Ośmielę się powiedzieć, że każde przywrócone zdrowie przez lekarza jest znakiem zbliżającego się królestwa Bożego. Jednak od razu trzeba dodać, że ani lekarz ani pacjent ani jego rodzina nie mogą i nie powinni absolutyzować zdrowia – mówił w swoim wystąpieniu ks. prof. Antonii Bartoszek podczas sesji naukowej „Samaritanus bonus. Ile służby jest w ochronie zdrowia?”.
11 lutego 1984 roku we wspomnienie Matki Bożej z Lourdes Jan Paweł II opublikował list apostolski Salfivici doloris o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia. Właśnie mija 40 lat od publikacji tamtego dokumentu. Przypomnijmy: 13 maja 1981 roku dokonano zamachu na życie ojca świętego. Po skomplikowanej operacji Jan Paweł II długo przebywał w klinice Gemelli. Doświadczył we własnym życiu, czym są ból i niesprawność fizyczna. Świadectwem swego życia, sposobem przeżywania własnej choroby, potwierdzał to, co zawarł w liście o sensie cierpienia. W ostatniej części tego dokumentu przywołał przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, odnosząc ją wprost do zawodów medycznych. Napisał tak: „Jakże bardzo samarytański jest zawód lekarza czy pielęgniarki, czy inne im podobne! Ze względu na „ewangeliczną” treść, jaka się w nim zawiera, skłonni jesteśmy myśleć tutaj bardziej o powołaniu, nie tylko o zawodzie”. Zatrzymajmy się przy samej przypowieści.
To w nawiązaniu do podtytułu naszej konferencji: „Samaritanus bonus. Ile służby jest w ochronie zdrowia?”, która odbyła się w Górnośląskim Centrum Medycznym im prof. Leszka Gieca w Katowicach-Ochojcu z okazji przypadającego XXXII Światowego Dnia Chorego oraz 40. rocznicy Listu Apostolskiego „Salvifici doloris” św. Jana Pawła II o chrześcijańskim sensie ludzkiego cierpienia.
Samarytanin, sam będąc w podróży, poświęcił wiele czasu poszkodowanemu: zatrzymał się, zaopatrzył go, zawiózł do gospody, pielęgnował, przekazał pieniądze, zapowiedział powrót i ewentualną dopłatę. Jest przedstawiany jako człowiek hojny, dzielący się swoim czasem i pieniędzmi. Postrzegamy go jako przykład postawy wolontaryjnej, czyli zaangażowania „poza etatem”. Na drugim planie znajduje się postać gospodarz, który przejmuje poszkodowanego i czyni to za pieniądze.
Można na te dwie pomagające osoby patrzeć: albo przeciwstawnie, albo komplementarnie. Opowiadam się za ujęciem komplementarnym. Zauważmy, że Samarytanin podejmuje opiekę doraźną wobec człowieka, znajdującego się – używając języka zasady ordo caritatis – w skrajnej potrzebie. Jego postawę możemy nazwać „porywem serca”, ale także u podstaw tego działania leży „imperatyw moralny” (używając języka I. Kanta): człowiekowi znajdującemu się w niebezpieczeństwie życia (czyli właśnie w skrajnej potrzebie) należy pomóc. Gospodarz podejmuje natomiast opiekę stacjonarną, która z natury rzeczy wymaga nakładów finansowych. Innymi słowy: kontrakty są potrzebne.
Zatrzymajmy się jeszcze przy sprawach materialno-ekonomicznych. Samarytanin przekazał pieniądze, bo je miał. Jeden denar to była wówczas średnia płaca za jeden dzień pracy niewykwalifikowanego robotnika. Nie wiemy, kim był z zawodu Samarytanin: zwykłym pracownikiem? a może lekarzem – jak św. Łukasz, autor Ewangelii, w której zapisana jest ta przypowieść? W każdym razie musiał zarobić na te denary. Całe jego życie nie polegało na świadczeniu usług wolontaryjnych.
Pojęcie „służba zdrowia” kojarzy się jakby z wymuszaniem na lekarzu, że ma leczyć „zawsze, wszystkich i najlepiej za darmo”. Jest tu jakby ukryty szantaż emocjonalny. „Ochrona zdrowia” brzmi natomiast nowocześnie, profesjonalnie, a żeby było nowocześnie i profesjonalnie to muszą być dobre pieniądze. Co wnosi w tę dyskusję Samarytanin? Pokazuje, że potrzebne jest „serce”, które sprawia, że profesjonalna sztuka medyczna nigdy nie przerodzi w zimną rutynę i bezduszne procedury, ale zawsze będzie całościowo widziała pacjenta, dostrzegając ból psychiczny i ból duchowy. O bólu duszy była jedna z naszych wcześniejszych konferencji: dokładnie 10 lat temu. Samarytanin pokazuje też, że czasem trzeba umieć poświęcić i swój czas i swoje pieniądze.
Można powiedzieć, że to bardzo świeckie opowiadanie. Nie pojawia się w nim żadne odniesienie do Boga i wiary. Można tę przypowieść czytać za pomocą czystego rozumu (ratio) – jeszcze raz Kant. Tak też to uczyniłem w pierwszej części wystąpienia. Z tych też względów przypowieść ta weszła w dziedzictwo ogólnoludzkie, ogólno-humanitarne. Jednak na ten biblijny tekst można patrzeć głębiej, oczami uzbrojonymi w wiarę-fides. Ratio et fides zawarte są w tej przypowieści. Fides et ratio przy łóżku chorego To był tytuł poprzedniej naszej konferencji. Tak, człowiek, przyjmujący światło wiary – fides, zaczyna w przypowieści dostrzegać podwójną obecność Jezusa. Po pierwsze Jezus jest obecny w poszkodowanym. W jaki sposób? Jezus jest odwiecznym Słowem Bożym, przez które wszystko się stało. Słowo Boże było obecne przy stwarzaniu świata i każdego człowieka. W każdym człowieku – przez fakt stworzenia – złożony jest obraz i podobieństwo Boże. W każdym: w nienarodzonym dziecku, w dziecku z wadami letalnymi, w głęboko upośledzonej osobie, w pacjencie z zaawansowanym stadium choroby Alzheimera.
Dlatego też w innym miejscu Ewangelii Jezus mówi „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Słowa te są wezwaniem do szczególnej troski o życie człowieka, co z oddaniem i profesjonalnie czyni medycyna. Stanowią też barierę wobec wszelkich zamachów na ludzkie życia, przez aborcję i eutanazję. Kard. Willem Eijk, z wykształcenia lekarz, prymas Niderlandów, żarliwy obrońca życia od poczęcia do naturalnej śmierci i to w tak zsekularyzowanym społeczeństwie, jakim jest Holandia, napisał tak o godności ludzkiego życia: „Bóg dał nam życie w wyjątkowy sposób: zostaliśmy stworzeni na Jego podobieństwo. Człowiek jest jednością duszy i ciała, nie tylko duszą i nie tylko ciałem. Istota ludzka została stworzona w swoim całokształcie na obraz Boga”.
Jezus Chrystus jest też obecny w postaci Samarytanina. Przypowieść, którą Jezus opowiada, jest Jego autoportretem. Jezus ukrył samego siebie pod postacią anonimowego Samarytanina. Jezus wiele czasu przebywał wśród chorych i niepełnosprawnych. Niósł pociechę ludziom doświadczającym ból psychiczny, na przykład związany z czasem żałoby. Niektórych z nich uzdrowił. Poza uzdrowieniami fizycznymi niósł uzdrowienie duchowe. Kiedy przyniesiono sparaliżowanego, najpierw odpuścił mu grzechy, bo w grzechach widział podstawowy problem tamtego chorego. Cudy uzdrowienia były znakiem, że wraz z Jezusem zbliża się królestwo niebieskie, w którym objawi się pełnia zbawienia. Zwróćmy uwagę na ciekawe łacińskie słowo: „salus”. „Salus” znaczy „zdrowie” (salus aegroti suprema lex), ale „salus” znaczy też zbawienie (O salutaris hostia).
Przywracanie przez Jezusa salus-zdrowia było znakiem nadchodzącego wraz z Nim salus-zbawienia. Ośmielę się powiedzieć, że każde przywrócone zdrowie przez lekarza jest znakiem zbliżającego się królestwa Bożego. Jednak od razu trzeba dodać, że ani lekarz ani pacjent ani jego rodzina nie mogą i nie powinni absolutyzować zdrowia. Należy o nie zabiegać, ale nie ma ono wartości ostatecznej, ma wartość przed-ostateczną. Dlatego też można rezygnować z uporczywej terapii. Pełnia życia, zdrowia i szczęścia nastąpi w królestwie niebieskim, które nadchodzi.