Inna krytyka?

Komentarz do szkicu J. Jarzębskiego na temat sieciowego modelu kultury

 

Żyjemy w świecie innej - innej, podkreślam, a nie nowej, bo nie podsycanej ideałem postępu - kultury. Jerzy Jarzębski porównał ją do sieci, nawiązując tym słowem tak do internetowej globalizacji (i homogenizacji) kulturowych wartości, jak i do metaforycznego pojęcia skomplikowanego, labiryntowego porządku, poza który nie sposób wyjść. Opisana przez niego sieć nie jest jednak systemem, gdyż nie ma początku i końca, centrum i kontekstu. Być może jest więc kłączem, o którym pisali Deleuze i Guattari, quasi­organicznym tworem rozrastającym się naraz we wszystkich kierunkach, dzielącym dowolnie, plennym i chaotycznym, a może Borgesowską pustynią, gdzie "nie ma schodów do wspinania się, drzwi do pokonywania ani murów, które powstrzymywałyby twe kroki", labiryntem doskonałym, pozbawionym nieomal wszelkich wskaźników?

Inny świat współczesny, w odróżnieniu od "innych światów" z przeszłości, jest ponoć pozbawiony czynników konstytutywnych, oswobodzony spod jarzma tożsamości (tego fałszywego skarbu, którego mieliśmy do niedawna obowiązek ze wszystkich sił strzec), amorficzny, kulisty, a jednocześnie (o dziwo) płytki, a zatem bezalternatywny i bezgraniczny. Pytanie postawione przez Jarzębskiego rozumiem więc następująco: czy w tym innym świecie można być krytykiem, a jeśli tak - to jakim? Rodzi ono pytania następne, jeszcze trudniejsze: czy można być krytykiem literackim, nie będąc zarazem krytykiem tej kultury? Czy krytyk - mówiąc otwarcie - jest dzisiaj skazany na anachronizm, konserwatyzm, retrospektywny rewolucjonizm? Jak, będąc krytykiem, zachować tę cechę mentalności, na której Jarzębskiemu wyraźnie zależy, a mianowicie - poczucie realiów, uznanie, że inny świat nie będzie nam dany?

*

Na początku i na końcu każdej dyskusji o krytyce literackiej, niezależnie od tego, czy toczy się ona w ramach założeń awangardowych, czy też na płaszczyźnie świadomości "post" (postmodernistycznej, poststrukturalnej, posthistorycznej), pojawia się problem wiarygodności, a w związku z nim kwestia autorytetu, zaufania oraz paradoksalnej lojalności recenzenta. Wiarygodność to wypadkowa znawstwa, wrażliwości i nonkonformizmu, zaś autorytet jest nagrodą za konsekwencję. Najtrudniej zdefiniować lojalność recenzenta, który jest przecież sługą nie tylko dwóch panów, pisarza i czytelnika, ale w praktyce również wydawcy, księgarza, redaktora, właściwie wszystkich instytucji kultury, starających się (dla różnych celów symbolicznych lub merkantylnych) utrzymać wysoką pozycję książki. Nie jest niestety tak prosto, jakby wynikało z pięknej legendy o kleryku, który smakował dla swego opata rozmaite trunki, aż razu pewnego natrafił na przepyszne białe wino z Orvieto. Jerzy Stempowski, zachwycając się moralną klarownością relacji łączącej świątobliwego patrona z jego niewątpliwie kompetentnym conciliere, miał świadomość, że jest to związek wyidealizowany, gdyż w roku 1937 (czyli w roku powstania jego słynnego eseju) recenzent utracił już większość tradycyjnych pełnomocnictw opata i zmuszony został do szukania nowego pracodawcy. Odkąd został nim dyrektor teatru lub wydawca, swoboda krytycznego wyboru i wyroku została nie tyle ograniczona, co - jak subtelnie wyjaśniał Stempowski - utraciła walor bezinteresowności. Autor Pełnomocnictw recenzenta podkreślał jednak, iż w zmienionej sytuacji kultury, kiedy nastąpiła degradacja dotychczasowych autorytetów, zaś myślenie krytyczne znalazło się w odwrocie, zakotwiczenie recenzji "w procesach gospodarczych towarzyszących rozwojowi teatru i czytelnictwa" może sprzyjać "zachowaniu się tego rodzaju literackiego i związanych z nim pojęć i tradycji". Dzisiaj (to jest w roku 1998) owa "interesowność" wydaje się groźniejsza, i to wcale nie dlatego, że w większym niż kiedyś stopniu krępuje wolność krytyka, ale - dokładnie odwrotnie - ponieważ wydaje się, że wolność ta utraciła wszelką formę, zamieniając się - jak mówią zwolennicy tego stanu rzeczy - w wielość i różnorodność lub - zdaniem sceptyków - w nadmiar czy po prostu w chaos. Tak czy owak, wielość i nadmiar, jak pisze Jerzy Jarzębski: "współobecność wielu różnych konwencji wraz z ich systemami odniesienia i oceny", doprowadziły w rezultacie do braku - braku kryteriów i kryzysu hierarchii.

Wydaje się, że stan ten jest równoznaczny z zakwestionowaniem właściwie wszystkiego: znawstwa - gdyż przestało być ono wartością wymienną, instruktywności - gdyż nie istnieje sposób, za pomocą którego można byłoby potwierdzić lub zanegować rezultaty poznawania literatury, wreszcie prawomocności - ponieważ za krytyką nie stoją ani decyzje czytelników, potwierdzające jej status od strony społeczno-praktycznej, ani metoda, dająca jej oparcie teoretyczne. Tymczasem krytyka kwitnie pod dziesiątkami, setkami piór, zwłaszcza zaś dobrze miewa się krytykowanie krytyki, uprawiane często przez entuzjastycznych głosicieli "inności" i "różnicy" obecnych czasów w stosunku do kulturowego dziedzictwa. Zarzuty pod adresem recenzentów zgłaszane przez niektórych przedstawicieli czy też rzeczników tak zwanego "bruLionowego" przełomu, na przykład przez Izoldę Kiec i Rafała Grupińskiego, autorów książki Niebawem spadnie błoto, dotyczyły w znacznej mierze nieprzystosowania używanych przez krytykę kategorii do zmienionej sytuacji, akademickiej hieratyczności, powielania starych schematów, przy równoczesnej niechęci lub nieumiejętności wyodrębniania elit. W opracowaniu wspomnianych autorów, a także w recenzji najnowszych wierszy Artura Szlosarka napisanej przez Marcina Barana i wydrukowanej na łamach "Tygodnika Powszechnego", w wielu tekstach zapełniających łamy nie istniejącego już "Nowego Nurtu", w Parnasie bis Pawła Dunina-Wąsowicza i Krzysztofa Vargi po kolejnym liftingu, a nawet w "intymnej" (i cokolwiek zgryźliwej) syntezie Jana Tomkowskiego Dwadzieścia lat z literaturą dostrzec można znamiona jakiegoś utopizmu w zakresie związków twórczości z krytyką oraz - zaskakującą u entuzjastów zwycięstwa młodych pisarzy nad "narodowym lamentem" i "bogoojczyźnianym" stylem polskiej literatury - idolatrię krytyki, nic to, że negatywną. Na marginesie tego zjawiska warto więc spytać, po pierwsze, skąd ta potrzeba krytyki w okolicznościach mających świadczyć o jej zbędności, w każdym razie w zakresie jakiejkolwiek innej funkcji niż informacyjno-propagandowa, po drugie zaś, czy ów brak kryteriów i hierarchii, będący warunkiem powszechnego samospełnienia poza normatywną, eo ipso opresywną kulturą, nie jest pewnym mitem współczesności.

*

Tak czy owak brak kryteriów nie jest kwestią techniczną, lecz zasadniczą, nieuchronnie bowiem odsyła nas do kwestii autorytetu poręczającego i języka, jaki ma do użytku dzisiejsza kultura. Odsyła nas od praktyki krytycznoliterackiej do wartości czy celów, które ją uwierzytelniają, od pytania - czym właśnie jest literatura, do pytania - czym być może? Bez poruszenia tych zagadnień mówienie o krytyce - o problemie krytyki - nie ma większego sensu. Jest przecież sprawą najzupełniej oczywistą, że w latach dziewięćdziesiątych, tak samo jak wcześniej, jak właściwie zawsze, krytyką zajmują się ludzie o większych i mniejszych predyspozycjach do ciekawego pisania na tematy literackie. Powstają wszak prace krytyczne, których klasę i poziom bez trudu rozpoznajemy, przykładając do nich tradycyjne miary stylu, logiki, dociekliwości badawczej etc., ale są też wypowiedzi, które od samego początku, od pierwszego z nimi kontaktu, sytuujemy w obrębie samej literatury, teksty, które redukują swoją warstwę "meta" na rzecz "intra", wwiercające się nie tyle w substancję językową czy, szerzej, estetyczną, ani nawet w treści ideowego przekazu dzieła, ale w ową duchową aurę otaczającą go ze wszech stron, w psychologiczny lub egzystencjalny powód, poprzedzający jego powstanie. Jest to krytyka, którą określić by można mianem "alternatywnej", czy "równoległej" w stosunku do literatury, będącej dla niej zaczynem i źródłem zasilania. Czy zjawisko - narastające, by wspomnieć tylko Stefana Chwina, Annę Burzyńską, Marka Bieńczyka, licznych poetów - wymienności ról krytyka (historyka, teoretyka) literatury i pisarza, osmozy rozdzielonych dotąd aspektów "wiem" i "umiem", nie jest na istnienie tego fenomenu wystarczającym dowodem? Czy jednak - przeskakując parę ogniw rozumowania - musimy z tego wyciągnąć wniosek, że jest krytyka niczym innym tylko właśnie formą twórczości, stylem pisania, po prostu pisaniem?

Dzisiejsza humanistyka twierdzi, że "w obliczu wielokształtności mowy niemożliwe jest już podtrzymywanie tradycyjnych dystynkcji między tekstem komentowanym i tekstem komentującym" (z Efektu inskrypcji Michała Pawła Markowskiego), co nie przeszkadza jednak, by zgodzić się z tymi, którzy utrzymują (podobnie jak Jarzębski), że kryzys komentarza nie czyni go nierozpoznawalnym. Zdrowy rozsądek każe nam bowiem wierzyć, iż granica dzieląca twórczość i komentarz do niej pozostaje nadal widoczna. To nie jest tylko sporna granica referencyjnego statusu tych wypowiedzi, ale i granica jeszcze bardziej gruntowna, leżąca pod tekstowymi czy komunikacyjnymi aspektami tej sprawy, w sferze uznania prostego faktu, że krytyk nie posiada talentu do literatury, albo że przyjmuje, że go nie posiada - co w końcu wychodzi na jedno, na to mianowicie, że "talent", staroświeckie słowo, stanowi jakąś rzeczywistość, która ani przez literaturoznawczą (nad)świadomość, ani nawet przez egzystencjalną czułość komentatora, nie może zostać zrównoważona i zastąpiona. Trzeba by więc zgodzić się, i to wydaje mi się ważnym czynnikiem wykreowania portretu krytyka, że jest to ktoś, kto nie posiada lub nie aktualizuje talentu, lecz go wyznaje, angażując się całym sobą w czytanie.

W tym miejscu na myśl przychodzi Walka o sławę, tom korespondencji między Witoldem Gombrowiczem a Konstantym Jeleńskim, Francois Bondym i Dominikiem de Roux. Obserwacja tych trzech wybitnych i wpływowych intelektualistów, oddających swe talenty (czas, znajomości, autorytety) do dyspozycji pisarza, którego dorobek uznali za artystyczne imponderabilium, zawierzając jego genialności i charyzmie, jest prawdziwie fascynująca. Oni nie pisali swoich życiorysów "Gombrowiczem", twórcą przecież ciągle zbyt słabo rozpoznanym, lecz wielkodusznie aprobowali tkwiące w nich samych ograniczenie. Bez uznania tego ograniczenia uczciwej krytyki być nie może.

Krytyk jest więc czytelnikiem - wyznawcą talentu, nie zaś wyznawcą (nieważne w tym miejscu, czy słusznego) poglądu, że tekstowa nierozstrzygalność rozciąga się na wszelkie analizy i interpretacje, wchłaniając je, unieważniając. Z tego wynika szereg konsekwencji: krytyk jest służebny, jego miejsce znajduje się w ariergardzie wszelkiej entropii, godzi się na miano istoty anachronicznej lub przynajmniej konserwatysty, stanowczo jednak nie w znaczeniu politycznym czy ideologicznym, ale w odniesieniu do racji, dla których ludzie czytają dzisiaj literaturę, racji - niemało na to da się znaleźć dowodów - tych samych, co kiedyś.

*

Bo krytyk odwołujący się do kanonu, który Jerzy Jarzębski określa jako "strukturę w ruchu", musi pogodzić się ze swą "reakcyjnością" oraz z tym, że przyszło mu wadzić się ze współczesną kulturą. Sieć i kanon są bowiem nie do pogodzenia, gdyż kanon - jeśli nie jest tylko rekwizytornią w teatrze (albo muzeum) kultury, albo elementem intertekstualnej gry, lecz żywą więzią - implikuje centrum, kontekst i hierarchię. Krytyk ("strażnik kanonu") zmuszony jest więc sprzeciwiać się nieskończonej multiplikacji tradycji, wiodącej ku - wspomnianemu przez Jarzębskiego - relatywizmowi i unieważnieniu wszystkich jej postaci, a także obstawać przy różnicy między idolem a autorytetem, modą a smakiem. Dystansować się wobec rzeczywistości spreparowanej przez media. Szukać języka samorewizji kultury - co w dobie radosnej konsumpcji i liberalnego optymizmu wydaje się szczególnie trudne, a także zasady owej podstawowej kulturowej spoistości, której źródło znajduje się w kanonie, oraz gramatyki smaku (gustu), będącego wszak wytworem jakiejś "lekcji", ćwiczeń pod kierunkiem mistrza, doskonalenia się w określonej regułami sztuce, nie zaś wyłącznie indywidualnym usposobieniem. Słowem, budować określony kontrdyskurs współczesności, w ramach którego wartościowanie będzie możliwe. Rozpierać własną historyczność i tego samego żądać od literatury, bo tylko dzięki temu objawić się może inność lub nowość tego, co aktualne. Przed przystąpieniem do lektury prozy, powiedzmy, Krzysztofa Vargi poczytać, powiedzmy (bo są to i mają być analogie puste), prozę Roberta Musila; czytając Stasiuka, nie zapominać o Lowry’m; Olgę Tokarczuk śmiało zestawiać z Marquezem, Nataszę Goerke umieścić obok Schulza, a Janusza Rudnickiego obok Gombrowicza. Cóż na tym zyskamy? Zapewne prawie nic, jedynie tyle, że w efekcie takiej operacji niebezpieczeństwo, iż pojawi się kolejny dęty przełom i krótkoterminowy parnas, znacznie zmaleje. Nie chodzi o to, by kogokolwiek pomniejszać albo krępować sugerującym wtórność zestawieniem, raczej o to, by nie zapominać, że jeden z najważniejszych aspektów wolności czytelnika polega na jego prawie dostępu do zasobów całej biblioteki, nie zaś tylko do jej części najnowszej. Pamiętać zatem przestrogę Eliota: "Młodemu czytelnikowi lub krytykowi o smaku wulgarnym autorzy popularni w jego pokoleniu będą wydawali się lepsi niż faworyci poprzedniej generacji, krytyk bardziej świadomy połapie się, że chodzi tu po prostu o większą zbieżność upodobań, a niekoniecznie o wyższość artystyczną." Sprzymierzeńcem krytyka są więc wszystkie napisane książki, a nie zaledwie te, które powstały ostatnio. Łatwo zauważyć, że krytycy zanurzeni bez reszty w swojej teraźniejszości, nie wartościują, lecz raczej sortują utwory - wartościują ci, którzy choć trochę będąc paseistami, uważają na przykład, że literatura ciągle pozostaje główną częścią uposażenia cywilizowanego człowieka i w miarę możliwości starają się dokonywać "projekcji synchronii w diachronię", by odwrócić słynną definicję tradycji literackiej Janusza Sławińskiego. Chcą zastąpić obraz sieci obrazem więzi, pogłębić czas, nadać dziełom powstającym wymiar uniwersalny nie poprzez wykorzystanie ich potencji użytkowych i podatności na kooperację z różnymi dziedzinami życia, lecz poprzez umożliwienie im zajęcia swego miejsca w homeoretycznym porządku kultury. "Sieć jest doskonale płaska", pisze Jarzębski. Chcąc znaleźć kryteria wartościowania, musimy więc nicować (wybrzuszać, wulkanizować) ją czasem.

*

Krytyk nękany jest przez brak kryteriów i niepewność celów swej pracy, zaś obowiązująca go teza o zaniku modernistycznych idiosynkrazji w stosunku do kultury, kultury masowej i kiczu w niewielkim stopniu poprawia jego samopoczucie, W tych warunkach nie wystarczy ogólnikowe stwierdzenie, że dzisiejszy krytyk powinien być niczym Jakub na drabinie, że powinien upierać się przy swojej własnej tradycji i mieć odwagę "mniemać", a co za tym idzie - mylić się. Trzeba "odkryć karty", powiedzieć, czym miałaby być literatura "dobra" w recenzenckiej praktyce.

Zgadzam się z Jarzębskim, że jest to taka literatura, która zachowuje niezależność od interesów stojącej za nią "grupy", sama definiuje swą godność, a nawet misję, i sama radzi sobie ze świadomością niejasnej prawomocności oraz pozostawania na marginesie spraw, które ludzie uważają za ważne.

Zarazem z wiedzy, że jest tylko literaturą, tekstem, językiem, stylem, innowacją lub zaczynem konwencji etc., nie wyciąga wniosków dekadenckich ani "cynicznych", nie popada w estetyczny dandyzm lub frustrację, nie umizguje się do telewizji i krytyki, nie spełnia w intertekstualnym ludyzmie, lecz opisuje wielkie "puste miejsca" (po człowieku, Bogu, micie), starając się czytelnika dotknąć, zranić, zmienić. Jej uśmiech bierze się z wielkoduszności i uczestnictwa, nie zaś z potrzeby przymilnego bawienia i dziecinnego bycia bawionym.

Cechuje ją nieufność w stosunku do aktualnych obiegowych konceptów i idejek, takich jak koniec historii, śmierć powieści, New Age, gnoza, feminizm etc., a jeśli je podejmuje, to po to, by sprawdzić, wyświetlić, pogłębić, nasycić refleksją, sproblematyzować.

Jest choć trochę niepoprawna, źle ułożona, nieskora do ugody z rynkiem i tak zwaną rzeczywistością, swarliwa lub przynajmniej ironiczna wobec kultury masowej, uparta, nieco wyniosła i wybredna.

Z założenia, że egzystencja jest dramatyczna i tajemnicza, wyciąga wniosek, że jest też trudna do wysłowienia, co ją samą prowadzi do oszczędności w zwierzeniach, nostalgiach i konfesjach, powściągliwości, "skrytości", trzymania najważniejszych swoich skarbów "pomiędzy" lub "gdzie indziej". Stąd - niezbyt cenię literaturę jawnie i "szczerze" (prostolinijnie) autobiograficzną, w szczególności nie podoba mi się duża część prozy inicjacyjnej stworzonej w ostatnich latach.

Jest to literatura prawdomówna - nie w znaczeniu posiadania jakiejś "prawdy ostatecznej", lecz w następstwie poglądu, że poza autorskim "ja" rozciąga się coś, co istnieje dzięki sobie i godne jest uwagi (i dlatego na przykład Konwicki porusza mnie słabo, a Różewicz mocno, Natasza Goerke nie, a Wiedemann tak).

Nie daje się przeczytać z pełnym powodzeniem, przerasta parametry własnego rzemiosła i wymyka się formułom interpretacyjnym, nie tyle (nie tylko) z powodu swego nieopanowania jako tekstu, ale również jako doświadczenie w znacznej mierze tajemnicze; w filologu wyzwala zwykłego czytelnika, zawstydzając jego badawczą interesowność; badana - nie zużywa się, nie nudzi, wciąż otrząsając się (za Italo Calvino) z "pyłu tekstów krytycznych".

Nie jest to, jak widać, twórczość potocznie zwana postmodernizmem (chyba że przyjmiemy, iż postmodernizm stanowi reakcję na "formulistyczne przegięcia" awangardy, jakiś jej "rachunek sumienia"), ale po prostu literatura zmuszająca do nieobojętności, do podjęcia próby zerwania sieci oraz zawiązania dramatycznej i traumatycznej intrygi, na końcu której kultura przestałaby się jawić jako luksusowa "sypialnia demona" lub, trawestując Pascala, "przerażająca kula, której środek jest wszędzie, a obwód nigdzie". Ze strony krytyka - Jarzębski i w tym ma rację - jest to przedsięwzięcie osobiste, prywatna pogoń za uciekającym horyzontem. Cóż z tego, że śmieszna?

Piotr Śliwiński, ur. 1962, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej UAM w Poznaniu. Artykuły krytycznoliterackie publikował m.in. w "Res Publice Nowej", "Kresach", "Czasie Kultury", "Nowych Książkach", "Arkuszu".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama