Arcybiskup Georg Gänswein, osobisty sekretarz Benedykta XVI, podsumowuje jego życie w obszernym wywiadzie udzielonym telewizji EWTN 22 listopada, nieco ponad miesiąc przed śmiercią papieża emeryta.
Abp Gänswein, mający obecnie 66 lat, znał Josepha Ratzingera od momentu swego mianowania na pracownika Kongregacji Nauki Wiary w 1995 roku. Od wyboru Benedykta na papieża w 2005 roku, a także po jego abdykacji w 2013 roku i w czasie ostatnich lat w klasztorze Mater Ecclesiae w Watykanie, Gänswein służył jako osobisty sekretarz Benedykta.
Wasza Ekscelencjo, jak radził sobie papież emeryt Benedykt pod koniec swojego życia?
Wbrew swoim oczekiwaniom, dożył sędziwego wieku. Był przekonany, że po rezygnacji z urzędu dobry Bóg da mu jeszcze tylko jeden rok. Nikt chyba nie był bardziej zaskoczony niż on sam, gdy okazało się, że ten „jeszcze jeden rok” okazał się być sporo dłuższy.
Pod koniec był już oczywiście bardzo słaby fizycznie, bardzo wątły, ale - dzięki Bogu - jego umysł był jasny jak nigdy. Bolesne było dla niego to, że jego głos stawał się coraz cichszy i słabszy. Całe swoje życie uzależnił od używania głosu, a to narzędzie stopniowo tracił.
Ale jego umysł był zawsze jasny, był spokojny, opanowany, a my - którzy byliśmy zawsze wokół niego, którzy żyliśmy z nim - czuliśmy, że jest na dobrej drodze i że ta droga ma swój koniec. A on miał ten koniec w zasięgu wzroku.
Czy bał się śmierci?
Nigdy nie mówił o lęku. Zawsze mówił o Panu, o swojej nadziei, że kiedy w końcu stanie przed Nim, On okaże mu łagodność i miłosierdzie, znając oczywiście jego słabości i jego grzechy, jego życie. ... Ale, jak powiedział św: Jan: Bóg jest większy od naszego serca.
Spędził Ksiądz u jego boku wiele lat. Jakie były dla Księdza kluczowe momenty?
Cóż, dla mnie wszystko zaczęło się, gdy zostałem pracownikiem Kongregacji Nauki Wiary, kiedy on (kardynał Joseph Ratzinger) był prefektem. Potem zostałem sekretarzem. Miało to trwać najwyżej kilka miesięcy, ale ostatecznie trwało dwa lata.
Potem Jan Paweł II zmarł, a Joseph Ratzinger został papieżem Benedyktem XVI; spędziłem te wszystkie lata jako sekretarz u jego boku, a potem oczywiście także w czasie, gdy był papieżem emerytem. Był dłużej papieżem emerytem niż papieżem panującym.
To, co zawsze mi imponowało, a nawet zaskakiwało, to jego łagodność; jak bardzo był pogodny i opanowany, nawet w sytuacjach, które były bardzo wyczerpujące, bardzo wymagające - a czasami nawet bardzo smutne z ludzkiego punktu widzenia.
Nigdy nie tracił opanowania; nigdy nie unosił się gniewem. Wręcz przeciwnie: Im bardziej go wyzywano, tym stawał się cichszy i uboższy w słowa. Ale to miało bardzo dobry i dobroczynny wpływ na tych, którzy go otaczali.
Nie był jednak w ogóle przyzwyczajony do dużych tłumów. Oczywiście, jako profesor był przyzwyczajony do przemawiania przed dużą, a nawet bardzo dużą publicznością studentów. Ale to był on jako profesor przemawiający do studentów. Później, jako papież, te wszystkie spotkania z ludźmi z różnych krajów, ich radość i entuzjazm, były oczywiście zupełnie innym doświadczeniem.
Musiał się do tego przyzwyczaić i nie było łatwo znaleźć właściwą drogę. Ale nie pozwolił, by jakiś medialny trener mówił mu, co ma robić, po prostu i naturalnie podjął się tego zadania i w końcu, jak mogę powiedzieć, wpasował się w nie.
Rozmawialiśmy o jego łagodności, o tym jak radził sobie z tymi, którzy go otaczali. Czy może Ksiądz podać jakiś przykład?
Pamiętam spotkanie z biskupami i kardynałami, w czasie gdy był prefektem Kongregacji Nauki Wiary. Temat był taki, że stosunkowo szybko zrobiło się gorąco, zarówno jeśli chodzi o treść, jak i wypowiedzi słowne. Trzeba było mówić po włosku, bo był to język wspólny. I widziałem, że rodowici Włosi są oczywiście szybsi i silniejsi, wykazując nawet lekkie przypływy agresji.
W swój bardzo prosty, dość spokojny sposób, najpierw tonował agresywną atmosferę, próbując przejść od tonu do treści. Po prostu powiedział: „Argumenty są albo przekonujące, albo nie są przekonujące; ton może być albo niepokojący, albo pomocny. Proponuję, abyśmy pomagali sobie nawzajem w obniżaniu tonu i wzmacnianiu argumentów”.
Czy może nam Ksiądz powiedzieć coś więcej o nim jako o człowieku? Jak rozumiał urząd papieski? W końcu był człowiekiem mającym do czynienia z tym zadaniem ...
No cóż, z pewnością ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, czy pożądał, było zostanie papieżem w wieku 78 lat. Ale został papieżem, przyjął to, uznał to za wolę Boga i podjął się tego zadania. Na początku była pewna początkowa, chwilowa niepewność: kamery telewizyjne i fotografowie byli po prostu wszędzie, a życie prywatne, normalne, nie było już możliwe.
Ale czułem, jak on po prostu postawił się w tej sytuacji, ufając mocno w pomoc Boga, że da mu dary, których mu brakowało, a których teraz potrzebował; ufając, że ze swoimi naturalnymi darami, ale także z pomocą Boga, będzie mógł sprawować powierzony mu urząd, zarządzając nim w taki sposób, aby rzeczywiście był on dla dobra całego Kościoła i wiernych.
Na początku powiedział Ksiądz, że słowo - mówione, ale i pisane - było jego narzędziem, że tak powiem. Które z jego pism, jego encyklik, jego książek, są dla Księdza osobiście ważne?
Jako papież napisał trzy encykliki; czwarta została napisana wspólnie z papieżem Franciszkiem, a następnie również przez niego opublikowana: Lumen Fidei, o wierze. Muszę wyznać, że Spe Salvi jest encykliką, która dała mi osobiście najwięcej duchowego pokarmu, a także sądzę, że spośród wszystkich jego ważnych encyklik ta jedna ostatecznie „będzie najważniejsza”.
Zacząłem czytać jego dzieła, gdy byłem jeszcze studentem i seminarzystą we Fryburgu; przeczytałem je wszystkie, a to oczywiście wpływa na rozwój duchowy człowieka. Myślę, że jedną z rzeczy, która pozostanie, jest z pewnością „Trylogia Jezusowa”. Pierwotnie miał to być tylko jeden tom. Zaczął ją, gdy był kardynałem, a pierwszy tom skończył jako papież. I myślał, że Dobry Bóg da mu siły tylko na pierwszą książkę.
Chciał, aby wśród pism, które zostały opublikowane pod jego nazwiskiem - oprócz oczywiście oficjalnych tekstów, które napisał jako papież, na przykład jego encykliki — „Trylogia Jezusowa”, jego „Księga Jezusa” w trzech tomach, była postrzegana jako jego duchowy i intelektualny testament. Zaczął je pisać jako kardynał, a potem kontynuował jako papież. Na początku powiedział: „Teraz czas, abym skończył, kto wie, jak długo starczy mi sił”.
Jego siły wytrzymały, rozpoczął drugi tom i tak dalej. Te trzy tomy zawierają całe jego osobiste jestestwo jako kapłana, biskupa, kardynała i papieża, ale także wszystkie jego badania teologiczne, całe jego życie modlitewne - w formie, która, dzięki Bogu, może być łatwo zrozumiana; formie, która jest napisana na najwyższym poziomie akademickim, ale będzie także, dla wiernych, jego trwałym osobistym świadectwem. I dokładnie taki był zamiar. Tą książką, tą formą głoszenia wiary, chciał umacniać ludzi w wierze, prowadzić ich do wiary i otwierać drzwi do wiary.
Które z tych myśli weźmie Ksiądz osobiście do siebie, które były najbardziej pomocne?
Kiedy patrzę na książkę o Jezusie, to kluczowe jest to, że ta książka nie opisuje czegoś z przeszłości - tej jednej osoby, nawet jeśli jest ona Zbawicielem - ale mówi o teraźniejszości. Chrystus żył, ale wciąż żyje. Czytanie tej książki pomaga nawiązać połączenie, że tak powiem, z dniem dzisiejszym, z Chrystusem. Nie czytam tylko czegoś, co się wydarzyło. Coś się wydarzyło, tak, ale to, co się wydarzyło, ma znaczenie dla mnie, dla każdego, kto to czyta, dla mojego osobistego życia wiary. I to, myślę, jest decydujące, w tym sensie, że Joseph Ratzinger, papież Benedykt, nie minimalizuje, nie odbiera, nie pomija niczego z tego, co Kościół wyznaje w kwestii wiary. I to, dla mnie, jest coś, co pozostaje. Pierwszy tom czytałem kilkakrotnie, czytałem go w kółko, aby towarzyszył pewnym sezonom mojego życia. Mogę go tylko polecić; jest bardzo pomocny, to prawdziwa strawa duchowa.
Jak patrzył Ksiądz na niego? Jak przeżywał swoją wiarę?
Wiara została mu przekazana przez rodziców, w sposób bardzo naturalny, bardzo normalny, i to miało na niego bardzo duży wpływ. To, co otrzymał od rodziców, a później od swoich nauczycieli, swoich nauczycieli duchowych, pogłębiał potem we własnym życiu, przede wszystkim poprzez studia, ale także poprzez wykłady. I to, co w ten sposób pogłębiał, stało się jego własnym życiem wiary. Zawsze miałem wrażenie - i myślę, że nie tylko ja - że to, co mówił profesor Ratzinger, biskup Ratzinger, arcybiskup i kardynał Ratzinger czy papież Benedykt, nie było czymś, co się recytowało, bo było częścią urzędu: Było to, że tak powiem, „ciało z jego ciała”. To było to, w co wierzył i co chciał przekazać, aby mógł przekazać ten płomień innym i sprawić, by płonął jasno.
Czy papież ma czas na modlitwę, na wyciszenie?
To zależy od tego, jak się zarządza swoim czasem. Jeśli coś jest dla mnie ważne, to staram się znaleźć odpowiedni czas. I to nie tylko ten czas, który może mi zostać, ale czas, który już sobie zaplanowałem, gdy planuję swój dzień.
To, czego doświadczyłem z nim jako kardynałem, ale także jako papieżem - w końcu mieszkałem z nim - to to, że zawsze mieliśmy ustalone godziny modlitwy. Były oczywiście wyjątki, na przykład gdy podróżowaliśmy. Ale czas modlitwy był święty.
Konkretnie oznaczało to: msza święta, brewiarz, różaniec, medytacja. Były ustalone godziny i moim zadaniem było trzymać się ich, a nie mówić: To jest teraz ważne, to jest bardzo ważne, a to jest jeszcze ważniejsze. Powiedział: „Najważniejsze jest to, że Bóg zawsze jest na pierwszym miejscu. Najpierw musimy szukać Królestwa Bożego, wszystko inne będzie dodane”. To proste zdanie i dobrze brzmi. Ale nie tak prosto jest się go trzymać. „Ale właśnie dlatego jest ono prawdziwe i dlatego musicie pomóc, aby tak pozostało”.
Święci służą jako wzory do naśladowania dla naszego chrześcijańskiego życia. Kto był ulubionym świętym papieża Benedykta?
Jego ulubionym świętym był św. Józef, ale wkrótce dołączyli do niego św. Augustyn i św. Bonawentura. A to po prostu dlatego, że bardzo intensywnie studiował te dwie wielkie postacie Kościoła i mógł zobaczyć, jak zapładniają one jego życie duchowe i intelektualne.
Spośród kobiet - żeby nie wymieniać tylko mężczyzn - Matka Boska jest oczywiście numerem 1. A potem powiedziałbym, że św. Teresa z Avila, która w swojej intelektualnej i duchowej mocy i sile dała świadectwo, które zrobiło na nim ogromne wrażenie. A potem - nie uwierzycie - jest jeszcze mała św. Teresa od Dzieciątka Jezus.
Z tych bardziej współczesnych, myślę, że możemy zaliczyć również Matkę Teresę, dzięki jej prostocie i przekonaniu. W rzeczywistości to, czym żyła, było czymś więcej niż tylko wykładem z teologii, z teologii fundamentalnej czy z jakiegokolwiek innego przedmiotu. Żyła Ewangelią, a to dla niego było decydujące.
Znał Matkę Teresę osobiście, prawda?
Tak, poznał ją w 1978 roku na „Katholikentag” [Dniu Katolickim] we Fryburgu. Tak się złożyło, że ja też tam byłem. On był właśnie od roku arcybiskupem, a ja od roku byłem w seminarium. Matka Teresa była tam, w katedrze we Fryburgu, podobnie jak kardynał Monachium i Freisingu, Joseph Ratzinger.
Jak Joseph Ratzinger, jak papież Benedykt kształtował Kościół?
Jak zaznaczył w homilii na początku swojego pontyfikatu, kiedy obejmował swój urząd, nie miał żadnego programu rządzenia, żadnego programu kościelnego. Starał się jedynie głosić wolę Bożą, stawiać czoła wyzwaniom naszych czasów zgodnie z wolą Bożą. I chciał w to włożyć całe swoje serce. Program nie byłby pomocny, bo wtedy wydarzenia toczyły się z niespotykaną szybkością, nawet w trudnych sytuacjach. I umiejętność dostosowania się do tego była z pewnością jedną z jego największych zalet. Był szybki w wykrywaniu problemów i wiedział, że trzeba na nie odpowiedzieć odpowiedzią wiary. Nie tylko odpowiedź, która miała, że tak powiem, podstawy teologiczne, ale która sięgała głębiej, wynikała z samej wiary, była zarówno uzasadniona teologicznie, jak i przekonująca.
I dlatego uważam, że jego wielkim wkładem, jego wielkim wsparciem dla wierzących było słowo. Mówiliśmy już o tym, że słowo było jego największą, najlepszą „bronią” - jakże „marsowo” to brzmi! Słowo, którym mógł się posługiwać, i słowem mógł inspirować ludzi i napełniać ich serca.
Patrząc wstecz na jego pontyfikat, jakie były największe wyzwania, z którymi musiał się zmierzyć?
Od początku było bardzo jasne, że największym wyzwaniem było to, co nazwał „relatywizmem”. Wiara katolicka i Kościół katolicki są przekonane, że w Jezusie Chrystusie prawda narodziła się i stała się ciałem: „Ja jestem drogą, i prawdą, i życiem”.
A relatywizm ostatecznie mówi: „Prawda, którą głosisz, jest przeciwna tolerancji. Nie tolerujecie innych przekonań - to znaczy w obrębie chrześcijaństwa, jeśli chodzi o kwestię ekumenizmu - nie tolerujecie innych religii, niewiele o nich myślicie”. A to oczywiście nie jest prawda. Tolerancja oznacza, że traktuję każdego poważnie w jego wierze, w jego przekonaniach i akceptuję je. Ale nie oznacza to, że potem po prostu dewaluuję własną wiarę: wiarę, o której jestem przekonany, wiarę, którą otrzymałem, aby ją przekazać dalej. Wręcz przeciwnie! ... To był relatywizm - a potem mieliśmy pytanie o relację między wiarą a rozumem. To była jedna z jego mocnych stron.
A potem, kiedy był papieżem, pojawiła się - niespodziewanie, ale z wielką mocą - cała kwestia nadużyć, wyzwanie, które pojawiło się w tak potężny sposób, jakiego nigdy byśmy się nie spodziewali. W rzeczywistości, pod tym względem, odegrał on ważną rolę już jako kardynał, kiedy pierwsze pytania, pierwsze komunikaty, pierwsze trudności, pierwsze doniesienia o nadużyciach dotarły do nas z USA. W tym czasie ja już od dwóch lat służyłem w Kongregacji Nauki Wiary, więc dobrze pamiętam, jak sobie z tym poradził, a także jak musiał pokonać pewien opór wewnętrzny. Nie było to łatwe, ale poradził sobie z tym wyzwaniem bardzo dobrze, w sposób zdecydowany i odważny, co później okazało się pomocne także w jego pontyfikacie.
Zawsze powtarzał: „Są ważne tematy, ale najważniejsza jest wiara w Boga”. To jest centrum, wokół którego rozwijało się jego przepowiadanie, jego pontyfikat i jego papieska posługa: przekonanie, że muszę głosić wiarę w Boga. To jest zasadnicze. Inni mogą robić inne rzeczy, ale głównym celem, głównym zadaniem papieża jest właśnie to; i dla tego świadectwa jest on i zawsze będzie pierwszym świadkiem.
A więc głoszenie Boga było w centrum jego pontyfikatu.
Dokładnie, jeśli mogę to tak podsumować. (...) Głoszenie wiary, uzasadnienie Ewangelii. Dla nas Bóg nie jest ideą, zwykłą myślą: Bóg jest celem naszej wiary. W rzeczywistości, w pewnym momencie, centrum naszej wiary zostało wcielone, stało się człowiekiem: Jezus z Nazaretu. I wszystko, co wiemy z tego czasu, zostało potem skondensowane w Ewangeliach i w Piśmie Świętym, w Nowym Testamencie. A głoszenie tego, głoszenie tego w sposób wiarygodny i przekonujący, było centrum i celem jego papieskiej posługi.
Nie tak dawno papież Benedykt został wymieniony w raporcie dotyczącym nadużyć w archidiecezji Monachium i Freising. Jak zareagował na te oskarżenia, które później zostały obalone, ale mimo to zwrócono na nie uwagę? Jak się z tym pogodził, zwłaszcza w świetle wszystkich wysiłków, jakie podjął w celu zbadania nadużyć i walki z nimi?
Wspomnieliśmy już, że jako prefekt musiał zmierzyć się z oskarżeniami płynącymi z USA, pod koniec lat 80. i na początku lat 90. i że zajął zdecydowane stanowisko wobec oporu wewnętrznego i zewnętrznego. I takie samo jasne i jednoznaczne stanowisko zajął, gdy był papieżem; przykładów na to jest mnóstwo.
Kiedy został wtedy osobiście oskarżony o złe traktowanie przypadków nadużyć seksualnych w czasie, gdy był arcybiskupem Monachium i Freisingu, w latach 1977-1982, było to dla niego naprawdę zaskoczeniem.
Zapytano go, czy zgodziłby się odpowiedzieć na pytania dotyczące śledztwa, które dotyczyło zarządzania kolejnymi arcybiskupami, od kardynała [Michaela von] Faulhabera do aktualnego arcybiskupa.
I powiedział: „Zgadzam się, nie mam nic do ukrycia”. Gdyby powiedział „Nie”, można by pomyśleć, że coś ukrywa.
Wysłali nam wiele pytań; a on na nie odpowiedział. Wiedział, że nie zrobił nic złego. Podał wszystko, co pamiętał; to wszystko jest w raporcie. Podczas redagowania naszego oświadczenia popełniliśmy mały błąd: to nie był błąd papieża Benedykta, ale przeoczenie jednego z naszych współpracowników, który natychmiast go (Benedykta) przeprosił. Powiedział, że to był jego błąd, że pomylił datę dotyczącą obecności lub nieobecności na spotkaniu.
Zostało to natychmiast opublikowane i natychmiast poprawione. Ale narracja, że papież skłamał, niestety pozostała. I to była jedyna rzecz, która naprawdę go zszokowała: że nazwano go kłamcą.
To jest po prostu nieprawda. Napisał wtedy osobisty list. Powiedział, że to będzie ostatnie słowo w tej sprawie i że po tym liście nie będzie już komentował. Kto mu nie wierzy lub nie chce uwierzyć, nie musi tego robić. Ale kto uczciwie i bez uprzedzeń patrzy na fakty, ten musi się wypowiedzieć: Zarzut, że jest kłamcą jest po prostu nieprawdziwy. I to jest niesławne!
To było oskarżenie, które naprawdę go zaszokowało. Zwłaszcza, że pochodziło ze strony, która nie wyróżnia się raczej robieniem wielkich rzeczy w sferze moralnej, a wręcz przeciwnie. To było takie moralizatorstwo, że trzeba powiedzieć: To jest i pozostanie haniebne! Ale to nie było ostatnie słowo. Papież Benedykt powiedział: "Nic nie ukrywałem, powiedziałem to, co mam do powiedzenia. Nie mam nic więcej do dodania, nie ma nic więcej do powiedzenia".
Mógł jedynie apelować do rozsądku, dobrej woli i uczciwości, naprawdę niewiele więcej można było zrobić. I właśnie to napisał w swoim liście. Za wszystko inne musiałby odpowiedzieć przed Dobrym Panem.
W rzeczywistości to, co Ksiądz mówi, jest tam wszystko, w dokumentach i w aktach. Każdy, kto działa bez złych intencji, może je zrekonstruować i wydobyć prawdę na światło dzienne.
Jak już powiedziałem, bezstronność jest warunkiem koniecznym.
Nie tylko w tym przypadku, ale co do zasady, ale szczególnie w tym przypadku. A kto jest gotów działać z bezstronnością, ten to uznał lub uzna.
Czy papież Benedykt był szczęśliwy? Czy był zadowolony, spełniony w swojej osobistej drodze przez życie?
Ze wszystkich przymiotników, które pan przed chwilą wymienił, powiedziałbym, że ostatni jest prawdziwy: spełnienie. Postrzegałem go jako kogoś, kto był naprawdę spełniony w tym, co robił. Zdecydował się poświęcić swoje życie kapłaństwu. Jego pierwszym powołaniem, pierwszą miłością, było oczywiście nauczanie. I dlatego został profesorem. To było po prostu jego przeznaczenie.
A potem został biskupem i w końcu trafił do Rzymu. To wszystko było zgodne z jego naturą, z jego strukturą intelektualną. To, że został papieżem, było - jak już powiedziałem - ostatnią rzeczą, jakiej kiedykolwiek oczekiwał czy pragnął. Ale przyjął to i we wszystkich swoich zadaniach - na ile mogłem to zauważyć - był naprawdę spełniony i gotowy dać z siebie wszystko.
Zauważyłem, że dawał coś z siebie, dawał to, co było dla niego najważniejsze. To, co przekazywał, nie było czymś, co gdzieś tam sobie wyłapał: Przekazywał coś z siebie, coś, co pochodziło z jego własnego życia, z jego uczciwości intelektualnej, z jego wiary. Wracając do obrazu iskry: chodziło o to, aby się rozżarzyła i roznieciła ogień.
Jak mówił o swojej rodzinie?
Biorąc pod uwagę wszystkie rzeczy, które można przeczytać, wszystkie rzeczy, które powiedział i które sam słyszałem, muszę powiedzieć, że mówił tylko z wielką miłością i szacunkiem o tym, co zrobili jego rodzice, zwłaszcza dla trójki ich dzieci. Jego ojciec był policjantem, nie mieli dużo pieniędzy, a mimo to wszystkie dzieci miały bardzo dobre wykształcenie - i to drogie! Ale to, co było naprawdę decydujące, to przykład wiary, jaki im dali. Zawsze powtarzał, że to było i pozostało podstawą wszystkiego, co przyszło później.
Które z wypowiedzianych przez niego słów zapamięta Ksiądz? Co pozostanie?
No cóż, w tym miejscu pozwolę sobie zdradzić: Raz po raz - zwłaszcza w czasie, gdy był papieżem emerytem - znajdowałem się w trudnych sytuacjach; momentach, w których mówiłem: „Ojcze Święty, tak nie może być! Nie mogę sobie z tym poradzić! Kościół napotyka na mur! Nie wiem: czy Pan śpi, czy Go nie ma? Co się dzieje?” A on mówił: „Znasz trochę Ewangelię, prawda? Pan spał w łodzi na Jeziorze Galilejskim, tak mówi historia. Uczniowie się bali, nadchodziła burza, nadchodziły fale. I obudzili Go, bo nie wiedzieli co robić. A On po prostu powiedział: «Co się dzieje?». Jezus musiał wypowiedzieć tylko kilka słów do burzy, aby dać do zrozumienia, że jest Panem, nawet nad pogodą i burzami.” A potem Benedykt powiedział do mnie: „Spójrz, Pan nie śpi! Jeśli więc nawet w Jego obecności uczniowie się bali, to całkiem normalne, że dzisiejsi uczniowie mogą się bać, tu i tam. Ale nigdy nie zapominaj o jednym: On jest tu i pozostaje tu. I w tym wszystkim, co cię teraz trapi, co jest dla ciebie trudne, co obciąża twoje serce lub trzewia, o tym nie wolno ci nigdy zapomnieć! Przyjmij to ode mnie, ja tak postępuję”.
To jest coś, co między innymi naprawdę zapadło w moje serce i pozostaje tam mocno zakotwiczone.
Czy może Ksiądz podzielić się inną anegdotą z czasu spędzonego z papieżem Benedyktem?
Papież Benedykt był człowiekiem z dużym poczuciem humoru. Lubił, gdy nawet w trudnych kwestiach humor nie był całkowicie odłożony na półkę, ponieważ może on stanowić rodzaj uziemienia, a także rodzaj „przewodu”, który prowadzi nas „w górę”. Tak więc mogłem zauważyć tu i ówdzie, jak w trudnych sytuacjach, czy to jako kardynał, czy jako papież, starał się - nie po to, by doprowadzić do jakiegoś „zabawnego zwrotu”, co brzmi zbyt powierzchownie - ale by wnieść uncję humoru, element humoru, który mógłby „odtruć” atmosferę.
I to okazało się bardzo cenne dla mojego własnego życia, w niektórych trudnych sytuacjach. I jestem za to bardzo wdzięczny.
„Santo Subito” - święty od zaraz?
Takie przesłanie mogliśmy przeczytać na pogrzebie Jana Pawła II na placu św. Piotra. Pamiętam to aż za dobrze: Było wiele znaków, a także dużych malowanych plakatów z napisem „Santo Subito”. Wierzę, że teraz to także pójdzie w tym kierunku.
Cały wywiad można obejrzeć na Youtube https://youtu.be/kYx4PCQaF1o