Katolicy a pieniądze - fragmenty

Dom to komórka najważniejsza, która czyni nasze życie jakościowo najlepszym!

Katolicy a pieniądze - fragmenty

Sławomir Zatwardnicki (red.)

Katolicy a pieniądze

(seria: O świeckich, przez świeckich, dla świeckich)

Wydawnictwo Homo Dei, Kraków 2011
ISBN 978-83-62579-08-2
Format książki:120x185
Stron: 148
Rodzaj okładki: miękka

Fragment książki:

Sławomir Zatwardnicki

Wstęp

Bardzo możliwe, że jeśli sięgnąłeś, Czytelniku, po tę książkę, nurtują Cię te same pytania, które frapowały jej autorów. Lojalnie jednak uprzedzamy: nie znajdziesz tu gotowych odpowiedzi – Bóg zbyt poważnie Cię traktuje, a za Nim i autorzy chcieliby uszanować daną Ci wolność szukania, a zatem i znajdowania odpowiedzi.

Zresztą, prawdę mówiąc, my sami nie mamy jeszcze gotowej recepty na to, jak chrześcijanin ma traktować pieniądze… Jeśli więc ośmielamy się sprzedawać nasze refleksje Tobie, robimy to nie z pozycji wszystkowiedzących nauczycieli, ale jako ci, którzy w równym co Ty, Czytelniku, stopniu szukają Pana w życiu codziennym. Jeśli więc zdarzyło się któremuś z autorów wpaść w ton kaznodziejski, należy mu to wielkodusznie wybaczyć, jak bratu czy siostrze.

Dlaczego zaczynamy od tak mało pobożnego tematu – mamony? Moglibyśmy obrócić to pytanie w sprytną ripostę: a dlaczego Ty, Czytelniku, tak dużo myślisz o pieniądzach, bez względu na to, czy je masz, czy tylko ich pragniesz? Tak, stanowi mamona istotną część życia każdego człowieka i chrześcijanin nie jest tu wyjątkiem od reguły. Tym bardziej świecki katolik nie może uciekać od tego tematu, skoro jego zadaniem jest wieść życie Ewangelią w świecie.

Porozmawiajmy więc o tych sprawach szczerze. I odważnie. Pozwólmy w końcu wybrzmieć temu dylematowi, który powoduje nieustanne napięcie w sercu wierzącego: Jak to naprawdę jest, czy rzeczywiście powinienem być „goły i wesoły”? A może jednak wolno mi aspirować do bycia bogatym? Co robić z nadwyżką pieniędzy (rozdawać? ale jak, tak na ulicy?) albo – to sytuacja pewnie częstsza – jak przeżyć, gdy ich brakuje? Być może zaskoczą Cię, Czytelniku, niektóre tezy zawarte w tej książce. Jesteśmy ciekawi Twojej reakcji, gdy przeczytasz o bogatym chrześcijaninie lub o tym, jak katolicy odkrywali kapitalizm. Ale jeszcze bardziej intrygujące byłoby zobaczyć Twoją minę, gdy będziesz czytać świadectwa osób, które wcale do bogatych nie należą, a zdecydowały się dziesiątą część swoich dochodów przeznaczać na sprawy związane z Królestwem Bożym!

Razem z autorami będziesz mógł, Czytelniku, zastanowić się, czy przypadkiem nie uduchawiasz Bożych obietnic, odnosząc je tylko do życia tam (rugując Boga z życia ziemskiego), albo tylko do życia nadprzyrodzonego (bo już doczesnego – na pewno nie). Może w trakcie lektury zmienisz swoje nastawienie do relacji Bóg – mamona? A może polubisz pieniądze? Ale, jak pyta w tytule swojego tekstu jedna z autorek, czy pieniądze da się lubić?

Większość z artykułów wchodzących w skład tej książki publikowana była wcześniej w „Gazecie Świeckiej” (www.gazetaswiecka.pl). Teraz Czytelnik otrzymuje zbiór artykułów w poręcznej formie, która znakomicie wpasuje się w kieszeń lub przegrodę torby, tak że będzie można po nie sięgnąć nawet w autobusie czy pociągu. Naszą radością będzie, jeśli książka lub jakaś jej część zainspiruje Ciebie, Czytelniku, do odważnego przeżywania z Panem życia świeckiego jako przygody. A jeśli uznasz tę pierwszą z serii książkę za godną polecenia innym – polecaj, wszak pisana jest „o świeckich, przez świeckich i dla świeckich”.

* * *

Zbigniew Kaliszuk

Bogaty chrześcijanin?

Nauka płynąca z Ewangelii nie tylko dopuszcza możliwość zarabiania dużych pieniędzy i wspinania się po szczeblach kariery zawodowej, ale wręcz może nam pomóc w odniesieniu znaczących sukcesów.

„»Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i daj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną!« Gdy młodzieniec usłyszał te słowa, odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości” (Mt 19, 21–22).

Bardzo popularna w Kościele jest taka interpretacja powyższych słów, zgodnie z którą „porządny katolik” powinien być ubogi, a pieniądze są grzeszne. Przecież także i w innych miejscach Ewangelii mamona jest potępiana. Wiele osób, stykając się z takim podejściem, też czuje się zasmuconych. „To, że ciężko pracuję czy wykorzystuję talent, jakim zostałem obdarzony, i w konsekwencji godziwie zarabiam, ma być czymś złym? To niesprawiedliwe” – myślimy sobie. Moim zdaniem niepotrzebnie. Kościół wcale nie potępia bogatych ludzi, a z pieniędzy może wypłynąć wiele dobra!

Jezus nie uczy nas tego, że musimy być biedni, chodzić w łachmanach i żyć z całą rodziną w małej kawalerce. Chciał nam jedynie przekazać, że to nie pieniądze powinny być dla nas w życiu najważniejsze. Nie możemy się do nich nazbyt przywiązywać i musimy, jeśli zachodzi taka potrzeba, być gotowi poświęcić je dla wyższych wartości – Boga czy rodziny. Co nam bowiem przyjdzie z wysokiego salda na koncie, jeśli będziemy spędzać całe dni w pracy i staniemy się zupełnie nieobecni w życiu bliskich nam osób? Ale jeśli umiemy połączyć zarabianie pieniędzy z innymi ważnymi sferami naszego życia, to jak najbardziej można, a nawet trzeba to robić.

To, że jesteś chrześcijaninem, nie oznacza, że nie możesz być kompetentny, odnosić sukcesów i zarabiać dużych pieniędzy. Bóg daje nam pewne talenty i jeśli ich nie wykorzystujemy, marnujemy Boży dar. Jeśli Bóg dał mi możliwość zarobienia dużych pieniędzy, chce, bym dzięki nim mógł uczynić coś dobrego” – powiedział kiedyś w wywiadzie dla polskich mediów John Roth, członek amerykańskiego stowarzyszenia Legatus, skupiającego katolickich liderów biznesu. I rzeczywiście, świat potrzebuje kina, sportu czy mediów mających twardy kręgosłup moralny, uczciwych biznesmenów i menedżerów, czy też ludzi odnoszących sukcesy w innych dziedzinach życia, którzy łączą je z wyznawaniem wartości chrześcijańskich. Osoby znane albo na kierowniczych stanowiskach mogą być skuteczniejszymi świadkami Chrystusa, gdyż cieszą się większym autorytetem. Łatwiej też jest im wpływać na szczęście innych ludzi – przez godne traktowanie swoich pracowników, dbanie o dobrą atmosferę w pracy, szacunek i bycie uczciwym wobec klientów i dostawców.

Bogaci chrześcijanie są potrzebni również dlatego, że mogą przeznaczyć zarobione pieniądze na dobre cele – podzielić się z potrzebującymi, wspierać akcje charytatywne czy działalność duszpasterską i ewangelizacyjną. W XXI wieku walka o duszę człowieka, o to, jakimi wartościami będzie się kierował, odbywa się w dużej mierze w Internecie, mediach i w świecie kultury. Aby móc przebić się tam ze swoim przekazem, niezbędne są duże nakłady finansowe. Ale i w każdej innej dziedzinie prowadzenie jakiejkolwiek działalności – choćby zarządzanie parafią czy organizacja młodzieżowego spotkania nad Lednicą – wiąże się z określonymi finansowymi.

Nie należy jednak oczekiwać, że katolicy będą rozdawać cały swój majątek. Czymś oczywistym jest przeznaczanie środków na utrzymanie rodziny, dbanie o rozwój swoich dzieci czy zapewnienie spokojnej starości swoim rodzicom. Mamy także prawo do odpowiedniego komfortu życia. Wyjazd na wakacje do egzotycznego kraju, zakup dużego domu czy nowego samochodu nieraz może poprawić nasze samopoczucie, pozwolić nam odpocząć psychicznie albo wesprzeć w naszym codziennym zmaganiu się z rzeczywistością. Jeśli nie zamyka nas w egoizmie, nie przesłania ważniejszych celów i wartości oraz pozostawia wrażliwymi na los innych ludzi – nie jest niczym złym.

Bardzo często nasza niechęć do bogatych ludzi i pieniędzy wynika z przeświadczenia, że dużego majątku nie można dorobić się w uczciwy sposób. Rzeczywiście w Polsce ciągle duże znaczenie mają cwaniactwo, układy i łapówkarstwo. Mimo to wierzę, że uczciwość czasem wręcz pomaga w biznesie! Jeśli lepiej traktuję swoich pracowników, to na dłuższą metę będzie im bardziej zależało na dobru mojej firmy i będą się bardziej angażować. Jeśli odnoszę się z szacunkiem i życzliwością do moich klientów, uwzględniam ich potrzeby i interesy, odpowiadam na ich reklamacje, to mogę liczyć na ich lojalność, a w konsekwencji większy zysk.

W polskim Kościele przyjęło się uważać, że działalność ewangelizacyjna czy religijna powinna być wykonywana za darmo albo za bardzo niewysoką pensję. No bo jak to? Ktoś ma pobierać pieniądze za działalność na Bożą chwałę? Moim zdaniem, jest to bardzo szkodliwe podejście. Elementarna sprawiedliwość wymaga, by osoby dobrze wykonujące swoją pracę otrzymywały odpowiednie wynagrodzenie. Działanie na rzecz wartości chrześcijańskich i Boga nie może być tu wyjątkiem, nie może wiązać się z „dziadostwem”. Zniechęca to bowiem kandydatów do seminariów, a w szczególności świeckie osoby, które chciałyby się angażować w promowanie wartości chrześcijańskich, ale nie mogą tego robić kosztem rodziny. Jeśli mamy swoją rodzinę, to naturalne jest, że w pierwszej kolejności będziemy dbać o zapewnienie jej utrzymania oraz spędzanie z nią czasu. Nasza doba może być za krótka, by prowadzić jeszcze jakąkolwiek działalność wolontariacką. Z tego powodu nie podejmiemy nisko płatnego zawodu, a Kościół będzie tracił osoby, które mogłyby zrobić wiele dobrego. Co więcej, wierni pewnie też nie traktowaliby z szacunkiem, jako autorytetu, księdza czy świeckiego, który w ich oczach mógłby uchodzić za biednego nieudacznika.

„Sądzę, że Biblia i Kościół to najlepsza recepta na sukces w interesach i w każdym aspekcie życia”– powiedział kiedyś Tom Monaghan, założyciel stowarzyszenia Legatus. I trudno się z nim nie zgodzić. Nauka płynąca z Ewangelii nie tylko dopuszcza możliwość zarabiania dużych pieniędzy i wspinania się po szczeblach kariery zawodowej, ale wręcz może nam pomóc w odniesieniu znaczących sukcesów.

* * *

Jan Maria Odyniec

Chrześcijaństwo do muzeum?

Nie można zapomnieć o rodzeniu dzieci, bo jeśli zapomnimy – niedługo dzieci innych zapomną o nas.

Chrześcijaństwo to piękna religia, bardzo specyficzna – nie mówi o nienawiści do innych, ale o miłości bez względu na wyznanie, kolor skóry, przynależność narodową i państwową. To właśnie Jezus powiedział: „Miłujcie swoich nieprzyjaciół”. To między innymi odróżnia nas od pozostałych religii, również monoteistycznych, w których chodzi albo o zachowanie czystości wyznania i o to, by nasza religia była zawsze nasza, z czego rodzą się alienacja i getta; albo o to, by wszyscy wyznawali „to, co my”, a z tego biorą się święte wojny. Chrześcijanin brzydzi się wojną w każdej postaci. Pozwala się prześladować i nie walczy, tylko nadstawia drugi . Prawdziwy chrześcijanin.

Taki prawdziwy chrześcijanin to jest frajer, który nie radzi sobie z innymi. Nie potrafi merytorycznie odpowiedzieć na zarzuty. Pewnie nie ma argumentów i nie chce się przyznać. Do tego jeszcze dziad, który nie umie o siebie zadbać. Nie zarabia ogromnych pieniędzy w zagranicznych korporacjach, nie robi kariery w polityce. Tylko codziennie podbija kartę w zakładzie pracy, haruje jak wół za marną pensję i jeszcze jest szczęśliwy każdego dnia, że się obudził, że Bóg (w ogóle, jaki Bóg?) stworzył piękny świat itd.

Odnośnie do tego ostatniego, przypomniała mi się anegdotka o tym, jak stary Żyd pokazuje na spacerze swojemu małemu synkowi piękno stworzenia: „Popatrz – mówi. – Jak piękne są te drzewa, te krzaki, te kwiaty. Za to wszystko musimy dziękować naszemu Bogu”. W pewnym momencie gołąb narobił mu na kapelusz. Synek zwraca mu uwagę: „Tato! Ptaszek narobił ci na kapelusz”. Na to stary Żyd: „I widzisz, synku, powinniśmy dziękować Bogu za to, że nie dał krowom skrzydeł!”.

Na tym dziękczynieniu opiera się również chrześcijaństwo. Nie przypadkiem anegdota ta jest o Żydzie. Nasza religia również wywodzi się z tradycji judaistycznej. W związku z tym nadzwyczaj często można usłyszeć, że jest ona przestarzała, skamieniała, niezmienna od setek lat, dawno już nie ma racji bytu. Takie poglądy wielokrotnie słyszałem od moich kolegów ze szkoły. Jest to opinia powszechna, a popularyzowana niestety bardzo chętnie również przez nauczycieli. Niejednokrotnie musiałem oponować w dyskusjach z polonistą na temat tzw. „ciemnoty średniowiecznej” czy niezmienności Kościoła od czasów wieków średnich. Owszem, zmiany w Kościele zachodzą bardzo powoli. Ale nie jest to dziwne, ponieważ chrześcijaństwo obejmuje cały świat. Wszelkie zmiany zwykle polegają na tym, że pokolenie, które je wprowadza, musi umrzeć, żeby owe zmiany wdrożone za jego czasów były już na porządku dziennym w pokoleniu następnym. Nie jest łatwo jednym dekretem zmienić miliony czy miliardy ludzi. A ci, którzy próbowali gwałtownych zmian w Kościele, zmian „z dnia na dzień”, zwykle doprowadzali do rozłamów w nim.

I w tym klimacie „przestarzałego, staroświeckiego myślenia” powstaje rodzina chrześcijańska, która ma gromadkę dzieci, często pierwszą dwójkę jeszcze na studiach. Tak mieli na przykład moi rodzice. I moi znajomi. Zupełnie nieopłacalne. Trudno w tej sytuacji skończyć studia, z nieskończonymi studiami jeszcze trudniej znaleźć dobrą pracę, z marną pracą bardzo trudno utrzymać dużą rodzinę. Ale nagle okazuje się, że z każdym kolejnym dzieckiem Bóg pomaga coraz bardziej, dokłada pieniędzy, „podstawia” bezinteresownych pomocników, działa cuda, o jakich nawet w Starym Testamencie jest mowa.

Ja cały czas słyszę od moich kolegów, że „człowiek, który nie ma studiów, nie powinien się brać do robienia dzieci”. Zgoda – jeśli patrzeć na to tylko jako na robienie dzieci. Ale tu nie chodzi przecież o to, by narobić dzieci i nie mieć ich czym wykarmić. Przede wszystkim chodzi o misję, jaką rodzina chrześcijańska ma do spełnienia w świecie. Tą misją jest oczywiście ewangelizacja. Ale ewangelizacja życiem.

Przeciętny człowiek ma obecnie jedno dziecko, i to dopiero po trzydziestce, lub dwójkę w odstępie dziesięciu–piętnastu lat. Tak jest wygodniej. Można znaleźć sobie dobrą pracę, zgromadzić oszczędności, zbudować dom, spłacić kredyty, kupić dwa samochody, a gdy drugie dziecko pojawia się dopiero po piętnastu latach, starsze opiekuje się nim w czasie, kiedy rodzice zajęci są poprawianiem świata.

I oni są nieszczęśliwi, bo życie im się nie udało. A ta duża, biedna rodzina, w której dzieciaki ciągle chodzą w ubraniach z lumpeksu, podręczniki w szkole mają po starszych braciach lub siostrach – oni są szczęśliwi, nie wiadomo czemu. I naprawdę promieniują całym swoim życiem.

Czym więc jest taka duża rodzina? Jest wspaniałym wyrazem patriotyzmu. W obecnych czasach nie trzeba już przelewać krwi za naród czy walczyć o wolność waszą i naszą. Ale patriotyzm jest potrzebny nadal. I jest to patriotyzm wielodzietności, chcemy, by nasz naród był coraz większy, kiedy kształcimy swoje dzieci na patriotów, kiedy przekazujemy im wartości, które sami reprezentujemy swoim życiem.

Duża rodzina jest zabezpieczeniem emerytalnym dla całego narodu. Myślisz, że na starość dostaniesz emeryturę, bo przez całe życie płaciłeś składki? Skąd. Dostaniesz emeryturę, bo gdy będziesz w wieku emerytalnym, to twoje dzieci będą płaciły składki, z których ty będziesz dostawał emeryturę. Oczywiście, że emerytury są coraz niższe. Jak mogą być wysokie, skoro nie mamy dzieci? W chwili obecnej dzietność w Polsce wynosi około 1,2 dziecka na rodzinę. To znaczy, że jest nas coraz mniej. A to dlatego, że ludziom „nie opłaca się” mieć dużo dzieci. Bardziej opłaca się robić karierę, niż wydawać na dzieci i nic nie zyskiwać.

Rodzina wielodzietna to też pewne zabezpieczenie emerytalne, polisa ubezpieczeniowa na wypadek na przykład upadku ZUS-u i innych takich (a co chwilę obiecuje się upadek funduszy emerytalnych). Co się z tobą stanie, po tym jak całe życie płaciłeś na ZUS, a teraz on upadł – a ty masz osiemdziesiąt lat, jeździsz na wózku i nie masz dzieci? Jesteś w takiej sytuacji, że tylko na most i z tego mostu… Ale teraz wyobraźmy sobie inny scenariusz. Całe życie płaciłeś na ZUS, masz osiemdziesiąt lat, jeździsz na wózku. ZUS upada, ale ty masz trzech synów i trzy córki, a każde z nich ma ą szóstkę. Powoli już wszyscy zarabiają, tylko najmłodszy wnuk jeszcze kończy liceum. Nie ma mowy, żeby w rodzinie, w której jest tyle dzieci, rodzic na starość został oddany do domu starców i umierał w samotności.

Nie można zapomnieć o rodzeniu dzieci, bo jeśli zapomnimy – niedługo dzieci innych zapomną o nas. Widać więc, że chrześcijanin to nie frajer, który nie radzi sobie z życiem: chrześcijanin jest mocno stapiającym po ziemi realistą, który wie, że człowiek żyje nie tylko jedną chwilę, i dlatego, widząc przyszłość (doczesną, a nawet wieczną), potrafi dzisiaj stawić czoła temu, co trudne.

* * *

Natalia Kurnyta

Biedaku, czy ci nie żal?

Czym jest „jakość życia”? Czy osoba posiadająca mniej dóbr materialnych jest skazana na poczucie beznadziejności? Media bardzo konkretnie rozgraniczają: albo jesteś biedny i nieszczęśliwy, albo stać cię na nową telewizję i będziesz radośnie spędzał każdy dzień. Takie postawienie sprawy rodzi presję, bo przecież każdy chce być szczęśliwy.

Jakżeś biedny – to i nieszczęśliwy

„Tato! Daj!” – te dwa słowa w ciągu ostatnich lat padają coraz częściej. Rozwój kultury, cywilizacyjny, rozwój miast, rozwój rynku pracy, otwarte granice, szeroko otwarte ręce Niemców, Brytyjczyków, Irlandczyków – to wszystko okazja do szybkiej znacznej poprawy swojej sytuacji finansowej.

Każdy człowiek pragnie dostatniego życia, nikt nie marzy o pustej lodówce, o chudym portfelu i dziurawych butach. Media otwierają swą wielką paszczę bez względu na sytuację człowieka, bez względu na kryzys dotykający państwa pokazują, jak niewiele trzeba, by polecieć z całą rodziną na dwutygodniowe wakacje do Egiptu.

Reklamy wręcz na tacy dają nowe lepsze auto, bardziej funkcjonalne wyposażenie domu, łatwiejsze do zdobycia kredyty.

Wszystko można dziś mieć, mało tego: wszystko trzeba dziś mieć! Jeśli nie masz auta, to znaczy, że jesteś nieporadny życiowo, a przy okazji nieszczęśliwy. Jeśli nie kupisz swojemu dziecku na I Komunię laptopa, to znaczy, że albo nie dbasz o nie, albo jesteś skrajnie ubogi, więc nieszczęśliwy. Jeśli na pierwszej randce nie wyciągniesz nowiutkiego iPada albo iPhona, to znaczy, że jesteś nieatrakcyjny – albo biedny i nieszczęśliwy.

Coraz więcej propozycji, coraz więcej możliwości, coraz więcej potrzeb, a wszystko to musi gdzieś znaleźć swoje miejsce, więc stajesz się tandetną choinką obwieszoną wszystkimi świecidełkami świata, i tak obciążony próbujesz iść do przodu, budując swoje zależne życie.

Marketingowa precyzja mydlenia

Wielu mądrych ludzi zasiada w dziale reklamy, bo sukces świetnej sprzedaży zależy od pomysłowego zaprezentowania produktu. Ale żeby go sprzedać, trzeba najpierw wytworzyć w społeczeństwie święte przekonanie, że tego produktu potrzebuje. I tak zaczynasz wierzyć, że jesteś choinką, która musi parę rzeczy na siebie zarzucić, aby nie stracić sensu życia i poczucia szczęścia. Potrzebujesz tej tandetności, potrzebujesz ciągłego wymieniania telefonu, choćby dodano do niego jedną nową funkcję, z której i tak nie zamierzasz korzystać, potrzebujesz najmodniejszej sukienki, choćby była brzydka jak noc listopadowa, ponieważ uwierzyłaś, że twoje szczęście zależy od zawieszonych na tobie świecidełek.

Proces mydlenia oczu dobrze się kręci, bo nic tak nie wzmacnia sprzedaży jak rywalizacja. Spotyka się jedna choinka z drugą i świecą swoimi zdobyczami, próbując w ten sposób dowartościować siebie i swoje życie. Produkt ma swojego kupca, więc machina działa bez zarzutu.

Kiedyś rzeczą konieczną do życia było jedzenie, ubranie i najbliższa osoba. Dziś to, o co jeszcze tak niedawno walczono, jest dostępne w nadmiarze, wyrzucane, niedoceniane. Jedzenie masowo ląduje w koszach, ubrania wyrzuca się bezmyślnie, bez refleksji nad tymi, którzy nie mają czym się odziać. A najbliższych można albo zawczasu usunąć nowoczesną ą, albo oddać do hospicjum. Liczy się to, co jest na topie.

„Goły i wesoły”

Głupotą byłoby twierdzenie, że do szczęścia nic nie jest potrzebne, że można się obejść bez pieniędzy. Rzecz to oczywista, że jeśli jest się mężem czy żoną i ma się na utrzymaniu rodzinę, należy zrobić wszystko, by jakość życia tej rodziny była jak najwyższa. Pytanie, jakie należy sobie zadać: co czyni moje życie jakościowo dobrym? Gdzie jest granica brania? Pięć telefonów w domu to rozrzutność, ale może już dwa to za wiele? Czy można w ogóle ilością mierzyć „przesadę” bądź jej brak? Dla kogoś, kto żyje w rozwiniętym kraju, dwa auta to norma i żaden powód do chełpienia się.

Czym jest „jakość życia”? Czy osoba posiadająca mniej dóbr materialnych jest skazana na poczucie beznadziejności? Media bardzo konkretnie rozgraniczają czerń od bieli: „albo” jesteś biedny i nieszczęśliwy, „albo” stać cię na nową telewizję i będziesz radośnie spędzał każdy dzień. Takie postawienie sprawy rodzi presję, bo przecież każdy chce być szczęśliwy. Nie każdy jednak wie, że jego szczęście zależy od niego samego, a nie od aktualnie obowiązujących standardów, którym należy dorównać. Pogoń za spełnianiem oczekiwań innych frustrację.

Dziecko, lat 12, czeka na swoje urodziny, bo jest przekonane, że rodzice kupią mu nową konsolę do gier; przecież jeśli jej nie dostanie, koledzy z klasy będą wytykać je palcami, bo tylko biedaków nie stać. Rodzice są świadomi, jakie jest dziś nastawienie dzieci do rzeczy materialnych, nie zamierzają jednak zmieniać spojrzenia swojego dziecka, tylko utwierdzają je w mniemaniu, że oczekiwania innych należy spełniać, i biorą w banku pożyczkę na wymarzony prezent. Przy okazji zamartwiają się spłatami i obwiniają się wzajemnie o brak funduszy: „gdybyś zmienił pracę! – gdybyś brała nadgodziny! – żyłoby się nam lepiej!”, i tak dalej, i tak dalej.

Dom – bezpieczne centrum dowodzenia

Dom, w którym realizujemy swoje samowychowanie i wychowujemy nasze dzieci, jest jak statek kosmiczny. Najważniejsze, by każdy znał swoją rolę i zadanie do spełnienia i by każda z tych ról była jednakowo ważna. Tata i mama to głównodowodzący kosmonauci i tylko oni mają dostęp do kabiny dowodzenia i steru, bo to oni wiedzą, do czego służy dany przycisk, i to oni kierują statkiem, to oni są odpowiedzialni za bezpieczeństwo pasażerów –swoich dzieci.

Statek, w którym wspólnie z małymi kosmonautami będą lecieć przez najbliższe kilkanaście lat, jest centrum ich wszechświata. To on powinien być najważniejszy i to w nim mali kosmonauci powinni przygotowywać się do przyszłej, samodzielnej już podróży dalej. To w tym statku powinni nauczyć się darzyć szacunkiem i miłością, i to w nim mama i tata powinni wykreować pojęcie szczęścia i dobra – nikt inny, tylko oni. Żadna reklama, żadni ludzie z marketingu, żadni inni rodzice nie powinni mieć decydującego wpływu na nas, na nasze postrzeganie świata i siebie samych.

Dom to komórka najważniejsza, która czyni nasze życie jakościowo najlepszym!

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama