„Ostrzeliwane są piękne, zabytkowe budynki, ale na pierwszym miejscu są ludzie, którzy zginęli, a spodziewali się, że zostaną obronieni. Każdego dnia ktoś zostaje bez domu, rodziny. Najgorsza jest świadomość, że nie mamy na to wpływu” – mówi Opoce Julia Bert, przewodniczka ze Lwowa. Uszkodzony został m.in. klasztor Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Maryi.
W środę nad ranem rosyjskie siły dokonały ataku rakietowego na Lwów. Co najmniej 40 osób zostało rannych, a siedem osób zginęło. Zniszczeniu uległo wiele budynków – również w zabytkowej części miasta.
„Ciężko określić to, co się stało jednym słowem – uczucia są mieszane. Najpierw był sygnał alarmowy, a potem mocne strzały, które w mojej dzielnicy były pierwszy raz tak huczne, że wybudzały ze snu. Potem śledzenie w internecie, co się dzieje: czy lecą rakiety, czy tylko drony" – relacjonuje w rozmowie z Opoką Julia Bert, przewodniczka i redaktorka w Wydawnictwie Edycja Świętego Pawła.
„Najgorsze jest teraz” – kontynuuje. „Śledząc relacje w mediach, dowiedziałam się, że koleżanka została bez mieszkania, dzięki Bogu, że akurat wtedy nie było jej w Ukrainie. Jutro wraca, ale mieszkania już nie ma” – dodaje.
Mówi także o rodzinie znajomych, z której atak rakietowy przeżył tylko mąż.
„Przed chwilą dowiedziałam się, że rodzina moich dobrych znajomych zginęła. Media – nie tylko w Ukrainie – obiegło zdjęcie rodziny, z której przeżył jedynie ojciec rodziny, a cała reszt zginęła, można powiedzieć, w swoim domu. Ojciec walczy o życie” – mówi. „Zaczynam rozumieć, że mieszkając daleko na Zachodzie Ukrainy, gdzie miało być bezpiecznie, gdzie przyjmowani są przesiedleńcy ze Wschodu, a tak naprawdę bezpieczne nie jest” – dodaje.
Jako przewodniczka ubolewa także, że niszczeje także sam Lwów. „Ostrzeliwane są piękne, zabytkowe budynki, ale na pierwszym miejscu są ludzie, którzy zginęli, a spodziewali się, że zostaną obronieni” – dodaje.
„I to chyba najbardziej boli, że nie czujemy się bezpiecznie we własnym domu, we własnym łóżku. Niestety to jest wojna. Uspokajasz się, zbierasz się w garść, idziesz do pracy, ale co chwila dowiadujesz się czegoś strasznego, i łzy napływają ci do oczu. I znów musisz się wziąć w garść i iść do przodu. Każdego dnia ktoś zostaje bez domu, rodziny. Najgorsza jest świadomość, że nie mamy na to wpływu. Jedynie to być w każdej chwili gotowym do ucieczki w reakcji na alarm lotniczy” – mówi Opoce.
W mediach społecznościowych mer Lwowa Andrij Sadowy poinformował, że w wyniku ostrzału w pobliżu głównego dworca wybuchł pożar w budynku mieszkalnym. W centralnej części miasta uszkodzone zostały dwie szkoły, a także m.in. klasztor Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi przy ul. Kwitky Osnowianenka. „Na skutek wybuchu w sąsiedniej dzielnicy w klasztorze zostały wybite okna, ale na szczęście nikt nie ucierpiał” – mówi przewodniczka.
W rozmowie z Opoką relacjonuje, jak wygląda codzienne życie we Lwowie.
„Alarmy są co jakiś czas, a przeważnie jest spokojnie. Zaczął się rok akademicki, więc przybyło mieszkańców miasta. 1 września centrum miasta było wypełnione młodymi ludźmi, którzy przybyli na studia. Ponieważ jestem przewodnikiem, wróciły mi wspomnienia sprzed wojny, kiedy lwowskiej centrum miasta wypełnione ludźmi. Na co dzień, kiedy nie słyszy się alarmów, to się zapomina o wojnie. Przypominają o niej codzienne pogrzeby we Lwowie. "Ceremonia pogrzebowa odbywa się w kościele garnizonowym. Potem procesja jedzie przez całe miasto do miejsca pochówku. Na mieście można zobaczyć nekrologi" – dodaje.
Dodaje, że przed wojną Lwów był „przyjaznym, otwartym i pokojowym miastem”