Dwa ostatnie pokolenia, zwane „millenialsami” i „pokoleniem Z”, mają zasadniczy problem z podejściem do wszelkich autorytetów.
Podobieństwo pomiędzy autorytetem a wzorcem zachowania jest na tyle duże, że łatwo jest przeoczyć zasadniczą różnicę między nimi. Model zachowania to ktoś, z kim nie muszę mieć żadnej relacji, ale kto w jakiś sposób mi imponuje. Przejmowanie modeli zachowania oraz myślenia od osób znanych, popularnych, atrakcyjnych jest czymś naturalnym. Mechanizm ten bazuje na wrodzonym pragnieniu szczęścia. Podświadomie zakładam, że osoba lubiana, popularna, ładnie ubrana, o atrakcyjnym wyglądzie, jest szczęśliwa – tak więc, naśladując ją, zyskuję gotową receptę na szczęście. Autorytet jest natomiast osobą, której ufam, bo jestem przekonany o jej życiowej mądrości, a także – o jej życzliwym stosunku do mnie. Mówimy tu oczywiście o autorytetach życiowych, nie o innych znaczeniach tego słowa – jak autorytet naukowy czy polityczny. Relacja do autorytetu życiowego nie jest więc tylko relacją naśladownictwa, ale przede wszystkim – zaufania.
Myślę, że problem odrzucenia autorytetów przez młode pokolenie jest w dużej mierze wynikiem braku takiej relacji i przeakcentowania innego aspektu autorytetu. Chodzi o aspekt władzy, jaką autorytet sprawuje nad osobą mu podporządkowaną. Warto zauważyć, że w języku angielskim, z którego czerpiemy wiele pojęć z zakresu psychologii, „authority” oznacza zarówno „autorytet”, jak i „władzę”. Na naszym postrzeganiu autorytetów zaważyły mocno dwa eksperymenty psychologiczne, zrealizowane przez anglojęzycznych naukowców – eksperyment Milgrama z 1961 r. i Zimbardo z 1971 r.. Ten pierwszy polegał na zbadaniu podatności na „autorytet naukowca”, który nakazywał niemoralne postępowania (aplikowanie innej osobie wysokich dawek napięcia elektrycznego). W tym drugim jedna grupa studentów wcieliła się w rolę więźniów, druga zaś – strażników. Eksperyment trzeba było przerwać po 6 dniach, ponieważ „strażnicy” tak przejęli się swą rolą, że nadużywając władzy, doprowadzili „więźniów” do psychicznego załamania i poważnych zaburzeń w sferze zachowania.
Oddźwięk, jaki te eksperymenty wywołały w naukach społecznych, a pośrednio także w powszechnej świadomości, sprawił, że samo pojęcie „autorytetu” znalazło się na cenzurowanym, budząc skojarzenie ze ślepym posłuszeństwem i patologicznym wykorzystaniem władzy.
Posłuszeństwo a autorytet
Chciałoby się rzec: „i tu właśnie jest pies pogrzebany”. Bardzo rozpowszechnionym nieporozumieniem jest pomieszanie kwestii posłuszeństwa z kwestią autorytetu. Posłuszeństwo jest kwestią dyscypliny, a nie autorytetu. Rezygnacja z realizacji własnych pomysłów, podporządkowanie się przełożonemu jest warunkiem koniecznym dla działania wielu świeckich instytucji. Czy ktoś potrafiłby sobie wyobrazić armię, w której każdy żołnierz robiłby to, co uzna za stosowne, nie słuchając rozkazów przełożonych? Czy pielęgniarka w szpitalu powinna wdrażać własne metody leczenia, nie realizując terapii zleconej przez lekarza? Podobnych przykładów można podać mnóstwo. Również w Kościele posłuszeństwo przełożonym jest konieczne dla zachowania jedności, a w życiu konsekrowanym – jest wręcz jednym ze ślubów zakonnych. Przełożony niekoniecznie musi być autorytetem, sprawuje natomiast funkcję, która wymaga podejmowania wiążących decyzji, którym muszą się podporządkować podwładni. Tutaj jednak pojawia się kwestia stylu, w jakim sprawuje się władzę. Przełożony musi nie tylko umieć podjąć decyzję, ale także zakomunikować ją podwładnym w taki sposób, żeby byli w stanie ją zrozumieć i zaakceptować. Musi też umieć przyjąć uzasadnione uwagi czy krytykę ze strony podwładnych. Jeśli potrafi to zrobić, może stopniowo wyrobić sobie u nich autorytet – nie jako osoba nieomylna, ale jako roztropna. I tu chyba tkwi kolejny powód, dla którego obecnie tak trudno nam zaakceptować autorytety. Nadużycia władzy, podchodzącej w sposób apodyktyczny do powierzonych sobie obowiązków, sprawiają, że wraz z tym problematycznym stylem odrzucamy autorytet sam w sobie. Autorytaryzm (czyli styl sprawowania władzy nie dopuszczający dyskusji, krytyki i odmiennych punktów widzenia) jest przeciwieństwem autentycznego autorytetu. Rzeczywistym autorytetem jest ktoś, do kogo mam zaufanie i dlatego liczę się z jej zdaniem. Osoba autorytarna to ktoś, kogo się boję i wypełniam jej polecenia, bo nie mam innego wyjścia.
