Dopóki mamy twarze (rozdział II)

Opowieść o walce między rozumem a pierwotnymi siłami, o prawdzie i fałszu, wierze i złudzeniu.

Dopóki mamy twarze (rozdział II)

Clive Staples Lewis

Albert Gorzkowski (tłum.)
Dopóki mamy twarze
Dopóki mamy twarze to niemal nieznane w Polsce arcydzieło C. S. Lewisa, autora Opowieści z Narnii; jego ostatnia powieść, napisana dla dorosłych czytelników.
W starożytnej krainie Glome, gdzie czci się krwawą boginię Ungit, dorastają dwie królewskie córki: piękna i tak brzydka, że zakrywa twarz welonem. Gdy na królestwo spadają plagi i nieszczęścia, świątynia Ungit żąda krwawej ludzkiej ofiary, która ma odwrócić gniew bogini. Ofiara zostanie złożona tajemniczej Bestii, mieszkającej w cieniu Szarej Góry. Oczy kapłanów Ungit zwracają się na mieszkańców Pałacu…
Dopóki mamy twarze to historia miłości, opowieść o walce między rozumem a pierwotnymi siłami, o prawdzie i fałszu, wierze i złudzeniu. To ostatnie słowo jednego z ojców gatunku fantasy jest niewątpliwie wielką literaturą, a zarazem arcydziełem mistrza wyobraźni, powieścią o sensacyjnej akcji, pełną tajemniczości i grozy, historią przykuwająca od pierwszej do ostatniej strony.
Książkę można czytać jako wciągającą opowieść o mieszkańcach barbarzyńskiej krainy leżącej w cieniu Szarej Góry, ale także jako opowiedziany na nowo starożytny mit, wieloznaczną historię, która mówi o człowieku – istocie zależnej od swojej cielesności, mściwej i zazdrosnej, a jednocześnie tęskniącej do doskonałości i piękna. To także opowieść o problemie wiary – o tych, którzy uwierzyli i o wątpiących.
Wydawnictwo ESPRIT,
Rok wydania: 2013,
ISBN 978-83-60040-92-8

FRAGMENT

Rozdział II

Bardzo niewiele mogę powiedzieć o drugiej żonie mojego ojca, gdyż nie dożyła w Glome nawet do końca pierwszego roku. Poczęła dziecko o wiele wcześniej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Król tryskał radością, a spotykając Lisa, nie mógł powstrzymać się od uwag o królewiczu, który wkrótce miał przyjść na świat. Od tej chwili zaczął składać Ungit wielkie ofiary. Nie wiem, jak układały się relacje między nim a królową. Tylko raz, po tym, jak przybyli do nas posłowie z Kaphadu, usłyszałam, jak Król mówi do niej: „Wygląda na to, dziewczyno, że zrobiłem marny interes. Dowiaduję się właśnie, że twój ojciec utracił dwa miasta, nie, raczej trzy, chociaż wciąż stara się owijać to w bawełnę. Byłbym wdzięczny, gdyby powiedział mi, że idzie na dno, zanim zaprosił mnie do swojej łodzi”. (Opierałam właśnie głowę o okiennice, susząc włosy, gdy oni spacerowali po ogrodzie). Jakkolwiek było naprawdę, nie dało się ukryć, że królowa chorowała z powodu tęsknoty za ojczyzną; zresztą ostra zima w naszym kraju stanowiła dla jej południowego ciała zbyt duże wyzwanie. Wkrótce stała się jedynie bladym cieniem. Wiedziałam już, iż nie mam powodu, aby się jej lękać. To raczej ona z początku bała się mnie bardziej niż ja jej. Później, z właściwą jej nieśmiałą czułością, zaczęła mnie traktować bardziej jak siostrę niż pasierbicę.

Gdy nadszedł czas porodu, nikt w domu nie ośmielił się zasnąć; mogłoby to sprawić, jak wierzono, że dziecko, które się pojawi, nie zechce obudzić się na tym świecie. Wszyscy siedzieliśmy w ogromnym przedpokoju pomiędzy Kolumnową Komnatą a alkierzem, w blasku pochodni. Płomienie kołysały się i migotały jak szalone, gdyż wszystkie odrzwia musiały pozostać otwarte. Gdyby jakieś drzwi zamknęły się, podobnie mogłoby się zamknąć łono rodzącej. Pośrodku przedpokoju płonęło wielkie ognisko. Co godzinę Kapłan Ungit obchodził je dziewięć razy i wrzucał w płomienie odpowiednie talizmany. Król zaś siedział na tronie niczym posąg; nawet jego głowa nie poruszyła się ani razu przez całą noc. Lis i ja siedzieliśmy blisko siebie.

