Strategia wojenna polegająca na całkowitej destrukcji miast jest stara jak ludzkość. Być może jednak nadszedł czas, aby ludzkość raz na zawsze odrzuciła ją i potępiła, tak jak potępia inne formy ludobójstwa.
Publicysta holenderskiego czasopisma chrześcijańskiego Reformatorisch Dagblad Jacob Hoekman w kontekście obecnej „operacji specjalnej” na Ukrainie zwraca uwagę na strategię wojenną, która oznacza cofanie się cywilizacji do czasów okrutnych starożytnych imperiów. Chodzi o miastobójstwo. Ten neologizm powinien budzić równie groźne skojarzenia jak ludobójstwo czy czystki etniczne – nie jest bowiem niczym innym, jak próbą wymazania z powierzchni ziemi całych populacji i kultur.
Hoekman patrząc dziś na zniszczony Mariupol i Siewierodonieck wspomina widoki, które widział na Bliskim Wschodzie, w Iraku i Syrii:
„Karuzela dla dzieci obok spalonego samochodu. W tle rozbite na kawałki domy. Ten obraz utkwił mi w głowie. Widziałem tę scenę w Mosulu w Iraku. Mosul był stolicą Państwa Islamskiego w Iraku do 2017 roku. Jego przedłużające się wyzwolenie pozostawiło miasto całkowicie zniszczone.
Całkiem spora część wschodniego Mosulu została od tego czasu odbudowana. Jednak gdy tylko przekroczysz rzekę Tygrys i wejdziesz na stare miasto, dewastacja jest wszędzie. W towarzystwie chrześcijańskiej kobiety, z urodzenia mieszkanki Mosulu, wróciłem do jej domu na starym mieście. Albo tego, co z niego zostało. Płacząc, stała na gruzach. Tylko brama wejściowa wciąż stała. Na niej wciąż widać było arabską literę „N”. N oznacza „Nasrim”, słowo, którego Koran używa w odniesieniu do chrześcijan, a IS celowo oznaczało chrześcijańskie domy literą N, później zaś je niszczyło lub odbierało prawowitym właścicielom na własne cele”.
Podobne obrazy widział Hoekman w syryjskim Raqqa i Aleppo. Dziś przed jego oczami staje Mariupol czy Bolszaja i inne ukraińskie miasta. I przestrzega, że liczba takich zniszczonych do szczętu miast „będzie rosła tak długo, jak długo będziemy mieli do dyspozycji broń zdolną do destrukcji na dużą skalę. Jest nawet na to nazwa: «urbicidium»”. Ten łaciński termin (analogiczny do genocidium) można przetłumaczyć na polski jako „miastobójstwo”.
Ten rodzaj wojennej zbrodni znany jest od tysięcy lat. Słynny rzymski senator Katon kończył swoje przemówienia frazą „ceterum censeo Carthaginem esse delendam” (poza tym sądzę, że Kartagina powinna zostać zniszczona) – i faktycznie w 146 roku p.Ch., trzy lata po jego śmierci, Kartagina została całkowicie zniszczona przez Rzym. Do niechlubnego dziedzictwa rzymian doliczyć można także destrukcję Jerozolimy w roku 70 po Chrystusie. Nie była to zresztą pierwsza zagłada tego miasta – w 586 r. przed Chrystusem spustoszył je babiloński władca Nabuchodonozor. Nie można jednak powiedzieć, żeby taka strategia była czymś zwyczajnym i szeroko przyjętym w starożytności. Wielcy wodzowie – tacy jak Aleksander Macedoński zdobywali miasta w taki sposób, aby ocalić ich wartość kulturową i ekonomiczną. Potrafili też docenić wartość różnych miejscowych grup etnicznych wraz z ich rzemiosłem, kulturą lokalną czy szczególnymi umiejętnościami.
Od czasów starożytnych ludzkość poczyniła spore postępy cywilizacyjne. Niszczenie miast, choć zdarzało się – jak słynne Sacco di Roma w 1527 r., postrzegane było jako przejaw wyjątkowego barbarzyństwa. Zapewne nie przypadkiem niszczycielski zapał protestanckich niemieckich landsknechtów skierowany był ku duchowemu centrum katolicyzmu. Patrząc z perspektywy duchowej – szatanowi szczególnie przeszkadzają takie miejsca jak Jerozolima czy Rzym i ku nim kieruje bezmyślną furię żołdaków.
Czego nauczyła nas historia? Patrząc na to, co dzieje się w wieku XX i u progu kolejnego, XXI wieku, ze smutkiem powiedzieć można, że niczego. Wraz z II wojną światową powróciło celowe niszczenie całych miast – a w najokrutniejszy sposób strategii tej doświadczyła Warszawa ze strony Niemców, ale także Drezno, Hiroszima i Nagasaki ze strony aliantów. Holokaust to nie jedyna potworna twarz II wojny światowej – jej drugim, równie demonicznym obliczem jest właśnie miastobójstwo.
Od czasów II wojny światowej ludzkość nie zmądrzała, wzrosły za to możliwości destrukcji. Preludium do tego, co może przynieść przyszłość, było niszczenie Sarajewa w czasie wojen bałkańskich w latach 90-tych XX wieku. Jak twierdzi Martin Coward, sednem strategii urbicidium nie są cele militarne, ale ideologia wymazywania różnic. Przykładem może być dyktator, który chce wymazać z ziemi tych, którzy ciągle buntują się przeciwko jego polityce. Nie mogąc dotrzeć do poszczególnych osób, świadomie podejmuje decyzję o zagładzie całej populacji. Miastobójstwo nie jest więc tylko środkiem do osiągnięcia jakichś korzyści militarnych, ale celem samo w sobie.
To, co dzieje się obecnie na Ukrainę nosi znamiona takiej właśnie świadomie przyjętej wizji wojennej. Według badacza Aarona Clementsa-Hunta, to, że prezydent Rosji Putin wdraża strategię miastobójstwa, jest oczywistym faktem. Od pierwszych dni wojny Rosja wystrzeliła celowo tysiące rakiet w cele miejskie, które nieraz znajdują się z dala od linii frontu. Chodzi o nieodwracalne zniszczenie jednych miast i zastraszenie innych, a także wywołanie fali uchodźców, która zdestabilizuje całą Ukrainę.
Rosja ćwiczyła już ten scenariusz w Syrii. Obecny dowódca operacji wojennej Aleksander Dwornikow to ten sam, który doradzał prezydentowi Assadowi, jak pozbyć się przeciwnych mu sunnitów z Aleppo: bombardując całe miasto, czyniąc je niezdatnym do życia. Strategia ta przyniosła wymierne efekty, pozwalając na przetrwanie reżimu Assada, pomimo początkowych sukcesów rebeliantów. Dlatego też, jak przewiduje Clements-Hunt, Rosjanie będą ją nadal stosować na Ukrainie. Wobec ewidentnej porażki strategii blitzkriegu w pierwszej fazie wojny, miastobójstwo staje się wręcz podstawową strategią w rosyjskiej doktrynie wojskowej. Za systemowym niszczeniem miast w Syrii (wcześniej zaś Groznego w Czeczenii), a teraz Mariupola i Siewierodoniecka stoi jeden i ten sam człowiek: Putin.
Problemem nie jest jednak wyłącznie pojedynczy autokrata. Problemem jest sama strategia, co do której cywilizowana ludzkość nie odczuwa takiego samego wstrętu, jak do innych form ludobójstwa. Z łatwością oburzamy się na czystki etniczne w Rwandzie czy na Bałkanach, piętnujemy rzeź Ormian dokonaną przez Turków w 1915-1917 r., z trudem jednak przychodzi nam jednoznaczne potępienie miastobójstw. Jerozolima, Kartagina, Rzym, Rotterdam, Drezno, Warszawa, Hiroszima, Nagasaki, Sarajewo, Grozny, Aleppo, Mariupol, Siewierodonieck. Ile jeszcze miast musi paść ofiarą tej ludobójczej praktyki, zanim nazwiemy ją po imieniu i odrzucimy, a winnych jej stosowania traktować będziemy tak samo jak sprawców wszelkich innych zbrodni przeciw ludzkości?