się jakichś ułatwień w życiu klasztornym (RB 60,3) — ale zapewne nie im jednym. W średniowieczu św. Bernard przekuł to samo na krótką i rymującą się formułkę, którą ponoć często powtarzał: Dic cur hic — powiedz, czemu tu (jesteś). W XVI zaś wieku to pytanie zrodziło praktykę rekolekcji.

Nie narzuca się ono tam, gdzie ludzie żyją spokojnie i wygodnie. Nie słyszymy, żeby je sobie zadawali ci, którzy robią karierę, zdobywają majątek, urządzają się w życiu. Od tych natomiast, którzy urządzić się nie mogą, chociażby chcieli, słyszymy je często, powtarzane z goryczą i zniechęceniem: Po co ja się właściwie tak męczę? — i widać od razu, że pytanie jest retoryczne, że pytający żadnego sensu i celu swoich trudów nie widzi, ani nawet (jak sądzi) widzieć nie może, bo go po prostu nie ma. I najlepiej by było dać sobie spokój z wysiłkami, jeżeli tylko można.

W życiu zakonnym to pytanie ma (a przynajmniej mieć powinno) zupełnie inny ton i inny skutek. Jest zaczerpnięciem siły do dalszego trudu, jest uświadomieniem sobie raz jeszcze sensu i celu naszej drogi. Porównuje się je czasem do spojrzenia wędrowca na daleki szczyt, który wyznacza kres jego pielgrzymki; ale jest to porównanie mylące: sugeruje ono, że cel jest daleko, gdy tymczasem on jest przez cały czas drogi tuż, blisko. Pan idzie razem z nami, zanurzeni jesteśmy w łasce, a jeśli tego widzieć nie możemy, musimy to sobie przynajmniej często uświadamiać. Słuchaj, synu: bo wiara jest ze słyszenia, nie będąc jeszcze widzeniem, i ona to nas poucza o bliskości Pana.

I nie o to też chyba chodzi, żebyśmy zawracali sztucznie do chwili powołania, do punktu wyjścia. Pierwsza łaska nie jest łaską ostatnią, jedyną, daną raz na całe życie, aby ją odtąd już wspominać jako zdarzenie z przeszłości. Jak akt stwórczy, powołanie do istnienia, tak i powołanie do miłości trwa stale. Możliwe, że wtedy właśnie, w pierwszej znanej nam chwili, przeżywaliśmy je najsilniej — ale też niebezpiecznie byłoby powracać stale do własnego przeżycia, może usiłować je powielić, a w każdym razie koncentrować się przez to na nowo na sobie. Poza tym źle jest, jeśli przez całe życie rozumiemy i potrafimy dać z siebie tylko tyle, ileśmy rozumieli i umieli na początku. Powiedz, przyjacielu, nie tylko, po co tu przyszedłeś, ale także i po co tu nadal trwasz.

Co stało na początku naszej drogi monastycznej? Było wezwanie, którego jakąś cząstkę myśmy dosłyszeli i zrozumieli. Na pewno cząstkę tylko, tak małą, jaką nasza to umysłu pojemność mogła uchwycić, i tę z wielu, która naszej psychice trafiała do przekonania. Jakieś zdanie z Pisma świętego zapaliło się dla nas nagłym światłem, tak mocnym, że oczywistą się stała konieczność dostosowania do niego całego życia. Ktoś, kto teraz mieszka w sąsiedniej celi, prawdopodobnie tego nie rozumie: dla niego hasłem życiowym, kluczem zbawienia stało się jakieś inne zdanie. Jakiś człowiek stanął na naszej drodze i zobaczyliśmy w nim odblask łaski tak silny, że oczywistą stała się konieczność pójścia za jego przykładem. Ktoś, kto teraz mieszka w sąsiedniej celi, prawdopodobnie tego nie rozumie: on tutaj trafił bez pośrednictwa człowieka. Jak długo siebie pamiętamy, trwała w nas ta spokojna świadomość, że należymy do Boga i że będziemy żyć w klasztorze. Ktoś, kto teraz mieszka w sąsiedniej celi, zupełnie tego nie rozumie: na niego powołanie spadło nagle, wyrywając go wbrew wszelkim przypuszczeniom z miejsca i środowiska, w którym spodziewał się spędzić całe życie. A sąsiad z drugiej strony jeszcze inaczej: on do dziś nie jest pewny, dlaczego właściwie kiedyś tu przyszedł, a jednak jest, i trwa, i poprzez niewyobrażalne trudy coraz bardziej dochodzi do pewności, że dobrze zrobił i że to Bóg go wzywał.

Ogromnie wiele jest dróg, nawet wewnątrz tego samego zakonu i tego samego domu; ogromnie wiele jest punktów wyjścia. Ale słuchaj, synu (a siedemnastowieczne wydania Reguły robione dla klasztorów żeńskich tłumaczą: słuchaj, córko), bo na każdej drodze usłyszysz to samo pytanie: Po coś tu przyszedł? Po co tu trwasz?

I może raczej właśnie po co niż dlaczego; raczej pytajmy o cel niż o przyczynę. Przyczyna może pozostać tam także, gdzie już celu nie ma: trwam tu, bo jestem tu od dawna, ale już dawno nie wiem po co. I kiedy Pan domaga się od nas zdania sprawy z tego, cośmy zrobili nie tylko z pierwszą łaską, ale i ze wszystkimi następnymi, których udzielał nam przez całe lata — dzisiaj, jeśli głos Jego usłyszycie [zachęcamy codziennie w invitatorium sami siebie], niech nie twardnieją wasze serca, ale niech dadzą odpowiedź na to najważniejsze pytanie. Bo pytanie o cel jest zarazem pytaniem o miłość.

Cośmy to ukochali na początku — albo kogo? Świadomie piszę to kogo małą literą: nikt nie obliczy, ile w naszym pierwszym porywie było rzeczywistej miłości Boga, a ile upodobania w sobie, ale im dłużej żyjemy, tym mniej się łudzimy w tej sprawie. Bóg jednak nie miał nigdy żadnych złudzeń: wiedział i wie, jak mała i jak zmieszana z samolubstwem była nasza miłość na początku, a mimo to przyjął ją taką, jaka była, i uczynił ją punktem wyjścia naszej drogi. Czy teraz jest lepsza? Im dłużej żyjemy, tym mniej się łudzimy w tej sprawie, ale zarazem tym mniej się dziwimy. Dawno już gdzieś się zagubiły te nasze wyobrażenia o sobie, kiedyśmy to byli skłonni wyolbrzymiać tak swoje cnoty, jak i wady. Dawno już się okazało, żeśmy ani wielcy święci, ani nawet wielcy grzesznicy: ot, płaskie zera. A Bóg nadal stoi nad tymi zerami i nadal pyta: Cur hic? Po co tu jesteś? Czy po to, żeby się zastanawiać nad sobą, nad swoją motywacją, nad swoją cnotą, grzesznością, płaskością? Czy może raczej po to, żeby nareszcie nawrócić się do Mnie?

Pytał o to już tyle razy, i czasem nawet to pytanie docierało do naszej świadomości. Usiłowaliśmy odpowiedzieć Jemu czy sobie? Albo raczej, na ile Jemu, a na ile sobie? Prawdopodobnie także i to pytanie potrafiliśmy wykorzystać do dalszego kręcenia się wokół własnej osi. Nie szkodzi. Bóg powtarza je bezustannie, bo jest nadzieja, że za każdym dosłyszeniem odpowiemy o cień rozsądniej.

Gdybyż to nasze życie nadążało za naszą wiedzą. Przecież to wszystko, co teraz mozolnie odkrywamy, wiedzieliśmy już od początku. Wiedzieliśmy i jakoś już przeżyliśmy, że Bóg jest Tym, przed którym nasze serce klęka; wyrażaliśmy to różnymi słowami, zależnie od naszego prywatnego języka, od nabytych jeszcze w dzieciństwie skojarzeń: Umiłowany, Pan, Ojciec. Wiedzieliśmy, że podejmujemy wybór kosmicznie konieczny, wybór, który współgra czy współśpiewa z hymnem pochwalnym całego stworzenia, wybór, który choć w części naprawi dotychczasową naszą i świata niewdzięczność. Wiedzieliśmy, że ta odrobina, jaką dać potrafimy (choćby to z naszej strony było wszystko — ale czy kiedykolwiek było?) należy Mu się samo przez się: Stwórcy jako Jego własność, Zbawicielowi jako cena Jego Krwi, Uświęcicielowi jako Jego mieszkanie. Wiedzieliśmy to wszystko i odpowiedzieć miłością na miłość wydawało nam się oczywiste i proste. I odtąd przez lata odkrywamy, wciąż na nowo, jak bardzo to jest oczywiste i proste samo w sobie — i jak całkiem nie oczywiste i nie proste dla nas.

A jednak nawet nasze klęski są wpisane w historię objawienia. Nawet nasze skoncentrowanie na sobie, paradoksalnie, służy rosnącemu poznaniu Boga. Gdy przegrywamy, gdy się już wypali cała nasza dawna energia i zapał, Bóg pozostaje jako jedyny który nie zawiedzie: i tego się o Nim nareszcie naprawdę dowiadujemy. Kiedy już w nas zatarły się smak i pamięć dawnej pewności, tym usilniej od Niego już tylko oczekujemy światła, tym lepiej rozumiemy, że On przecież wie, po co to wszystko: po co cały świat i po co nasze życie. I On nam to kiedyś powie.

I tak nasza klęska powoli staje się Bożym zwycięstwem. Przyszliśmy, bo nam zajaśniał Bóg dobry, piękny i święty. Trwamy bo w miarę stwierdzenia własnej nędzy odkrywamy Boga miłosiernego.

Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. "Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku", "Czarna owca", "Oślica Balaama", "Sześć prawd wiary oraz ich skutki", tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka czasopism "Więź" i "Via Consecrata".

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama