Dlaczego millenialsi nie chcą mieć dzieci? Powodem bynajmniej nie są problemy finansowe

Jeśli to, co odkryły w swej książce Berg i Wiseman, jest prawdą i ma zastosowanie do populacji naszego kraju, to prawdopodobnie żadne programy społeczne nie pomogą w rozwiązaniu problemu demograficznego. Przyczyna nie leży bowiem w trudnościach finansowych, ale zupełnie gdzie indziej.

Kryzys demograficzny, zatrważająco niska dzietność dotyka większości krajów zachodnich. Zazwyczaj przyjmuje się współczynnik 2,2 dziecka na jedną kobietę jako niezbędny do utrzymania populacji danego kraju. Obecnie w krajach zachodnich nie tylko spadł on już poniżej liczby dwa, ale niebezpiecznie zbliża się do jedynki. W Polsce wynosi on około 1,26.

Nawet w znacznie bardziej populacyjnie i kulturowo zróżnicowanych Stanach Zjednoczonych współczynnik ten nie wygląda dobrze. Obecnie stopa zastąpienia wynosi tam około 1,6. Nie można tego ignorować, nie można siedzieć bezczynnie. Odwrócenie piramidy populacyjnej niesie ze sobą wszelkie możliwe skutki: załamanie ekonomii, zamieranie kultury, zastopowanie rozwoju cywilizacyjnego.
Dwie amerykańskie autorki, Anastasia Berg i Rachel Wiseman podjęły się analizy problemu w książce „Po co są dzieci?: o ambiwalencji i wyborze” (What Are Children For?: On Ambivalence and Choice).

Słowo ambiwalencja dobrze opisuje postawę większości Millenialsów: nie mają awersji do rodzenia dzieci; ale właśnie są wobec nich ambiwalentni, czyli dostrzegają „za” i „przeciw” i wyciągają z tego milczący wniosek, że lepiej nie podejmować decyzji „za”. Wszystkie trendy wskazują na to, że argumenty stworzone w celu wytrącenia ich z tej ambiwalencji okazały się niewystarczające.

Jak zauważają Anastasia Berg i Rachel Wiseman, sama próba poruszania problemu wśród tych młodych dorosłych jest przez nich odbierana jako dziwactwo, wtrącanie się w ich życie czy prawicową propagandę. Berg i Wiseman nie są autorami prawicowymi, ich podejście do problemu wynika raczej ze zdrowego rozsądku i trzeźwej socjologicznej arytmetyki.

Nie odwołują się do języka religijnego, ale do różnych współczesnych trendów kulturowych, m.in. teorii feministycznej, literatury, filozofii i tzw. „osobistej narracji”, próbując znaleźć odpowiedzieć na pytanie: „Czy ludzkie życie jest nadal warte zachodu?”. Ich odpowiedź, wbrew społecznym trendom, brzmi: „tak”.

Badając zjawisko niechęci do rodzenia dzieci istotne jest, by sięgnąć głębiej, docierając nie tylko do powierzchownych wyjaśnień, które są raczej wymówkami niż rzeczywistymi przyczynami. Taką wymówką jest bardzo często uzasadnienie materialno-ekonomiczne. Bezdzietni milenialsi chętnie się na nie powołują, mówiąc o ograniczeniach ekonomicznych, słabym wsparciu ze strony państwa dla młodych rodzin.

Berg i Wiseman pokazują jednak, że tego typu wyjaśnienia to tylko zasłony dymne. Problem nie jest głównie ekonomiczny: Millenialsi są równie dobrze przygotowani finansowo do założenia rodziny, jak każde wcześniejsze pokolenie. A jeśli kraje skandynawskie mogą służyć za przykład, to niewiele jest dowodów na to, że większa infrastruktura opieki społecznej prowadzi do wzrostu liczby urodzeń. Rdzeń ich ambiwalencji musi zatem mieć związek z filozofią życiową raczej niż ze statusem materialnym czy wsparciem ze strony państwa.

Większość książki Berg i Wiseman poświęcona jest diagnozowaniu tej filozofii życia i próbom odpowiedzi na jej fałszywe założenia, z których wyciąga się fałszywe wnioski. Mówiąc najprościej, malejąca liczba urodzeń jest skutkiem zasadniczej „rekonfiguracji wartości, która dotyka każdej części naszego życia”. To przewartościowanie jest najbardziej widoczne w tym, co autorzy nazywają „dialektyką macierzyństwa”. Dialektyka ta, jak twierdzą, nosi w sobie nienaprawialne pęknięcia, które są konsekwencją feminizmu w stylu Simone de Beauvoir.

Autorka „Drugiej płci” zainicjowała oddzielenie macierzyństwa od kobiecości: Wychowywanie dzieci miało nie być już jedyną drogą do kobiecej transcendencji. Ale te dwie kategorie, macierzyństwo i kobiecość, przez wieki były od siebie wzajemnie zależne, nadawały sobie nawzajem sens. Ich rozdzielenie stworzyło zatem próżnię, odbierając sens i kobiecości, i macierzyństwu. Próby zrekonstruowania sensu w tych sferach, gdy zostały nienaturalnie rozdzielone, nie przyniosły efektu. Autonomia kobiety to swoiste poczucie niezależności i wolności, któremu brak ukierunkowania. Mówiąc obrazowo, to tak jakby kupić wygodny i szybki samochód, tylko nigdzie nim nie jeździć – bo nie mamy żadnego celu wartego spalania benzyny.

Dostrzeżenie destruktywnego wpływu błędnych koncepcji feministycznych, podążających za de Baeuvoir jest warte uznania. Jednak skupienie się na de Beauvoir i tradycji feministycznej nie rzuca jeszcze wystarczająco światła na głębsze korzenie obecnej dramatycznej sytuacji. W felietonie zamieszczonym na First Things Luke Lyman zauważa, że trzeba pójść jeszcze dalej niż Berg i Wiseman, spoglądając poza kwestię feminizmu:

Jeśli upadła dialektyka macierzyństwa upadła, czy nie powinniśmy spodziewać się, że istnieje także „dialektyka ojcostwa” i że także ona upadła? A co za tym idzie – że istnieje istotna „dialektyka rodzicielstwa” między ojcami i matkami, która została zniszczona?

Z pewnością biologiczne potrzeby dane kobietom przez naturę zapewniają, że dialektyka macierzyństwa jest wyjątkowa i zasługuje na szczególną uwagę. Znikome jest jednak prawdopodobieństwo, że można ją naprawić bez sensownego odniesienia do jej męskiego odpowiednika. Autorki „Po co są dzieci?” wydają się być tego świadome, jednak nie zgłębiają tej strony problemu. Wiele z ich rozmówczyń skarżyło się, że kwestia dzieci „spadła bezpośrednio na nie”, a ich partnerzy pozostali całkowicie bierni, rzekomo „z szacunku dla ich osobistej autonomii”. Niektóre kobiety mówiły też o braku „prawdziwych partnerów, z którymi mogłyby być wzajemnie szczere... i z którymi mogłyby razem dojść do jakiejś jasności”. Cokolwiek nie znaczyłyby te deklaracje, zdradzają one, że chodzi o jedno: nadmierne podkreślanie autonomii, wolności zawsze ma jeden skutek. Jest nim alienacja, poczucie samotności, braku głębszych więzi, braku prawdziwego zrozumienia. Błąd antropologiczny, nieuwzględniający społecznego wymiaru człowieczeństwa, rodzi bardzo poważne konsekwencje w praktyce. Wraz z „wyzwoleniem” kobiety cała struktura relacji męsko-damskich zostaje zrujnowana.

Jak zauważa Lyman, książka Berg i Wiseman jest dobrym punktem wyjścia, potrzeba jednak przeprowadzić „głębsze wykopaliska”. Kopiąc głębiej, można by odkryć, że „postępowy” język indywidualnej autonomii nie daje mężczyznom i kobietom wspólnej płaszczyzny porozumienia. Tak poważne nadwerężenie wzajemnej relacji prowadzi do poczucia życiowej niepewności, a co za tym idzie – niechęci do podejmowania tak wielkich wyzwań, jak zrodzenie i wychowanie dzieci. Wychowanie dzieci to bowiem wielkie przedsięwzięcie, plan na długie lata. Trudno podejmować to przedsięwzięcie, gdy nie ma się poczucia prawdziwej stabilności, gdy nie jest się wewnętrznie pewnym, że mój dzisiejszy „partner” będzie nim za pięć czy dziesięć lat i że w ogóle będzie zdolny do przyjęcia na siebie tak wielkiej odpowiedzialności jak wychowanie dziecka.

Ambiwalencja to jedno, a antynatalizm – to drugie. W swojej książce Berg i Wiseman zwracają uwagę na to, jak wielkim zagrożeniem jest postawa antynatalistyczna, jakiekolwiek nie byłoby jej uzasadnienie (na przykład często podnoszone dziś uzasadnienie „ekologiczne”: ludzkość niszczy planetę, więc należy się powstrzymać od rodzenia następnych pokoleń). Autorki „Po co są dzieci” wskazują, że antynatalizm jest zasadniczo antyludzki. Paradoksalnie, antynataliści posługują się często w swoim rozumowaniu postchrześcijańskimi argumentami, na przykład, opisując zmiany klimatu jako „karę za nasze zbiorowe grzechy”. Konsekwentnie, mówią też o „odkupieniu” tej winy, o konieczności „poświęcenia” i „ofiary”. Jak widać, trudno uniknąć religijnego języka, nawet gdy neguje się religię. Zamiast jednak religii autentycznej, która wskazuje na godność człowieka i promuje życie, otrzymujemy jej namiastkę – antyżyciową i antyludzką.

Książka „What Are Children For?”, jak zauważa Lyman, nie jest pozbawiona wad. Jej zasadniczą zaletą jest jednak to, że zawiera w sobie pozytywne przesłanie: dzieci są dobre i warto je mieć, warto je wychowywać. Jeśli publikacja ta zachęci choć jednego „ambiwalentnego” lub „antynatalistycznego” mężczyznę lub kobietę z pokolenia Millenialsów do podjęcia decyzji o urodzeniu dziecka, to już spełniła swoje zadanie.

Źródło: First Things

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama