„Najważniejszy jest dla mnie człowiek”. Dobre pomaganie według s. Michaeli Rak

Swoje powołanie w życiu zakonnym postanowiła poświęcić pomaganiu innym. Dla swoich chorych zrobi wszystko. Siostra Michaela Rak jest założycielką i dyrektorem hospicjum w Wilnie, gdzie od lat towarzyszy drugiemu człowiekowi w trudnych momentach choroby i odchodzeniu z tego świata. W książce „Mężczyźni mojego życia” opowiada Małgorzacie Terlikowskiej swoją poruszającą historię, z której wydobywa się obraz kobiety spełnionej, silnej, pełnej ciepła i macierzyńskiej troski. To wzruszająca opowieść o zakonnicy, która nie przejdzie obojętnie obok potrzebującego, zapuka do każdych drzwi, prosząc o wsparcie, i nie boi się rozmawiać o śmierci. Przeczytaj premierowo fragment wywiadu.

Z biura masz trzy kroki do swojej wspólnoty. Udaje ci się w ogóle z nią być?
Jestem ze wspólnotą, bo dzielimy pracę i modlitwę. Nawet jeżeli nie jestem na wspólnej modlitwie, bo akurat pracuję, siostry modlą się w mojej intencji. Kiedy one idą do innych zadań, bo każda z nas ma inne posłannictwo, to ja jestem na modlitwie i o nich pamiętam. Każdy może robić coś innego, ale w jednym duchu, w jednym charyzmacie.

To jest chyba piękne w życiu wspólnotowym, że nawet jeśli fizycznie nie jesteśmy obok siebie, to w modlitwie wzajemnie o sobie pamiętamy.
Oczywiście. W tej chwili rozmawiamy, zbliża się południe, we wspólnocie będzie odmawiany Anioł Pański i brewiarz, mnie nie będzie na tej modlitwie. Jak skończymy, ucieknę na chwilę i się pomodlę. Jak jestem w podróży, włączam brewiarz, słucham, modlę się, trzymając kierownicę.

Jak wygląda rzeczywistość hospicyjna? Przychodzisz rano do pracy? Jesteś pierwsza? Otwierasz, zamykasz placówkę? Ostatnia wychodzisz?
Mamy schemat organizacyjny. Każdy ma wyznaczone zadania, obowiązki i odpowiedzialności. Po prostu rozmawiam z odpowiedzialnymi za poszczególne sektory i ustalamy, co trzeba zrobić.  Wydaję dyspozycje, na coś się zgadzam albo na coś się nie zgadzam. Coś się nowego pojawia, więc przekazuję szybciutko informację, że trzeba się tym zająć. I w poczuciu odpowiedzialności każdy się tym zajmuje. Jest chwila spokoju, kiedy siadamy przy wspólnym obiedzie na zewnątrz przed hospicjum. Wcześniej, z powodu pandemii, nie mogliśmy jeść razem, ale teraz restrykcje zostały zniesione i w ciągu dnia mamy chwilę, by porozmawiać, omówić różne sprawy, zaplanować przyszłość. Dzięki temu każdy wie, co go czeka, co ma robić.

Oprócz tego, że pracujecie razem, macie wspólne cele, wspólne zadania, udaje wam się stworzyć wspólnotę. Spotykacie się przy stole, jesteście ze sobą blisko, wspieracie się?
Tak. Zawsze mówię, że zespół naszego hospicjum to jest jedna rodzina. Jeżeli do domu rodzinnego, do rodziny przyjeżdża gość, to każdy się nim zajmuje, jeden drugiego wspiera. Ostatnio obserwowałam taką sytuację. Pielęgniarki z pomocnicami myły chorych, a jedna pacjentka była na wózku inwalidzkim na zewnątrz. Lekarz wyszedł, przewiózł pacjentkę po ogrodzie, zawiózł do windy i pomógł jej położyć się na łóżku. To nie należy do obowiązków lekarza, ale do obowiązków człowieka jak najbardziej. Ja do tego przygotowuję personel. Nie możemy powiedzieć: to nie należy do moich obowiązków, bo moim obowiązkiem i zadaniem do spełnienia jest uszczęśliwienie drugiego człowieka i przyjście mu z pomocą. W tym momencie każdy się w tej przestrzeni odnajduje.

Mówiłaś, że personel musi znać odpowiednie języki, że nie może to być tylko na przykład język litewski czy tylko język polski.
To jest związane ze społecznością żyjącą na tej ziemi. Są tu Polacy, Litwini, Rosjanie, szanujemy ich tożsamość. Jeżeli człowiek słabnie, a przez całe życie mówił po polsku, to słabym głosem niech ostatnie słowa wypowiada też po polsku. Niech będzie zrozumiany i wysłuchany. Podobnie, jeśli przez całe życie człowiek mówił po litewsku czy rosyjsku. Jesteśmy w służbie dla ludzi i wtedy ta służba czyni nas szczęśliwymi.

Zdarzyło ci się wyrzucić kogoś z pracy, bo nie potrafił być człowiekiem? Nie respektował tych reguł, o których mówiłaś?
Trzem osobom w pewnym momencie musiałam powiedzieć: „Zastanów się, albo zmieniasz swoje podejście i jesteś w rodzinie, albo nie widzę możliwości naszej dalszej współpracy”. W tych trzech przypadkach się rozstaliśmy. Dwie osoby powiedziały mi: „Przepraszam, mnie to przerasta, nie daję rady”. I odeszły. Wszyscy inni pracują nadal.

No właśnie, moment przerastania, a może lepiej powiedzieć wypalenia czy zmęczenia. Każdy z nas tego doświadcza w mniejszym lub większym stopniu. Również wy, pracując czy obcując na co dzień z cierpieniem, ze śmiercią, z osobami chorymi. W jaki sposób sobie z tym radzicie?
Przede wszystkim na pierwszym miejscu jest odpoczynek. Urlop, wyjazd. Każdy pracownik ma możliwość darmowego pobytu nad morzem w Połądze, w mieszkaniu, które jest własnością hospicjum. Nie stać mnie na to, by dawać pracownikom premie pieniężne, ale mogę pomóc im w inny sposób, choćby udostępniając miejsce na urlop. Są wspólne rozmowy, jest terapia koordynowana przez naszego psychologa. Przekazujemy sobie wzajemnie wiedzę. Uczestniczymy w różnych kursach, organizujemy spotkania przy ognisku, wyjazdy do lasu, nad wodę, na lody, gdzie możemy sobie swobodnie porozmawiać, powygłupiać się, pośmiać. To ma też taką moc uzdrawiającą i dodającą sił. Bywa też tak, że ktoś prosi, żeby mógł odejść na jakiś czas, bo czuje się wypalony, a ma rodzinę i musi odpocząć, żeby móc ją dalej utrzymywać. Każdy człowiek potrzebuje chwili wytchnienia.

Tu zawsze jest taki kołowrotek?
Zawsze jest kołowrotek. Jesteśmy domem otwartym, a w domu otwartym każdy się spotka, każdy się naje, każdy się napije, każdy się przytuli, każdy się uśmiechnie, każdy doświadczy łez i ich otarcia, i wyjdzie umocniony.

Często mówisz o sobie, że jesteś jędzą. Na własne uszy słyszałam to kilka razy.
Tak, to prawda, bo ja jestem bardzo wymagająca. Jestem perfekcjonistką, choleryczką, a przede wszystkim jestem całkowicie oddana tym, dla których istnieje ten dom, dla których zatrudniam fachowców, dla których tworzę tę codzienność. Ja po prostu chcę tych ludzi uszczęśliwić.

Dla chorych zrobisz wszystko?
Chcesz – dla ciebie zrobię wszystko. Ja się nie wstydzę. Nigdy nie biorę pod uwagę, że jestem na stanowisku, że jestem dyrektorem. Jestem siostrą, jestem matką, jestem kimś bliskim. Stanowisko nie służy do wywyższania, tylko jest podstawą służby. Kiedy widzę łzy moich pacjentów, robię wszystko, żeby ich nie było, żeby nie było cierpienia. Nie raz stawałam wobec sytuacji dramatycznych. Pamiętam, kiedy był rok 2011, trwał remont hospicjum, pochłaniały mnie sprawy prawno-administracyjne, firmy budowlane i… długi. Miałam już podpisane umowy, trzeba było zapłacić za pracę, a ja nie miałam z czego. Przyjechał tutaj do Wilna pewien przedsiębiorca, nie zdradzę jego nazwiska, spotkaliśmy się i rozmawialiśmy na wiele tematów. On opowiadał, że znał naszą siostrę ze wspólnoty, siostrę Helenę, i jest mu ciężko, że jej już tutaj nie ma, ale czuje, że ona mu z nieba pomaga. W pewnym momencie
ten pan na mnie spojrzał i spytał: „Siostro, a czemu ty jesteś taka smutna?”. Ja, jako ta czarno-biała zakonnica, wprost odpowiedziałam: „Proszę pana, bo ja mam naprawdę ogromne problemy”. Powiedziałam, jakie mam długi, że nie mam skąd wziąć tych pieniędzy. Pożaliłam się, że wysyłałam wiele próśb do różnych milionerów i cisza, nikt nie odpowiedział na moje wołanie. On siedział, pokiwał głową, a przy wyjściu, kiedy się żegnaliśmy, powiedział: „Siostro, uśmiechnij się. Jutro wrócę, będziesz miała”. Okazało się, że on mi przelał sumę dwukrotnie większą niż tę, o której wspomniałam. W ten sposób udało się zabezpieczyć środki na kolejne etapy remontu. Człowiek, który tylko popatrzył, doświadczył prawdy, doświadczył szczerości, niemocy i się otworzył. To jest pełnia człowieczeństwa. Ten mężczyzna usłyszał głos konkretnego chorego człowieka, którego nawet wtedy nie widział, a któremu trzeba było pomóc i dla tego człowieka przygotować hospicjum. Bardzo cierpię, że jest wielu ludzi, którzy mają mnóstwo pieniędzy i nie chcą się nimi dzielić, tylko wydają je na własne potrzeby. Oni żyją tak, jakby byli na nieustających wakacjach…

Aż przyjdzie koniec…
A wtedy człowiek zadaje sobie pytania: „Ale zaraz, co ja w życiu zrobiłem, co osiągnąłem, czym się zadowalałem? Ilu ludzi przeze mnie ucierpiało, płakało i jeszcze płacze i cierpi?”. To są prawdziwe dramaty. Dlatego mówię – nie bądźmy ludźmi dramatów i łez, tylko ludźmi otwartości i zwycięstwa.

Dostajecie bardzo dużo wyrazów wdzięczności, takich często wdowich groszy, listów pisanych własnoręcznie, co już się coraz rzadziej spotyka. Pokazywałaś mi dzisiaj chociażby list od dziewięćdziesięciosześcioletniej pani, która napisała wam wiele ciepłych słów…
Dzięki tym cząstkom dobroć jest dalej przekazywana. Zawsze podkreślam, że czyn miłosierdzia, czyn miłości to nie jest czyn wielkiej wagi w przestrzeni materialnej. Ma wielką wartość w przestrzeni daru serca. To może być skromniutki, symboliczny wdowi grosz ewangeliczny, ale on ma wielką wagę, bo ten dar powstał z potrzeby serca. Wielu dziennikarzy próbowało się ode mnie dowiedzieć, kto był największym czy najhojniejszym darczyńcą hospicjum. Na tak postawione pytanie zawsze odpowiadałam: „Każdy człowiek”. Tych darów serca jest ogrom i dzięki nim możemy funkcjonować. Takim darem serca jest kobieta, więźniarka, która popełniła ciężkie przestępstwo. Na drutach robi skarpetki, sweterki, szaliki i przysyła je naszym chorym. Kiedyś odebrałam telefon z więzienia. Okazało się, że ludzie skazani na dożywocie sami zdecydowali, że własnoręcznie zrobią włóczkowe dywaniki, które znajdą się przy łóżkach chorych. Uzasadniali, że kiedy chory będzie siadał na łóżku i opierał stopy o podłogę, to będzie mu ciepło i miękko. Jeden z tych więźniów robił swój dywanik na kolanach. „Już dwie godziny klęczysz, usiądź, bo cię kolana bolą, kręgosłup cię boli” – radzili mu strażnicy. Nie dał się przekonać, dalej klęczał. W pewnym momencie podniósł wzrok, spojrzał w oczy tego pracownika więzienia i spytał: „A czyje nogi będą stały na tym dywaniku?”. „No, osoby chorej, umierającej”. A on na to: „A Jezus powiedział: «Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili». Czyli w tej osobie chorej jest Jezus i ja przed Nim klęczę”. I dalej na kolanach robił ten dywanik. Czy to nie jest dar? To jest dar, który uświadamia nam, że służymy Jezusowi w drugim człowieku. Ten konkretny więzień to zrozumiał.

WIĘCEJ PRZECZYTASZ W KSIĄŻCE

* Fragment pochodzi z książki „Mężczyźni mojego życia. O miłości, miłosierdziu i dobrym pomaganiu” autorstwa s. Michaeli Rak i Małgorzaty Terlikowskiej, wydanej nakładem Wydawnictwa Esprit, maj 2022 


 

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama