Byłem bioenergoterapeutą

Świadectwo osoby, która parała się bioenergioterapią

Byłem bioenergoterapeutą

Autor zdjęcia: Henryk Przondziono

Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Kiedy uzdrawiałem chorego na nowotwór, jego ból jakby przechodził na mnie — opowiada Krzysztof Zielski, 48-letni ratownik wodny z Gliwic, były bioenergoterapeuta.

Wychowałem się w rodzinie właściwie niewierzącej. Chrzest, Pierwsza Komunia — to jeszcze otrzymałem. Ale nic poza tym. Mój obraz Boga wzięty był z filozofii Wschodu — że jest to forma energetyczna, przenikająca wszystko.

Ożeniłem się, urodziły się dzieci. Dzieci jak to dzieci — zaczęły chorować. Nic specjalnego: oskrzela, alergie. Ale te choroby były przewlekłe. Zainteresowałem się wtedy medycyną alternatywną. Zaprosiłem do domu bioenergoterapeutę. Przyszedł, zbadał dzieci wahadełkiem, zaczął je uzdrawiać poprzez przekazywanie energii. Przy okazji zbadał też mnie. Stwierdził, że mam bardzo wysoki poziom energetyczny i bardzo mocną aurę. Że mógłbym uzdrawiać samego siebie i swoją rodzinę, tylko powinienem to w sobie rozwinąć. — Niech pan coś poczyta, pójdzie na kurs bioenergoterapii — poradził.

Inicjacja

Poszedłem na kurs reiki. To było 3-dniowe szkolenie. Mistrz opowiadał, jak się używa energii, jak nakłada dłonie. Po tych 3 dniach powiedział: — A teraz zapomnijcie o tym wszystkim, bo ta energia jest inteligentna. Ona sama wie, co ma robić, ona sama uzdrawia.

Potem była inicjacja. Mistrz wykonuje nad adeptem jakieś znaki, ale nie wiem dokładnie jakie, bo trzeba mieć wtedy zamknięte oczy i przyjmować to wszystko z zaufaniem. Ja po tym wszystkim czułem, jakbym miał w dłoniach rozpalone kule wielkości piłeczek pingpongowych.

Potem mogłem już uzdrawiać. Po 2 miesiącach przeszedłem jeszcze drugi stopień kursu reiki — uzdrawianie na odległość, przesyłanie myśli.

Czy to działa? Tak. Siedziałem sobie, na przykład, w autobusie i uzdrawiałem z bólu głowy osobę siedzącą kilka rzędów foteli ode mnie. Kiedyś wszedłem do sklepu i widziałem, że sprzedawczyni źle się czuje. — Mogę pani pomóc — powiedziałem. Zrobiłem 15-minutowy seans. Poczuła się lepiej, głowa przestała ją boleć. A za 2—3 dni poprosiła, żebym tak samo uzdrowił jej męża. Podobnie było z moim sąsiadem. I tak to szło — z ust do ust, taka szeptana reklama.

Skręć pod tira

Otworzyłem własny gabinet bioenergoterapii. Przyjmowałem 5—6 osób dziennie. Seans trwał godzinę. Chciałem być uczciwy, więc pytałem, ile „pacjent” zarabia na godzinę. I tyle od niego brałem jako honorarium.

W sumie zajmowałem się bioenergoterapią 17 lat. Potem przestałem. Znalazłem lepiej płatne zajęcie, ale przede wszystkim chciałem być uczciwy. Widziałem, że moje seanse jednym pomagają, a innym nie. Drażniło mnie podejście kolegów z branży, którzy mówili, że bioenergoterapia to panaceum, pomaga na wszystko. Nie pomagało na przykład mojej rodzinie. Dopiero później dowiedziałem się, dlaczego.

W dodatku zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Kiedy uzdrawiałem chorego na nowotwór, jego ból jakby przechodził na mnie. Dwa czy trzy razy straciłem przytomność. Karetką zawozili mnie do szpitala, a tam po serii badań okazywało się, że wszystko jest w porządku.

To mi jednak dało do myślenia. Jednocześnie zacząłem wpadać w depresję. Cały czas miałem myśli samobójcze. Jechałem samochodem i ciągle słyszałem w głowie: „Skręć w drzewo”, „Wjedź pod tira”. Moje małżeństwo stanęło na skraju rozpadu. Jeden wielki bezsens.

U Archanioła

Żona widziała, co się ze mną dzieje. Usilnie namawiała mnie, żebym poszedł na rekolekcje parafialne. — A po co? Żeby wysłuchiwać kolejnego księdza, mówiącego o aborcji? Przecież zawsze byłem przeciw aborcji — odpowiadałem.

W końcu jednak uległem i dla świętego spokoju poszedłem na te rekolekcje do gliwickiego kościoła św. Michała Archanioła. Pierwszy raz w życiu usłyszałem zakonnika, który głosił słowo z wielką mocą. Było widać, że żyje tym, o czym mówi.

— Panie Boże, jeśli jesteś, wyciągnij mnie z tego. Ja już po ludzku nic nie mogę zrobić — powiedziałem. Po raz pierwszy świadomie wezwałem Boga. To był moment zwrotny.

Potem pojawili się przyjaciele z młodości, którzy — jak się okazało — już wcześniej się nawrócili i modlili się o moje nawrócenie. Modliła się też moja żona. Ona już przedtem prowadziła życie sakramentalne. To dlatego moje czary — tak, to były czary! — nie działały na nią. To dlatego mistrz mówił mi, że żona blokuje mój rozwój. Że powinienem się z nią rozstać. I pamiętam, że wtedy rozważałem taką możliwość.

Przyjaciele z „Mamre” zaprosili mnie na Mszę z intencją uzdrowienia, prowadzoną w częstochowskiej katedrze przez katolicką wspólnotę Przymierze Rodzin „Mamre”. — Po co? Nie ma sensu siedzieć tam tyle godzin — mówiłem. Ale w końcu pojechaliśmy całą rodziną.

Trudna prawda

Wszedłem do katedry i — szok! Zobaczyłem pełny kościół ludzi, i to nie jakichś smutnych chrześcijan, ale ludzi szczęśliwych, wielbiących Boga. To już zrobiło na mnie wrażenie. Po Mszy była modlitwa uwielbienia. Pierwszy raz zobaczyłem działanie charyzmatów: proroctwa, słowa poznania, spoczynku w Duchu Świętym.

Podeszła do mnie koleżanka i powiedziała: „Mam dla Ciebie słowa poznania, słowa od Boga, ale... one są trudne. Nie wiem, czy mogę ci to powiedzieć”. Te słowa były takie: „Jeśli się nie nawrócisz, zginiesz ty i twoja rodzina. Ale jeśli się nawrócisz, Bóg obiecuje ci, że nawróci się także twoja rodzina (w domyśle: moi rodzice i siostra). Te słowa utkwiły we mnie bardzo mocno. Czułem, że to nie jest jakiś wymysł. Są w życiu takie momenty, kiedy człowiek wie, że to jest to.

— Co mam dalej robić? — spytałem koleżankę.

— Poproś o modlitwę wstawienniczą o uwolnienie od wpływu bioenergoterapii — odpowiedziała.

Ustawiłem się więc w kolejce do grupy, która modliła się z moderatorem „Mamre” ks. Włodzimierzem Cyranem. Czekałem na modlitwę nade mną, ale zanim się doczekałem, spotkanie dobiegło końca.

Zaprowadzono mnie wtedy do siostry zakonnej Doroty. — Ale ty nie byłeś u spowiedzi. Najpierw się wyspowiadaj — powiedziała, a ja zacząłem się zastanawiać, skąd ona może wiedzieć, że nie byłem u spowiedzi.

Dziwne rzeczy

Wróciłem tam po miesiącu, ale już po spowiedzi. To była moja pierwsza spowiedź po wielu latach. Nie było w niej nic nadzwyczajnego. Ale kiedy ks. Włodzimierz zaczął się nade mną modlić, zaczęły się dziać dziwne rzeczy.

Ksiądz spytał: — Jak się czujesz?

— Chce mi się z tego wszystkiego śmiać — odpowiedziałem.

Ksiądz znowu zaczął się modlić. A ja zacząłem się cały trząść. Ręce, nogi, wszystko. Nie do opanowania. Widziałem, co się ze mną działo, ale nie mogłem nad tym zapanować. Nagle ja, 40-letni mężczyzna, zaczynam odsłaniać zęby i warczeć. Jak pies! Ksiądz zaczął się wtedy modlić słowami Pisma Świętego, mówiącymi, że na dźwięk imienia Jezus zegnie się każde kolano. W tym momencie padłem z impetem na klęcznik, który o mało się nie przewrócił. To było niesamowite uczucie — małości człowieka i wielkości miłości Boga. Poczułem Jego dotknięcie.

Magia — cała prawda

Walka trwała jeszcze półtora roku. Wspólnota modliła się o moje uwolnienie. Nade mną i moją rodziną (która też podlegała wpływowi bioenergoterapii) modlił się też ksiądz egzorcysta.

Kiedyś doszło do manifestacji diabelskiej — byłem w pełni świadomy, chciałem wejść do kaplicy, ale moje nogi... szły w przeciwnym kierunku. Kiedy po niespełna godzinie jednak wszedłem do tej kaplicy, poczułem, że coś ze mnie wyszło.

Zacząłem prowadzić życie chrześcijańskie: modlitwa, spowiedź, Msza. Zostałem też członkiem wspólnoty „Mamre”. Spaliłem 50 kg książek okultystycznych, które kiedyś studiowałem. Dziś pomagam ludziom, którzy przechodzą to, co ja. Wszystko to pod kontrolą Kościoła, kapłana — to podstawa. Jeździmy po całej Polsce, organizujemy sympozja pt. „Magia — cała prawda”. Ludzie różnie na to reagują. Czasem atakują: „Co w tym złego?!”. Albo mówią: „Ja w to nie wierzę”. Co wtedy? Mogę tylko opowiedzieć to, co mnie spotkało.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama