Bóg mnie odnalazł

Z Henrykiem Krzoskiem o doświadczeniu alkoholizmu i bezdomności rozmawia Szymon Bojdo

Bóg mnie odnalazł

Preludium do Pana bezdomności było dzieciństwo, bardzo trudne.

Mój ojciec był alkoholikiem, więc jak tylko trochę podrosłem, zacząłem uciekać z domu, bo panicznie bałem się powrotów mojego ojca. To mnie rujnowało, nie potrafiłem sobie z tym poradzić. W dzieciństwie miałem na przykład takie pragnienia, żeby wracającego do domu pijanego ojca przejechał samochód. Bałem się, nie chciałem go widzieć.

Wtedy wychowaniem dzieci zajmuje się ulica.

Kolegom i koleżankom chciałem pokazać, że coś potrafię. Sytuacja była taka, że w piątej klasie szkoły podstawowej, którą robiłem już trzeci rok, w pewnym momencie nauczyciel powiedział, że ze mnie już nic nigdy nie będzie, więc na ulicy chciałem pokazać, że coś potrafię. W ten sposób stałem się młodocianym przestępcą. Była to moja wielka porażka, trafiłem do więzienia. Spędziłem w nim w sumie siedem lat.

W więzieniu pojawiał się jakiś namysł?

Po pierwszym wyroku i krótkim pobycie na wolności znów trafiłem do więzienia, tym razem na pięć lat. Zacząłem zastanawiać się nad moją przyszłością, co ze mną będzie? W więzieniu narodziły się dwa pragnienia: poczuć, że ktoś mnie kocha, i kogoś pokochać.  Liczyłem na to, że jak wyjdę na wolność, spotkam dziewczynę i będziemy budować szczęście. Wiedziałem, że muszę się do tego przygotować, rozpocząłem szkołę zawodową, żeby kiedyś zatroszczyć się o swoją rodzinę. Skończyłem ją z wyróżnieniem. W więzieniu też podjąłem decyzję, że gdy założę rodzinę i będę miał dzieci, to nigdy nie będę dla nich taki, jaki dla mnie był mój ojciec.

Nie udało się wytrwać w tym postanowieniu?

Na początku wszystko pięknie się układało. Spotkałem dziewczynę, zakochałem się, ona we mnie też. Było pięknie do momentu, kiedy urodził się nam pierwszy syn, a później drugi. Zaczęły się moje problemy, bo nie wiedziałem, jak sprostać zadaniu. Jak być dobrym ojcem, jak być dobrym mężem? Nikt mnie tego nie nauczył. Żona ode mnie wymagała pewnych postaw, pewnych decyzji, dzieci wymagały opieki, a ja nie potrafiłem im tego dać. Stąd moje coraz późniejsze powroty z pracy do domu. Wolałem zostać z kolegami, żeby wypić flaszkę wina czy kilka piw, zamiast wracać i budować to szczęście, o którym marzyłem.

To były ciężkie czasy w Polsce, lata 80., szaro, trudno zdobyć cokolwiek...

Wszystko było na kartki, żona wymagała, żebym zatroszczył się, gdzieś kupił pieluchy, papier toaletowy, tapetę czy koks na zimę. Ja tego nie potrafiłem, panicznie bałem się iść do urzędu coś załatwić, bo nikt mnie tego nie nauczył. Stąd moje wchodzenie w alkohol. W pewnym momencie, gdy wracałem podpity do domu, sąsiadka powiedziała mi: „Heniek, ty to jesteś wykapany ojciec”.  To mi otworzyło oczy. Myślałem, że jak wyjedziemy do Niemiec, to wszystko się odmieni.

To była Wasza ziemia obiecana?

W tamtym okresie, to był rok 1985, rzeczywiście Niemcy to był ten bogaty Zachód. Problem polegał na tym, że nie mogliśmy z Polski swobodnie wyjechać, postanowiliśmy uciec. Najpierw żona ze starszym synem pojechała na wycieczkę do Włoch, tranzytem przez RFN i tam, w Hamburgu, została. Ja z drugim synem, niespełna dwuletnim, zostałem w Polsce. Kiedy składałem wniosek o paszport, otrzymywałem zawsze taką samą odpowiedź: jak żona wróci, to pan dostanie paszport. A ja wiedziałem, że ona nie wróci. Wtedy puściły wszystkie moje hamulce, wiedziałem, że wszystko poszło w ruinę. Dobrze, że mieszkałem u teściowej i to ona zaopiekowała się moim synem, bo ja zacząłem znów pić, zostałem z powodu pijaństwa wyrzucony z pracy. Aż tu pewnego dnia teściowa przyniosła wniosek do mojego pokoju, powiedziała, że mam wypełnić i jutro zanieść do urzędu paszportowego. Zrobiłem to tylko i wyłącznie ze strachu przed nią, żeby mi nie marudziła. Ale okazało się, że dostałem paszport i to była wielka radość — jadę do żony, jadę po niemieckie bogactwo, które na mnie czeka.

Tak po prostu? Wystarczyło się pojawić?

Bo tak było! Żona mieszkała tam już siedem miesięcy, skończyła kurs języka niemieckiego, miała tam ojca, brata i naprawdę ludzie, którzy przyjeżdżali z Polski na tzw. łączenie rodzin, mieli tam bardzo duże zasiłki, po prostu dostawali pieniądze. Wiedziałem, że to na mnie czeka, bo żona mówiła o tym przez telefon, pisała w listach. Ale paszport dostałem tylko ja, mój syn musiał zostać w Polsce jako zakładnik, że powrócę. To też była rozterka, ale teściowa powiedziała: „Nie przejmuj się, dowiozę wam syna, jedź”. W Polsce sprzedałem wszystko, co miałem, i myślałem, że wszystko tu zostawiam, kolegów, ten system kartkowy, biedę. Nie zdawałem sobie sprawy, że zabrałem już z sobą mój nałóg.

Alkohol przeszkadzał w tym nowym życiu?

Żona prosiła mnie o różne rzeczy, ja jednak zrzucałem wszystko na nią, sam siedząc z puszką piwa. Nie mogło to trwać długo, po pewnym czasie żona powiedziała: wynoś się! Teść z żoną pomogli mi załatwić nowy adres zamieszkania, dostawałem zasiłek, naprawdę dużo pieniędzy, ale już nie mogliśmy być razem. Próbowałem jakoś walczyć, wynająłem mieszkanie, chciałem pokazać żonie, dzieciom, że jeszcze coś potrafię, że to nie jest skończone. Niestety, musiałem pić coraz więcej, więc zdecydowałem się nie zapłacić za mieszkanie, przez to nie mogłem złożyć wniosku o kolejny zasiłek, bo wszystkie dokumenty zostały po drugiej stronie drzwi.

Z tej strony drzwi byli kumple od picia...

Na początku tak, jeszcze miałem trochę pieniędzy. Przenocowałem więc u koleżanki, u kolegi, ale kiedy zabrakło pieniędzy, to i oni zamknęli drzwi i w ten sposób znalazłem się na ulicy. Spałem tam, gdzie się upiłem, czy to był garaż podziemny, czy śmietnik, piwnica, budowa, rumowisko, latem ławka w parku, jakiś zaułek. Dla mnie nie było już wtedy ważne gdzie się prześpię — ważne było gdzie się napiję.

Za co Pan pił?

Zacząłem kraść alkohol w sklepach. W ten sposób poznała mnie policja w Hamburgu, ale była bezradna, bo dla mnie nie było ważne, czy mnie złapią, czy mnie nie złapią. Ważne, żebym się napił.

Czasami jednak podkładał się Pan policji?

Przez jakiś czas siedziałem w więzieniu w Hamburgu, ale po wyjściu zacząłem pić. Potem chciałem siedzieć, bo to zawsze lepsze życie niż te śmietniki i jedzenie ze śmietników. Jednak nawet tego nie potrafiłem uzyskać, żeby mnie zamknięto. Po dwuletniej tułaczce po tym mieście, po przeżyciu dwóch mroźnych zim wiedziałem, że dalej nie mam szans, że miał rację nauczyciel, gdy mówił, że nic ze mnie nie będzie. Postanowiłem ze sobą skończyć. Zdobyłem linę i tego dnia, kiedy miałem ze sobą skończyć, odwiedziłem jeszcze stołówkę dla bezdomnych.

To miał być ostatni posiłek?

Tak. I kiedy tak to obmyślałem, spojrzałem na ścianę, na której wisiał plakat w języku polskim. Do tej stołówki przychodziło dużo Polaków. Zacząłem się zastanawiać nad tymi słowami, nie wierzyłem w Boga. Czytałem „Bóg tak umiłował świat” i myślałem: czy Bóg jest? Czy miłuje świat? Jeżeli miłuje świat, a ja w tej chwili jestem na tym świecie, czy Bóg mnie miłuje?  I czytam dalej: „Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął...” — a ja za chwilę mam zginąć. I myślę, czy to ma jakiś sens, czy jeśli Bóg jest, to może mi pomóc. W tym momencie podeszła kobieta z obsługi, podała mi zupę i powiedziała: „Henryk, tylko Bóg może Ci pomóc”.

Jak wyglądało później Pana życie?

Cały czas chodziłem z liną za paskiem, kradłem alkohol w sklepie, upijałem się, ale siadałem na ławce i czytałem ten Nowy Testament. Tam też znalazłem te słowa z plakatu. Kiedy czytałem, będąc pijany, to myśl o skończeniu z sobą odkładałem na następny dzień. To trwało nie dłużej niż dwa miesiące.

Bo w lipcu dostał Pan niezwykłe zaproszenie.

Wręczono mi ulotkę z zaproszeniem na spotkanie ewangelizacyjne. Zapraszano alkoholików, bezdomnych, narkomanów, ludzi chorych, ludzi z problemami. Wszystko miało się dziać na wolnym powietrzu i tyle, co zrozumiałem z tej niemieckojęzycznej ulotki, to to, że oni będą się modlić, a Bóg będzie uzdrawiał, będzie przemieniał, będzie uwalniał, będzie dawał nowe życie. Poszedłem na to spotkanie. Oczywiście z liną, oczywiście byłem pijany.

Z ciekawości?

Musiałem tego spróbować. Przecież miałem jakieś tam terapie, dobrzy ludzie mi pomagali, ale to było tylko doraźne, nie funkcjonowało. A tu mówiono, że Bóg jest i może mi pomóc. Pomyślałem, że nic nie tracę, bo powiesić się zawsze mogę. Poszedłem na to spotkanie i zacząłem prosić Boga: jeżeli jesteś, daj mi nowe życie, ja nie chcę umierać. Zacząłem płakać, ktoś podszedł do mnie, spytał się, co mi jest, zaproponowano mi modlitwę za mnie i po niej poszedłem spać do mojego śmietnika. Na drugi dzień, gdy się obudziłem, poczułem się jakoś inaczej.

Jak to się objawiało?

Nie miałem lęków, które zawsze mi towarzyszyły, gdy trzeźwiałem. Na ulicy spotkałem grupę moich bezdomnych kolegów, którzy właśnie otwierali dwulitrową butelkę wina. Zapraszali mnie, ale ja czułem, że mi się nie chce pić. Poszedłem do parku, zacząłem kręcić papierosa, ale patrzę — ręce mi się nie trzęsą! Czyżby Bóg wysłuchał mojej wczorajszej modlitwy? Jeśli tak, to daj mi znak. Spraw, żebym nie palił. Wtedy wypaliłem swojego ostatniego w życiu papierosa.

A co z bezdomnością?

No tak, po kilku dniach byłem całkowicie przekonany, że Bóg mnie uwolnił od alkoholu i papierosów, ale nadal spałem w śmietniku. Poprosiłem Go więc o godziwe warunki mieszkaniowe. Kilka dni później proboszcz niemieckiej parafii zaproponował, żebym u niego zamieszkał. Kiedy mnie wprowadził do pokoju, który dla mnie przygotował, zobaczyłem białą pościel i nie chciałem się na niej położyć. Mimo że byłem wykąpany, miałem czyste ubranie, to czułem się tak brudny, że myślałem że jak się położę na tej czystej pościeli, to zabrudzę ją jak moje poprzednie legowiska. Przełamałem się, położyłem i zacząłem płakać ze szczęścia, że już nie te kartony w piwnicy, tylko czysta pościel. Znowu spojrzałem na ścianę — tym razem wisiał tam krzyż. Zdjąłem go, ucałowałem, przytuliłem do siebie, położyłem się i płakałem. Bóg zaczął realizować moje pragnienia z więzienia. Ogarnął mnie tak wielką miłością, że nie potrafię tego opisać. Kiedy rano się obudziłem, ta miłość przez noc nie ustała. Myślałem, że jak otworzę oczy, to zobaczę Jezusa i ze strachu umrę chyba, bo ja Go czułem, czułem że On jest ze mną, czułem Jego obecność.

I zobaczył Pan rano Jezusa?

Nie, ale wtedy Bóg zrealizował to moje drugie pragnienie. W wyobraźni zobaczyłem tych wszystkich ludzi, przede wszystkim tych, którzy mnie skrzywdzili, ale zobaczyłem ich w innym świetle. Czułem do nich wielką miłość. Skoro ja zostałem obdarzony tak wielką miłością, to muszę ją im jakoś też przekazać.

Ale chyba potrzeba było trochę czasu, żeby wyprostować to wcześniejsze życie?

Jezus powiedział: „Musicie się na nowo narodzić”. Ja się na nowo narodziłem 6 lipca 1989 r. i jako dziecko musiałem wzrastać. Dzisiaj już mam 25 lat jako ten nowo narodzony, jestem troszeczkę dorosły i mogę prowadzić innych. Na początku jednak potrzebowałem prowadzenia, jak dziecko, za rękę. Zaopiekowała się mną niemiecka wspólnota, która gromadziła się wokół księdza, który mnie przyjął, i była tam też taka studentka, Polka, która stała się moją duchową mamusią — byłem całkowicie jej posłuszny. Później poznawałem jeszcze innych ludzi, którzy pokazywali mi, jak teraz żyć.

Wtedy pewnie Pan nie myślał, że zacznie Pan o Bogu opowiadać innym?

To pragnienie narodziło się na drugi dzień, po tym, jak doświadczyłem, że jestem kochany. Chciałem wszystkim mówić o tym, czego doświadczyłem. Krótko po moim nawróceniu poszedłem do moich kolegów z ulicy. Mówiłem im o Bogu, ale jedni pukali się w głowę, inni mówili, że to moja silna wola, że to nie Bóg, tylko ja sam sobie jakoś poradziłem. Ale już miałem takie niemrawe próby mówienia ludziom o Bożej Miłości. Później nastał taki okres, kiedy wzrastałem w życiu duchowym, coraz bardziej potrafiłem przedstawiać moje świadectwo, wyjeżdżałem poza własne środowisko, zacząłem jeździć pociągiem, czasami do jednego uzależnionego, i zobaczyłem, że przez moje mówienie i wspólną modlitwę Bóg zmienia tych ludzi. To były jednak takie owoce jednostkowe, a ja chciałem, żeby cały świat przyszedł do Boga. W pewnym momencie powiedziałem na modlitwie: Panie Boże, gdybyś pozwolił mi dotrzeć do telewizji, to bym naraz powiedział wielu ludziom, jak jesteś wspaniały. Bóg dał mi odpowiedź, którą na początku zlekceważyłem, że Bóg nie tylko da mi telewizję, ale też napiszę książkę.

Stąd pomysł na udział w „Słowie na niedzielę”?

Minęło jeszcze kilka lat, wróciłem do Polski, popracowałem, już zapomniałem o tym w ogóle. I wtedy telewizja zwróciła się do mnie z propozycją nagrania odcinka „Słowa na niedzielę”. Zgodziłem się na jeden, góra kilka odcinków, ale jak się okazało Bóg miał inny plan, bo nagrałem ponad sto odcinków. Ponad dwa lata spędziłem w telewizji i co ciekawe, byłem tam zatrudniony jako dziennikarz.

Niemieccy urzędnicy nie mogli w to uwierzyć...

Nie mogli uwierzyć, kiedy załatwiałem tam jakieś papiery, ale ja sam nie mogłem uwierzyć, bo przecież mam ukończoną tylko zawodówkę w więzieniu, a ja, amator, przez dwa lata pisałem dla telewizji scenariusze, dla profesjonalnych aktorów. W ten sposób, bez mojej jakiejś świadomości Bóg uczył mnie pisać, bo przecież miałem napisać książkę. I kiedy zrezygnowałem z telewizji, bo uznałem, że wszystko, co miałem tam do powiedzenia, powiedziałem, zwróciło się do mnie wydawnictwo z propozycją wydania książki.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama