Dlaczego tak ważne jest, by poznać halachę?
ISBN: 978-83-7797-086-7
wyd.: Edycja Świętego Pawła,
www.: www.edycja.pl
Niezwykła opowieść o dziewczynie z Nazaretu o imieniu Miriam. Poznajemy jej dom rodzinny, dzieciństwo, dorastanie, przyjaciół, idziemy za nią na służbę do świątyni w Jerozolimie, jesteśmy świadkami miłości Józefa i jego starań o rękę ukochanej, jej wyjazdu do kuzynki Elżbiety do Ain-Karim i wreszcie ślubu z Józefem i narodzin Jezusa.
Ta historia byłaby jednak niepełna i banalna, gdyby nie to, że Miriam jest wyjątkową dziewczyną, z którą, odkąd tylko pamięta, przez anioła rozmawia sam Bóg, a jej syn Jezus nie jest zwyczajnym dzieckiem.
Urocza, czasem zabawna, a chwilami trzymająca w napięciu opowieść, od której nie sposób się oderwać. Nawet jeśli może się zdawać, że dobrze znamy Miriam i historię jej życia, to ta książka pozwoli odkryć coś zupełnie nowego i z pewnością zaskoczy wszystkich.
Przeżywałem swoje życie w gorącym umiłowaniu Pięcioksięgu i prawa Mojżeszowego. Jest takie słowo, które oznacza wędrowanie, „halak”, i jest też słowo, które określa wędrowanie i kroczenie w zgodzie z prawem Bożym – „halacha”.
Ja kocham każdy krok tej wędrówki. Jestem rabinem, czyli nauczycielem. Oddałem swoje życie nauce tak samo, jak oddaje się więźnia do więzienia. Niech nie dziwi cię to porównanie. Od kiedy tylko pamiętam, każdą komórką swojego ciała chciałem przynależeć do prawa.
Dlatego, gdy byłem jeszcze dzieckiem, poprosiłem, bym mógł zostać uczniem najlepszego rabina w Jerozolimie i ochoczo zgodziłem się na ciężką pracę. Od tamtej chwili upłynęło wiele czasu, ja sam wykształciłem całe pokolenia Izraelitów i moje imię jest dobrze znane. A jednak, chociaż jestem rabinem, nadal pozostaję uczniem, ponieważ to prawo jest prawdziwym nauczycielem, który nie przestaje nauczać, dopóki człowiek posiada światło rozumu.
Dlaczego tak ważne jest, by poznać halachę?
Halacha to wszystko, co dotyczy prawa, obejmuje każde ludzkie zachowanie, każdy jego aspekt, od najmniejszego do największego. Każdy czyn powinien wynikać z kodeksu, który tworzy kompleks norm halachy. Nic nie zostaje pominięte.
Bóg, uwielbione niech będzie Jego imię, dał Mojżeszowi, naszemu wyzwolicielowi i prorokowi, Tablice Przymierza. My, z pokolenia na pokolenie, wznieśliśmy wokół Tablic zasłonę, niemal parkan. Komentarz po komentarzu, tradycja po tradycji, rozbudowaliśmy te normy, rozszerzyliśmy ich wskazówki, mnożąc zalecenia, aby coraz trudniej było ludziom naruszyć istotę prawa. Nie wszyscy jednak znają przepisy prawa, dlatego przychodzą z wątpliwościami i pytaniami do mnie.
Znam wszystkie te zalecenia, jedno po drugim. Obchodzę szabat i wszystkie święta mojego ludu, modlę się, oczyszczam się przed posiłkami i przed każdym aktem czci dla Boga, studiuję w dzień i w nocy, płacę podatki, wypełniam choćby najdrobniejsze zadania, nawet te, których najlepsi spośród nas nie zauważają.
Odpowiadam na pytania pielgrzymów, którzy przybywają do świątyni, sprawdzam, czy chorzy na trąd zostali uzdrowieni, zanim będą mogli powrócić pomiędzy ludzi, ustalam, jakie ofiary mogą być przyjmowane przez kapłanów, a jakie zaś należy odrzucić.
Wszystko to przekazuję moim uczniom. Spotykam się z nimi w długim portyku, tam gdzie zasiadają nauczyciele. Najmłodsi spośród moich studentów muszą się jeszcze nauczyć dobrze pisać. Ćwiczą na tabliczkach pokrytych woskiem i pod moje dyktando ryją na nich litera po literze.
Kiedy Miriam przybyła do świątyni, była szczupłą dziewczynką, poprzez ofiarę ojca i matki przeznaczoną do wypełniania licznych posług niezbędnych w domu Pana. Razem z innymi dziewicami miała się zajmować odzieżą lewitów, sprzątaniem, przygotowywaniem posiłków, niesieniem pomocy ubogim i pielgrzymom.
Nikt jej nie zauważył. Tylko stara Anna, córka Fanuela, która silną ręką kieruje tymi dziewczynkami, wiedziała, że dołączyła do nich jeszcze jedna. Ale w istocie wszystko sprowadzało się do tego, że w sypialni był jeden dodatkowy siennik, dodatkowa miska do mycia i dwie ręce, które miały pilnie pracować.
Spotkałem ją od razu w dniu jej przybycia. Wychodziłem z Dziedzińca Mężczyzn, kiedy zobaczyłem, jak Miriam z zadartą do góry głową wchodzi po zewnętrznych schodach. Patrzyła na przednią ścianę świątyni, która wznosiła się na tle błękitnego nieba. Ale tutaj pogoda zmienia się szybko, niebo otwiera się i zamyka w okamgnieniu. Wiatr szybko zbiera chmury i równie szybko je rozprasza. Tego dnia, gdy Miriam wspinała się w stronę wejścia do świątyni, niebo tak szybko zmieniało swój blask i kolor, że cienie chmur zapalały się i gasły na białym marmurze schodów.
Miriam dotarła na szczyt schodów, zatrzymała się tam i pozostała nieruchoma z rękami wyciągniętymi wzdłuż tuniki. Nie wiem, na co patrzyła, na niebo czy na świątynię… Może była oszołomiona wielkością tego, co otwierało się przed jej oczami, może czymś innym, ale Anna, służąca, która szła kilka kroków za nią, musiała zawołać ją kilka razy. W końcu dogoniła ją i szturchnęła:
– Tutaj, tędy.
Wtedy Miriam się otrząsnęła i poszła za nią. Zniknęły, wchodząc razem do sali sypialnej.
Przez następne dni zapomniałem o niej. Nie rozpoznałem jej ani w tłumie innych dziewcząt pochylonych nad kadziami, w których prały ubrania i szaty liturgiczne, ani też pośród żebraków, zajętej obwiązywaniem rąk i nóg zżartych przez trąd.
Potem, któregoś dnia takiego jak inne, zauważyłem ją pod portykiem, ukrytą za kolumną. Kobietom nie wolno było tam wchodzić, ale robiono wyjątek dla tych, które zajmowały się sprzątaniem. A ona nie była nawet kobietą, była zaledwie dziewczynką. Mogłem dostrzec jej małe, bose stopy i miotłę. Nie wygoniłem jej i dalej prowadziłem lekcję.
Właśnie pytałem moich uczniów:
– Co można porównać do róży?
– Naród Izraela to róża pomiędzy cierniami. Róża czerwona albo biała – odpowiadali, jakby byli jednym głosem.
– A dlaczego róża jest czerwona albo biała? – zapytałem ponownie, nie tracąc z oczu jej stóp.
– To podwójny wymiar boskości: sąd i miłosierdzie – tym razem odpowiedział tylko ten najbystrzejszy spośród uczniów. – A Izrael czasem podlega sądowi, a czasem miłosierdziu – zakończył z pewnością siebie, podczas gdy inni patrzyli na niego z podziwem bądź zazdrością.
Kontynuowałem lekcję, aż dobiegła ona końca. Miriam przez cały czas pozostawała nieruchomo, potem, zanim pożegnałem się z uczniami, odeszła, nie czyniąc najmniejszego hałasu.
Od tej pory zdałem sobie sprawę, że gdy nauczałem, Miriam często była w pobliżu – na kolanach ze ścierką, boso i z miotłą, z wiadrami wody przyniesionymi na ramionach na koromyśle. Była jak cień w podartej tunice. Nie przeszkadzała nam w ogóle, jeśli po skończeniu swojej pracy siedziała za kolumną portyku i słuchała. Nie wiem, dlaczego pozwoliłem jej postępować wbrew naukom, które sam otrzymałem. Dziewczynka nie powinna się uczyć. Jako kobieta nie będzie przecież musiała wypełniać wszystkich zaleceń prawa, ponieważ będzie od nich zwolniona, tak samo jak niedorozwinięci umysłowo, chromi, chorzy, głusi. Kobieta musi tylko nauczyć się prząść wełnę. I ja zawsze uważałem, że lepiej jest zniszczyć w ogniu słowa Tory, niż uczyć jej kobiet.
A jednak tego dnia pozwoliłem jej na to, a również w następnych dniach. Z upływem czasu zdarzyło się nawet, że któregoś dnia, gdy moi uczniowie się rozchodzili, zamieniłem z nią kilka słów.
Natomiast ona słuchała wszystkiego. Lektury pięciu ksiąg Tory, komentarza do pism i do proroków. Miesiąc za miesiącem słuchała mnie i słów moich studentów, coraz bardziej doświadczonych i pewnych.
Któregoś dnia, gdy była jeszcze mała i niosła kapłanom chleby ofiarne przykryte lnianym płótnem, zobaczyła mnie w którejś z sal, pochłoniętego studiowaniem. Weszła i postawiła chleby na stole. Musiała stanąć na palcach, żeby do niego dosięgnąć.
– Czego chcesz?
– Zrobiłam chleby ofiarne. Po raz pierwszy wyrobiłam ciasto.
– W porządku, zanieś je kapłanom.
– Dobrze – odpowiedziała, nie ruszając się z miejsca.
– Idź, możesz iść – powiedziałem, żeby sobie poszła i żebym mógł w spokoju kontynuować lekturę zwoju, który miałem przed sobą. Ale Miriam stała w miejscu.
– O co chodzi? – zapytałem ją. – Nie słyszałaś? Możesz iść.
– Mam pytanie – powiedziała, robiąc jednak krok naprzód. Przez cały czas, gdy rozrabiałam mąkę, zadawałam sobie pytanie: „Jak najwyższy kapłan odkrywa wolę Bożą?”.
Oczywiście nie powinienem jej odpowiadać, za to mogłem natychmiast przegnać ją stamtąd. Sądzę, że moi nauczyciele postąpiliby dokładnie w taki sposób. Ja jednak odpowiedziałem.
– Studiując prawo dniem i nocą – powiedziałem, nie patrząc na nią.
– A gdyby to nie wystarczyło, żeby zrozumieć, czego chce Bóg? – podjęła na nowo.
– Pomoże mu w tym jego doświadczenie i natchnienie, jakie otrzymał wraz z namaszczeniem – odrzekłem, nachylając się nad zwojem, jak gdyby powracając do jego studiowania.
– A gdyby nawet to nie wystarczyło?
Odłożyłem zwój i popatrzyłem na nią. Twarz miała poważną, wyrażającą koncentrację i skupienie.
– Wtedy rzuca losy.
– Jak to się dzieje? – zapytała, stając obok mnie, tak blisko, że mogłem poczuć zapach jej włosów luźno spadających na ramiona. Gdyby była moją córką, wziąłbym ją na kolana. Pozostałem na miejscu i wyjaśniłem, w jaki sposób odbywa się ciągnienie urim i tummim, losów używanych przez najwyższego kapłana, żeby rozstrzygać najtrudniejsze kwestie.
– Kapłan bierze dwa krążki. Każdy z nich ma jedną stronę czarną, a drugą białą. Kładzie je w szkatułce, którą nosi na pektorale, a na którego przodzie osadzone są drogocenne kamienie i wypisane nazwy dwunastu plemion Izraela. Potem potrząsa szkatułką i wyciąga krążki. W zależności od tego, która strona krążka będzie widoczna, kapłan interpretuje wolę Bożą: jeśli oba krążki są białe, wówczas oznacza to „tak”, jeśli są czarne – to znaczy „nie”.
– A jeśli jeden byłby czarny, a drugi biały?
Uśmiechnąłem się mimowolnie.
– Masz rację, zdarza się również tak. Jeśli więc jeden krążek jest biały, a drugi czarny, to znaczy „czekaj”.
Miriam patrzyła na mnie z wpółprzymkniętymi ustami, z oczami szeroko otwartymi i nie poruszając brwiami.
– To tak, jak gdyby kapłan zadał pytanie Bogu, a Bóg mu odpowiedział?
– Tak – odpowiedziałem, czując się niemal nieswojo pod jej spojrzeniem uczennicy, którą przecież w żaden sposób nie mogła naprawdę być. – A teraz odejdź.
Miriam lekko skinęła głową i przez drzwi wyszła na korytarz, gdzie jej kroki szybko ucichły w oddali.
Innego dnia rozmawiałem z nią o jej imieniu. Czasem zdawało mi się, że jedyne, co ma, to tylko to imię. Przychodziła i odchodziła na dźwięk tego imienia, nie zostawiając w świątyni żadnych śladów swojej obecności. Z wyjątkiem tych, które zostawały we mnie.
Miriam rosła. W tym czasie, oprócz potajemnego przysłuchiwania się lekcjom, razem z innymi dziewczętami nauczyła się tkać i podobno była w tym bardzo wprawna. Kiedy nadeszła pora, żeby pomyśleć o kimś, kto mógłby utkać czerwono-purpurową zasłonę do świątyni, rozmawialiśmy o tym na radzie. Zasłonę wymieniano na początku każdego roku i jej utkanie należało do najtrudniejszych zadań. Było to również zadanie prestiżowe. Wśród dziewcząt Anny zawsze były pretensje, zazdrość i subtelne intrygi, żeby otrzymać przywilej utkania tej purpury.
Ja wskazałem na inną dziewczynkę, żeby nie mieć poczucia, że mój wybór jest w jakiś sposób stronniczy, ale ostatecznie i tak wybrano Miriam. Niestety, po kilku miesiącach od rozpoczęcia pracy, Miriam stała się kobietą. Anna poinformowała nas, że pierwsza krew splamiła tunikę Miriam i że muszą odesłać Miriam do jej rodzinnej miejscowości.
Niektóre z dziewcząt ze świątyni wychodziły za mąż za mężczyzn z Jerozolimy, inne powracały do swoich domów. Tylko wdowy, które nie miały już krwawienia miesięcznego, mogły pozostawać w murach świątyni.
Miriam nie miała nikogo w Jerozolimie. W okolicy, w Ain-Karim, miała natomiast krewnego, kapłana o imieniu Zachariasz, który od czasu do czasu dowiadywał się o nią. Zasięgnąłem języka i odkryłem, że Zachariasz, dotknięty nieszczęściem, nie pojawia się już w świątyni. Nie było czasu, żeby go zapytać, a Miriam nie mogła już długo z nami przebywać.
Dlatego Anna wzięła na siebie kłopot przeszukania całego placu świątyni, zwłaszcza pomiędzy ladami sprzedawców gołębi i kantorami, i znalezienia jakiegoś pielgrzyma z okolic Nazaretu, który wracając do domu, mógłby wziąć ze sobą Miriam.
Rada postanowiła ponadto, żeby zostawić Miriam purpurę i poproszono mnie, żebym ustalił z nią szczegóły oddania zasłony, gdy zakończy już pracę.
Poszedłem do sali sypialnej i zastałem ją w trakcie pakowania swoich nielicznych rzeczy. Dałem Miriam kosz, w którym było jej rozpoczęte dzieło, i wielki worek z czerwoną nicią, która miała posłużyć jej do wykonania zasłony. Była blada, miała zapadnięte oczy. Myślę, że wciąż była poruszona tym, co się wydarzyło. Pojawieniem się krwi, bez wątpienia, ale również tym, co czekało ją poza murami świątyni. Miriam wysłuchała, wzięła pakunki z moich rąk i wróciła do pakowania swoich rzeczy przy sienniku.
– Ale, rabinie Aronie, jak Miriam będzie mogła tkać zasłonę do Miejsca Najświętszego pośród pospolitego ludu w swojej miejscowości? – zapytała nagle Rachela, wdowa, która siedziała w przeciwnym rogu pomieszczenia.
Anna powiedziała, żeby nie odzywała się w mojej obecności, ale teraz sama popatrzyła na mnie pytająco. Bez słowa Miriam obróciła się i podniosła oczy jakby w oczekiwaniu. Wtedy opowiedziałem anegdotę.
– Posłuchaj, Rachelo. Pewnego dnia jakiś człowiek, poganin, poszedł do rabina i zapytał go: „Dlaczego wasz Bóg przemówił do Mojżesza z wnętrza krzaka?”. A rabin odpowiedział: „Żeby nauczyć, że nie istnieje żadne miejsce pozbawione Bożej obecności, nawet tak mizerne, jak krzak”.
Miriam w lot podchwyciła znaczenie tej opowieści i uśmiechnęła się. Rachela zrozumiała tylko tyle, że nie dostanie purpury.
– Wróć, kiedy skończysz – powiedziałem jej.
Potem Anna wzięła Miriam za rękę i wyprowadziła ją na zewnątrz, pomagając jej nieść bagaż.
Gdy patrzyłem, jak odchodzi, modliłem się w sercu, żebym mógł znów ją zobaczyć. Nie wiedziałem, co się z nią stanie, i kto tam na zewnątrz weźmie na siebie odpowiedzialność za odprowadzenie jej do rodziców. Nie wiedzieliśmy nawet, czy oni jeszcze żyją. Co się stanie z Miriam? Co się stanie ze słowami Tory, których ją nauczyłem?
Wtedy pomyślałem, że purpura, którą jej powierzyłem, zrobi mi przysługę: przyprowadzi do mnie Miriam przynajmniej jeszcze raz, żebym mógł się przekonać, że żaden gorzki owoc nie wyrósł z powodu mojej nierozwagi.
Silvia Vecchini, ur. w 1975 r., ukończyła studia w zakresie literatury, mieszka w małej miejscowości na brzegu Jeziora Trazymeńskiego. Jest zamężna, ma troje dzieci. Poetka i autorka powieści dla młodzieży, kocha Pismo Święte i jego język.
opr. aś/aś