Dwie książki, dwie perspektywy. Wydana właśnie „Inwazja uzdrawiaczy ciał” to znakomita prezentacja tego, jak świat postrzega chorego: jako coś zbędnego, ewentualnie „sprawę do załatwienia”. Lektura tej cynicznej publikacji może doprowadzić do załamania. Na szczęście jest i druga książka, pisana z perspektywy kapelana szpitalnego. Ta podnosi na duchu i samych chorych, i tych, którzy doświadczają choroby swoich bliskich.
Ciekawe, że i w jednej, i w drugiej książce znajdujemy odniesienie do dzisiejszej Ewangelii, opisującej scenę uzdrowienia kobiety chorej na krwotok oraz wskrzeszenia córki Jaira. Jakże odmienna jest jednak perspektywa obydwu autorów! Ks. Mariusz Bernyś, kapelan szpitalny, doświadczający na co dzień cierpienia i śmierci pacjentów, umieszcza ją w rozdziale, w którym opisuje historię mężczyzny umierającego na szpitalnym łóżku, który w ostatnich chwilach swojego życia jako swój największy grzech wyznaje zaniedbanie bycia ojcem dla własnego syna. Kapelanowi udaje się sprowadzić tego (dorosłego już) syna do szpitala, gdzie następuje wzruszający moment pojednania: ojciec umiera w ramionach swego syna.
A oto druga perspektywa – Matthewa Hongoltza-Hetlinga, dziennikarza, światowca, który zbiera kolejne nagrody za swoją twórczość:
Chrystus uwielbiał uzdrawiać. W jednej z przypowieści udał się w sandałach z trzema apostołami do Galilei, gdzie mężczyzna imieniem Jair, wpływowy przełożony miejscowej synagogi (a zatem cenna „zdobycz”), rzucił mu się do stóp (...) Jezus pośpieszył do domu mężczyzny otoczony przez tłum. Nagle jednak zwolnił kroku. Zatrzymał się jak wryty, obejrzał i spojrzał na zebranych. „Kto się dotknął szat moich”, zapytał. Najwidoczniej odniósł wrażenie, że ktoś zakradł się za jego plecami i dotknął jego szat.
Poważnie? Stawką było życie dziewczynki. Nawet trzej apostołowie wydawali się zawstydzeni. Przecież otaczały ich setki ludzi. Nie dało się niknąć kontaktu fizycznego.
Lecz Jezus zignorował ich sygnały.
„Ktoś mnie dotknął”, upierał się. Spojrzał uważnie po zebranych. Wśród wzmagającego się napięcia, gdy Jair bez wątpienia zadręczał się z powodu zwłoki, Jezus wypatrzył pewną kobietę. Zrozumiała, że nie puści jej tego płazem; wystąpiła naprzód, drżąc ze strachu, padła mu do stóp i się przyznała (...) Wyznała teraz, że podkradła się i chwyciła szatę Jezusa. Natychmiast powstrzymało to upływ krwi i została uzdrowiona. Po scenie publicznego zawstydzenia Jezus stracił nią zainteresowanie.
„Córko, wiara twoja uzdrowiła cię – powiedział – idź w pokoju i bądź uleczona z dolegliwości swojej”. Ponownie skupił się na misji ratowania konającej dziewczynki.
Dalej zaś autor opisuje scenę w domu Jaira, pisząc m.in.:
„Biblia nie przekazuje słów ojca; zapewne odebrało mu mowę na wieść, że jego dziecko wydało ostatnie tchnienie, gdy Jezus zajęty był awanturą o płaszcz. Jezus ruszył dalej. W domu Jaira panował kompletny chaos, tłum ludzi zawodził w udręce. Demonstrując chyba pierwszy w dziejach przykład hardkorowego trolllingu, Jezus zwrócił się do żałobników, by wyjaśnili swoje zachowanie (polegające na opłakiwaniu dziecka, które kochali, a które skonało zaledwie przed kilkoma minutami). (...) Przypowieść o wskrzeszeniu córki Jaira stanowi pod wieloma względami absolutną esencję tego, jak Jezus jest przedstawiany w Biblii – ktoś wędrujący po okolicy z niewzruszoną pewnością siebie, często wykorzystujący uzdrowienia, by skłonić ludzi do słuchania kazań o swoim Ojcu.”
Kto tu czegoś nie rozumie?
Nie, panie dziennikarzu. To nie Jezus był „pewny siebie”, ale to pan jest tak pewny siebie, że w swoim cynizmie kompletnie nie pojmuje oczywistego sensu sceny opisanej w Ewangelii. Zacznijmy od sytuacji Jaira. Jezus doskonale rozumie jego uczucia. Bynajmniej nie pragnie rozgłosu: bierze ze sobą tylko trzech najbliższych uczniów, a w domu Jaira „odsuwa wszystkich” i wskrzesza jego córeczkę tylko w obecności tych uczniów oraz samego ojca i matki. Nie mówi żadnego kazania, ale przeciwnie: nakazuje, „aby nikt się o tym nie dowiedział”. Dlaczego wielki pan dziennikarz nie uznał za stosowne poinformować o tym czytelników? Bo nie pasowało to do jego z góry postawionej tezy? Bo nie chciało mu się uważnie przeczytać fragmentu Ewangelii?
Co do uzdrowienia kobiety chorej na krwotok, sens tej sceny jest dokładnie odwrotny, niż usiłuje twierdzić Matthew Hongoltz-Hetling. Otóż Jezus bynajmniej nie chciał publicznie zawstydzić tej kobiety, ale właśnie dostrzegł ją pośród tłumu i zainteresował się nią, choć spieszył się do domu Jaira. Zwraca się do niej z czułością, nazywając ją „córką”. Żadna osoba nie była dla Jezusa nieważna, niegodna uwagi. Rozumiał cierpienie tej kobiety i publicznie pochwalił ją za jej wiarę, a nie zawstydził!
Dwie perspektywy, dwie postawy życiowe
Skąd takie dwie, całkowicie różne perspektywy? Wydaje mi się, że istnieją dwa całkowicie odmienne podejścia do życia i do innych ludzi. Jedno – nie szukające rozgłosu, ale pełne wrażliwości na los drugiego człowieka, zdolne do pochylenia się nad nim, bycia z nim w trudnych chwilach. To podejście Chrystusa i prawdziwie chrześcijańska postawa. Całkiem odmienna jest postawa „światowca”, któremu wydaje się, że widzi świat z góry i wszystko rozumie. Choć nie jest w stanie poprawnie pojąć jasnego opisu sceny z Ewangelii, „wczytuje” w nią coś, co jest całkowicie wyimaginowane w jego własnej głowie. To postawa cynika, zarozumialca, niezdolnego do prawdziwego współczucia i zrozumienia drugiego człowieka.
Prawdziwy, żywy Kościół
Pisząc te słowa mam w pamięci pogrzeb sprzed nieco ponad tygodnia. Zmarł młody, osiemnastoletni chłopak. Syn moich przyjaciół ze wspólnoty. Skaut Króla. Półtora roku temu zachorował na nowotwór mózgu. Przez ten czas rodzice walczyli o jego zdrowie i życie, byli przy nim w kolejnych szpitalach. Byli przy nim także koledzy ze szkoły, członkowie naszej wspólnoty. Modliliśmy się za niego i z nim. Na pogrzebie kościół był pełny. Przyjechali Skauci Króla z różnych części Polski. Byli też ludzie słabo związani z Kościołem. I kilku z nich podeszło do pogrążonej w żałobie matki, mówiąc: „zobaczyliśmy, że tak wygląda prawdziwy, żywy Kościół, że jest to prawdziwa wspólnota”.
Mogę tylko dodać: szkoda, że na tym pogrzebie nie było wielkiego pana dziennikarza, Matta Hongoltza-Hetlinga. Może wtedy coś by zrozumiał z życia i przestał pisać przemądrzałe książki, a zajął się czymś pożytecznym.
Źródła: Ks. Mariusz Bernyś, „Kochankowie z oddziału intensywnej terapii” (Apostolicum 2016), Matthew Hongoltz-Hetling, „Inwazja uzdrawiaczy ciał” (Wyd. Czarne 2025)