Może więc istnieć właściwe i uzasadnione posłuszeństwo, ale może też istnieć posłuszeństwo ślepe, bezmyślne, motywowane lękiem, ideologią czy kultem władzy. Na takim modelu posłuszeństwa żerowała zawsze władza o zakusach totalitarnych – od pruskiego króla Fryderyka II aż do Hitlera czy reżimów komunistycznych. Może też istnieć szczere uznanie czyjegoś autorytetu, w oparciu o jego kompetencje, życiową mądrość czy inne osobiste kwalifikacje, ale może też pojawić się postawa „kultu siły” – gdy autorytetem staje się ktoś bezwzględny, umiejący sobie podporządkować innych. Jeśli więc postrzegamy zanik autorytetów jako zjawisko negatywne, chodzi nam nie o to drugie, wykrzywione rozumienie autorytetu, ale o problem braku autentycznych autorytetów.
Chrześcijańskie rozumienie autorytetu
Chrześcijaństwo nie absolutyzuje ludzkich autorytetów, ale zwraca uwagę na niemożliwość funkcjonowania w oderwaniu od autorytetu. Autorytet w tym rozumieniu nie jest kimś, kto odbiera mi wolność, ale tym, który pomaga mi ją wykorzystać w roztropny sposób. Osobista wolność jest wartością ważną, ale nie absolutną. Tymczasem dominujące we współczesnej kulturze prądy myślowe oparte na liberalnej, post-oświeceniowej wizji świata usiłują przedstawiać wolność jako wartość naczelną, a wszelkie ograniczenia wolności – w tym odwołanie się do zewnętrznych autorytetów – jako coś negatywnego. Można powiedzieć, że wizja ta jest rozwinięciem starożytnej myśli Protagorasa z Abdery (480-410), że „człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Chrześcijańska wizja świata uznaje olbrzymi potencjał tkwiący w człowieczeństwie, nie traktuje go jednak w sposób bezwzględny. Ludzki potencjał ma swoje naturalne ograniczenia, związane z kruchością istnienia ludzkiego, czasowymi ramami życia i wycinkowością (czy też aspektowością) ludzkiego poznania. Oprócz ograniczeń płynących z samej natury człowieka realistyczne spojrzenie na świat wymaga także dostrzeżenia egzystencjalnego problemu moralnego, który krótko ujął św. Paweł w Liście do Rzymian: „Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę” (Rz 7,18-19).
Prawda ta dotyczy zarówno małego dziecka, jak i osoby dojrzałej. Małe dziecko potrzebuje moralnego autorytetu, który nauczy je, co należy, a czego nie wolno czynić. W post-freudowskiej psychologii autorytet moralny został sprowadzony do wewnątrzpsychicznego „superego”, które jest w nas niejako ciągle żywym „głosem rodziców”, karcącym za złe postępowanie i chwalącym za dobre. Jest to jednak bardzo ograniczone, redukcjonistyczne pojmowanie autorytetu. Rodzicielski autorytet nie ogranicza się do zakazów i nakazów, ale jego istotą jest relacja rodzic-dziecko. Dziecko w zdrowo funkcjonującej rodzinie ma zaufanie do swoich rodziców i wie, że pragną oni jego dobra. Nakazy i zakazy nie służą wygodzie rodziców, ale dobru dziecka. Co jeszcze istotniejsze, rodzice kształtują wrażliwość moralną dzieci nie tylko przez słowa, ale przez własny przykład. Dziecko dostrzegające kochających się rodziców, potrafiących zwycięsko przechodzić przez trudy życia, zaczyna podświadomie naśladować ich zachowanie. Z upływem lat jego sumienie, które jest czymś znacznie bardziej złożonym niż freudowskie „superego”, zaczyna nabierać charakteru autonomicznego. Normy moralne zaczynają się obiektywizować, młody człowiek zaczyna poszukiwać swoich własnych dróg życiowych. Jest to naturalne i nie można demonizować młodzieżowego „okresu buntu”. Ten czas, zazwyczaj współbieżny z okresem dojrzewania seksualnego, jest potrzebny, aby „odfiltrować” to, co w postępowaniu rodziców było niedoskonałe lub niewspółmierne do problemów i przekonać się na własnej skórze, że niemoralne postępowanie rzeczywiście prowadzi do życiowych porażek. Rodzice w tym wieku powinni nadal towarzyszyć dzieciom w ich rozwoju, pozwalając im uczyć się na własnych błędach, chroniąc jednak przed skutkami błędów nienaprawialnych (jak, na przykład, eksperymentowanie z narkotykami). Jednocześnie powinni uczyć swe dzieci odkrywać, co jest ostatecznym autorytetem dla nich samych.
Zdezorientowane pokolenie
Tym ostatecznym autorytetem nie są ludzkie wzorce czy normy, ale Bóg, a w szczególności – Słowo Boże, które zostało dane człowiekowi jako przewodnik na drodze zbawienia. Samo słowo „zbawienie” jest obecnie spychane do słownika przestarzałych pojęć teologicznych, którymi nie posługujemy się w życiu codziennym. Zbawienie jednak, wbrew potocznemu rozumieniu, to nie tylko „uwolnienie człowieka od perspektywy piekła” w sensie ostatecznym, ale także podniesienie jego człowieczeństwa z moralnego trzęsawiska, w które wpada, próbując kierować się wyłącznie własnym rozeznaniem. Korupcja wśród sprawujących władzę, rozpowszechniona dziś mowa nienawiści, wyzysk pracowników, dysfunkcyjne rodziny, rozpad więzi społecznych – to tylko niektóre z licznych pułapek, w które wpada człowiek, gdy nadmiernie zaufa swoim własnym możliwościom, nie dostrzegając swych ograniczeń. Odrzucenie autorytetu w sferze życia moralnego prowadzi nieuchronnie do poszukiwań po omacku, do subiektywizmu i ostatecznie – do moralnej degradacji.
Wchodzące obecnie w okres dojrzałości „pokolenie Z” jest również nazywane „pokoleniem zdezorientowanym”. Ta dezorientacja jest niestety w dużej mierze wynikiem społecznego chaosu, zasianego przez myślicieli oświeceniowych, podnoszących wolność do rangi absolutnej, który dziś zbiera swoje gorzkie żniwo. Wolność, która jest tylko wolnością „od”, przeradza się powoli w postawę narcyzmu, kult własnych upodobań. Potrzebujemy autorytetu, czyli kogoś, kto nie tylko będzie nas uwalniał „od” czegoś, ale kto poprowadzi nas „ku” czemuś. Zwracał na to wielokrotnie uwagę św. Jan Paweł II. Warto przypomnieć jego słowa z dwóch encyklik dotyczących życia społecznego oraz problemów współczesnej etyki: „Wolność, która by odrzucała więź z prawdą, zmieniłaby się w samowolę, a w końcu podporządkowała najniższym namiętnościom i uległa samounicestwieniu” (enc. „Centesimus Annus” 4). „Rozum czerpie swą prawdę i swój autorytet z odwiecznego prawa, które nie jest niczym innym jak mądrością samego Boga” (enc. „Veritatis splendor” 40), a „tylko wolność podporządkowana Prawdzie prowadzi osobę ludzką ku jej autentycznemu dobru” (tamże, 84). Papież Franciszek w swej ostatniej adhortacji skierowanej do młodych pisze natomiast, że „wielu młodych ludzi obecnych na Synodzie (…) podkreśliło wielką potrzebę autorytetów” („Christus vivit” 99). Próby usuwania autorytetów z ludzkiego życia są ostatecznie skazane na niepowodzenie, bo w samej naturze człowieka leży potrzeba autorytetu.
Warto na koniec zadać sobie pytanie, czy zanik ludzkich autorytetów, a zwłaszcza – rodzicielskiego względem dzieci – nie jest po części wynikiem odrzucenia lub zlekceważenia przez nas tego pierwszego autorytetu, którym jest Słowo Boże? Jeśli my, jako rodzice, budujemy swe życie na wątłych podstawach moralnych, zamiast na fundamencie Bożego Objawienia, jakimi autorytetami będziemy dla naszych dzieci? Podobne pytanie można zadać na gruncie społecznym: jakim autorytetem będzie osoba sprawująca funkcje publiczne, gdy zlekceważy odniesienie do moralnego fundamentu, zawartego w Bożym Objawieniu, a będzie się kierować wyłącznie bieżącym interesem politycznym czy opinią większości? Bez odpowiedzi na te fundamentalne pytania wszelkie próby odbudowy ludzkich autorytetów skazane będą na niepowodzenie.
Współfinansowano ze środków Funduszu Sprawiedliwości, którego dysponentem jest Minister Sprawiedliwości