Cokolwiek się stanie: zdechnie koza, albo pojawi się w rodzinie choroba, a pierwsze co ludzie robią, to szukanie, kto jest przeciwko mnie. Kto poszedł do szamana. Nie zakładają, że koza zachorowała, bo zjadła reklamówkę, ale że ktoś zadziałał przeciwko nim. Praca misjonarzy to utwierdzanie ludzi w przekonaniu, że nie muszą się bać – mówi Opoce o. Teofil Czarniak OFM.
Jakub Jałowiczor: Mutima znaczy serce – dowiadujemy się z waszej strony internetowej. W jakim języku? Suahili?
O. Teofil Czarniak: Runyankole, język plemienia Banyankore w południowo-zachodniej Ugandzie.
Czyli mówimy o misjach skierowanych do tego plemienia?
Nie, nasza pomoc trafia do misjonarzy bernardyńskich, ale też do wszystkich misji braci mniejszych OFM.
Co dzięki tej pomocy jest realizowane?
Pierwszym dziełem na misji jest dzieło ewangelizacji, opowiadanie o Panu Jezusie i przekazywanie wartości chrześcijańskich. Po to misjonarze jadą. Ale na miejscu realizują tez wiele różnorakich projektów socjalnych. Tak naprawdę 70 proc. ich czasu to szukanie środków na różnego rodzaju przedsięwzięcia. Pan Jezus też nakarmił ludzi, kiedy do nich mówił. Misji zawsze potrzebne jest miejsce kultu.
W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że kościół stoi w każdej wiosce. W Afryce wierni niekiedy muszą iść 2-3 godziny, żeby dojść do świątyni. A ona jest nie tylko miejscem modlitwy, ale i centrum życia społeczno-kulturalnego dla danego obszaru.
Po Mszy św. ludzie zostają, rozmawiają. Zazwyczaj przy misji od razu pojawia się szkoła, bo edukacja to inwestycja bezpośrednio w człowieka. Nasze biuro prowadzi też adopcje na odległość. Wiele zależy od kraju, bo czasem edukacja jest darmowa, ale potrzeba wyprawki, albo opłaty za internat, a częściej za samą szkołę trzeba płacić. Są też ośrodki zdrowia i dożywiania. W Afryce w razie suszy ludzie po prostu głodują, rzadko się zdarza, żeby państwo pomogło obywatelom. Zatem i tu misjonarze wchodzą z pomocą. Działają też programy związane ze zdrowiem i z wodą. My jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że odkręcamy kurek i woda płynie. Gdyby nie było jej przez tydzień, to byśmy doświadczyli, jakie to jest wyzwanie. Tam wiele osób, najczęściej dzieci, musi codziennie iść kilometr, albo dwa i w jakiejś bańce przynieść wodę.
No i mamy kilkuosobową rodzinę, która ma 10 litrów. Trzeba się napić, coś ugotować, jakoś umyć. Z praniem idą nad rzekę, żeby nie trzeba było zużywać wody. Gdzie to możliwe i konieczne budujemy zatem studnie.
Ojciec sam był na misji w Ugandzie. Afryka subsaharyjska jest często pokazywana jako miejsce, gdzie Kościół jest mocny, odporny na różne wypaczenia z zachodniej Europy. Z drugiej strony, wiemy, że chrześcijaństwo dotarło tu stosunkowo niedawno.
Naszym błędem jest wkładanie wszystkich krajów do jednego worka z napisem „Afryka”. Każde państwo ma inną kulturę i w każdym jest wiele plemion. Przejedziemy z Ugandy do Kenii i już mamy inny świat, inny Kościół. Botswana to kraj chrześcijański, ale jeśli policjantowi, który cię zatrzyma na ulicy powiesz, że jesteś księdzem, to nie będzie wiedział, o co chodzi. W Ugandzie Kościół jest dosyć mocny. Sądzę, że dzięki męczennikom ugandyjskim. Ten posiew wiary widać. Dużo jest powołań i Kościół jest naprawdę żywy. Ale też chrześcijaństwo ma tu troszkę ponad 100 lat. Bardzo mocne są lokalne wierzenia. Ludzie wiedzą, co to jest Kościół, więc nie ma głoszenia: teraz wam powiem o Kimś, kto się nazywa Jezus. Walka toczy się raczej o to, żeby ugruntować ich wiarę i żeby zostawili swoje tradycyjne wierzenia i wyszli ze strefy lęku.
W Afryce zrozumiałem słowa św. Pawła o tym, że ku wolności wyswobodził nas Chrystus. On wyswobodził dzieci Boże z niewoli przesądów i pogaństwa, które jest agresywne, które wymaga składania ofiar, czasem nawet z dzieci. O tym się nie mówi w Europie, ale są tacy czarownicy – wydaje mi się to diabelską sprawą – którzy żądają złożenia ofiary z niewinnego dziecka. Np. po to, żeby ktoś miał powodzenie w jakimś biznesie.
Cokolwiek się stanie: zdechnie koza, albo pojawi się w rodzinie choroba, a pierwsze co ludzie robią, to szukanie, kto jest przeciwko mnie. Kto poszedł do szamana. Nie zakładają, że koza zachorowała, bo zjadła reklamówkę, ale że ktoś zadziałał przeciwko nim. Praca misjonarzy to utwierdzanie ludzi w przekonaniu, że nie muszą się bać, bo Pan Jezus umarł za nich na krzyżu, a krew Chrystusa chroni ich od tych czarów. Oni żyją w lęku, a im bardziej się boją, tym bardziej otwierają się na działanie diabła. Sporo jest opętań. Ludzie płacą pieniądze szamanom, więc żyją w biedzie i w ciągłym strachu. Kapłani muszą cały czas mówić o zaufaniu do Chrystusa, który nas chroni. U nas w cywilizacji zachodniej ten duchowy świat jest gdzieś daleko, niektórzy uważają go za bajkę. W Afryce jest tak samo realny jak to, czego dotykamy.
Zetknął się ksiądz z szamanami, którzy byli agresywni wobec misjonarzy wchodzących im w drogę?
Nie miałem takiej sytuacji, żeby któryś z nich był bezpośrednio przeciwko mnie. A w ogóle podzieliłbym ich na trzy kategorie. Pierwsza to lokalni zielarze. Wiedzą, że ta roślina działa na taką chorobę, a ta na taką. Nie używają żadnych czarów. Największa grupa to oszuści. Używają różnych trików i trzymają ludzi w lęku, biorąc za to pieniądze.
Mam nagrany wywiad z kobietą, która przez 30 lat była taką oszustką, a odkąd się nawróciła, jeździ po parafiach i daje świadectwo, jak okłamywała ludzi. Tłumaczy swoje triki. Pytałem jej nawet, czy się nie boi.
Mówi, że robi to już trzy lata i nic się jej nie stało. Trzecia grupa to szamani związani z siłami zła, składający ofiary diabłu. Są opętania i wiele sytuacji trudno wytłumaczalnych. Jednak nie spotkałem się osobiście z czymś takim, choć przypuszczam, że wielu próbowało na mnie jakieś czary rzucać, bo co drugie kazanie mówiłem o tym, że nie powinni się ludzie bać czarowników. Dawałem wiernym przykład: patrzcie, co drugie kazanie mówię przeciwko nim, a nic mi się nie dzieje. Zatem jeśli macie wiarę, to macie zbroję, która was przed wszystkim ochroni.
Ojciec był na misji tylko w Ugandzie?
Tak, w wiosce, która nazywa się Rooshoka. Miejsce bez prądu i podstawowych wygów. Rok byłem też w Mbarara, to większa miejscowość. Tam pomagałem w nowicjacie franciszkańskim.
Zakon franciszkański w Ugandzie bazuje na misjonarzach, czy są miejscowe powołania?
Istnieje już samodzielna prowincja franciszkańska, która obejmuje pięć krajów: Ugandę, Tanzanię, Kenię, Malawi i Zambię. W tej chwili jest tam 45 braci po ślubach wieczystych i 37 w formacji. To pokazuje, że to Kościół bardzo płodny w powołania.
Formacja jest długa, trwa 11 lat: rok aspirantury, kiedy młodzi ludzie przyjeżdżają do misji, żeby ją zobaczyć i my też możemy ich poznać, potem są dwa lata postulatu w Tanzanii, rok nowicjatu w Ugandzie, trzy lata filozofii w Zambii, rok doświadczenia franciszkańskiego i 4 lata teologii, zwykle w Kenii.
Jako biuro misyjne pomagamy pokryć koszty formacji.
Jakie zatem są owoce pracy waszego biura?
Jesteśmy biurem prowincji ojców bernardynów z siedzibą w Kalwarii Zebrzydowskiej. Młodym – rozwijamy się, szukamy darczyńców. Opiekujemy się m.in. misjami w Argentynie, gdzie utrzymujemy misjonarzy, realizujemy projekty budowlane, mamy zaadoptowanych 30 dzieci, którym pomagamy, żeby mogły chodzić do szkoły. Mamy też misję w Botswanie. To pierwsi franciszkanie w historii tego kraju. Jest ich dwóch, wspieramy ich. Wyremontowaliśmy szkołę w Ugandzie. Tam też mamy 30 dzieci pod opieką. Do tego dochodzi centrum dla dzieci niepełnosprawnych. O tym wszystkim można poczytać na stronie misje.bernardyni.pl. Projektów jest wiele. W zeszłym roku wydaliśmy 300 tys. zł. Taki był nasz budżet.