— Dziadku — wyszeptałam — bardzo się boję.

— Dziecko — odpowiedział również szeptem — oto czas nauczyć się, że nie należy się lękać niczego, co daje nam natura.

Zaraz potem musiałam zasnąć, gdyż następną rzeczą, jaką pamiętam, był wrzask lamentujących kobiet, które biły się w piersi, dźwięk taki sam jak tego dnia, gdy zmarła moja matka. Przez ten czas, gdy zapadłam w sen, naokoło wszystko się zmieniło. Trzęsłam się z zimna. Ogień dogasał, tron Króla był pusty, a drzwi od alkierza wreszcie zostały zamknięte; ustały też przerażające dźwięki, jakie stamtąd dobiegały. Odór rzezi, jaki dało się wyczuć, krew na podłodze oraz widok Kapłana oczyszczającego swój świątynny nóż wskazywały, że dokonano właśnie jakiejś ofiary. Musiałam być jeszcze otępiała od snu, gdyż poderwałam się z szaleńczą myślą: pójdę i zobaczę królową! Zanim dobiegłam do drzwi sypialnej komnaty, powstrzymał mnie Lis.

— Córko, córko — jęknął — nie teraz. Oszalałaś? Król...

W tym momencie drzwi sypialni otwarły się z trzaskiem i ukazał się w nich mój ojciec. Widok jego twarzy natychmiast mnie otrzeźwił, ujrzałam bowiem, że ogarnęła go biała gorączka. Wiedziałam, że kiedy jego twarz nabiega krwią, a z ust padają gromy i przekleństwa, nie wyniknie z tego tragedia; lecz kiedy bladł, stawał się straszny.

— Wina! — rzucił zdławionym głosem. To również był zły znak. Służba wypchnęła przed siebie chłopca, ulubieńca króla, jak to zwykle czynią niewolnicy, kiedy paraliżuje ich strach. Chłopiec, choć wystrojony w całą krasę (ojciec ubierał młodych niewolników bardzo okazale), był równie blady jak jego pan; podbiegł zaraz z dzbanem i królewskim kielichem, lecz poślizgnął się na rozlanej wokoło krwi, zatoczył się i obydwa naczynia wypadły z jego rąk. Ojciec, szybki jak myśl, wyciągnął sztylet i zadał głęboki cios. Chłopiec padł martwy w kałużę krwi i wina, potrącając przy tym dzban, który zaczął toczyć się po podłodze. W nagłej ciszy ten dźwięk wydawał się bardzo głośny. Nie pomyślałam dotąd, że podłoga w przedpokoju jest tak nierówna (dopiero później wygładzono ją na moje polecenie).

Mój ojciec gapił się przez moment na swój sztylet, z nieco głupawym wyrazem twarzy, po czym zbliżył się do Kapłana.

— Co mi teraz powiesz o swej Ungit? — zapytał tym samym zduszonym głosem. — Lepiej odzyskaj to, co jest mi winna. Kiedy mi odpłacisz się za moje dorodne stado bydła?

A po chwili milczenia dodał: — No, powiedz mi, proroku, co się stanie, jeśli rozłupię i zetrę Ungit na proch, a ciebie przywiążę między młotem a tym kamieniem?

Ale Kapłan nie okazał wobec tych słów jakiegokolwiek strachu.

— Ungit słyszy, Królu, także i teraz — odpowiedział. — I Ungit zapamięta. Rzekłeś wystarczająco dużo, by sprowadzić zagładę na wszystkich twoich potomków.

— Potomków? — odrzekł Król. — Mówisz mi o potomkach? — mówił jeszcze spokojnie, ale już dało się wyczuć drżenie jego ciała. Lód jego gniewu mógł załamać się w każdej chwili. Ciało leżącego na podłodze chłopca przykuło jego wzrok.

— Kto to zrobił? — spytał.

Wtedy zauważył Lisa i mnie. Twarz nabiegła mu krwią i w końcu z gardła wyrwał się ryk tak przeraźliwy, że zdawał się rozrywać dach.

— Dziewki, dziewki i dziewki — ryczał. — I teraz jeszcze jedna dziewka więcej. Czy to się nigdy nie skończy? Czy w niebiosach panuje taka plaga dziewuch, że bogowie próbują mnie w nich utopić? Ty... ty... — chwycił mnie za włosy i szarpał mną tam i z powrotem, a w końcu pchnął mnie tak mocno, że padłam jak kłoda. Są takie chwile, kiedy nawet dziecko wie, że lepiej powstrzymać się od płaczu. Kiedy minęła ciemność i mogłam na nowo przejrzeć, potrząsał Lisem, ściskając jego gardło.

— Oto stary gaduła, który wystarczająco długo żarł mój chleb. Widać zyskałbym więcej, gdybym kupił psa. Ale koniec twojego próżniactwa. Zaprowadźcie go jutro do kopalni; jego spróchniałe kości powinny wytrzymać jeszcze z tydzień pracy.

W komnacie zapadła martwa cisza. Nagle Król gwałtownie uniósł ręce, tupnął i wykrzyknął: — Wciąż tylko te gęby, gęby i gęby! Na co się tak gapicie? Oszaleć można! Precz! Z drogi! Zejdźcie z moich oczu, wszyscy!

Uciekliśmy tak prędko, jak pozwalały na to drzwi.

Lis i ja wydostaliśmy na zewnątrz pałacu wschodnią furtką, która prowadziła do ogrodu pełnego ziół. Był już prawie świt i zaczynał padać drobny deszcz.

— Dziadku — mówiłam, łkając — musisz już uciekać. Teraz, zanim przyjdą cię zabrać do kopalni.

Potrząsnął głową.

— Jestem zbyt stary, by ujść daleko — odpowiedział.
— A wiesz, jak Król postępuje ze zbiegłymi niewolnikami.

— Ale kopalnie, kopalnie! Słuchaj, pójdę razem z tobą. Jeśli nas dościgną, powiem, że to ja cię nakłoniłam. Uciekniemy z Glome, jeśli tylko miniemy to.

Wskazałam na pasmo Szarej Góry, za którą wstawał świt, odbijającej się ciemnym masywem w poświacie zacinającego deszczu.

— To szaleństwo, córko — odrzekł, tuląc mnie jak małe dziecko. — Pomyśleliby, że cię porwałem, aby cię sprzedać. Nie, muszę uciekać znacznie dalej. I ty możesz mi w tym pomóc. Znasz tę małą roślinę, która rośnie w dole rzeki, taką z fioletowymi plamkami na łodyżkach. Potrzebuję jej korzeni.

— To trucizna, tak?

— Tak. Nie płacz, nie płacz, dziecko. Czyż nie powtarzałem ci często, że odebranie sobie życia z własnej woli, kiedy istnieje ku temu istotny powód, to jedna z rzeczy, które są zgodne z naturą? Powinniśmy postrzegać życie jako...

— Ale przecież mówią, że ci, którzy wybierają taką drogę, pławią się w błocie, tam w dole, gdzie jest kraina umarłych.

— Cicho, cicho! Czy nadal myślisz jak barbarzyńcy? Śmierć oznacza nasz rozkład na elementy. Jeśli godzę się na narodziny, to czy mam obruszać się...

— Tak, tak, wiem to wszystko. Ale, dziadku, czy ty naprawdę nie wierzysz w głębi duszy choć odrobinę w to, co powiadają o bogach i tamtych, którzy istnieją pod ziemią? Przecież wierzysz. Wierzysz! Ty drżysz!

— I za to mi wstyd. Drży moje ciało. Nie wolno mi pozwolić, aby wstrząsnęło ono tym bogiem, który jest we mnie. Widocznie noszę je już zbyt długo, skoro zrobiło ze mnie w końcu takiego głupca. Marnujemy tylko czas.

— Posłuchaj! — powiedziałam. — Co to było? — byłam w takim lęku, że trwożył mnie każdy dźwięk.

— To jeźdźcy — odpowiedział Lis, wyglądając przez żywopłot i usiłując zmrużonymi oczyma dojrzeć coś poprzez deszcz. — Właśnie zbliżają się do wielkiej bramy. To pewnie posłańcy z Farsu. W każdym razie nie osłodzi to goryczy Króla. Czy... — na Zeusa, już za późno!

Od strony bram pałacu dobiegło nas wołanie: — Lis, Lis natychmiast do Króla!

— Pójdę, zanim sami mnie przywloką — powiedział Lis. — Żegnaj, córko.

To mówiąc, pocałował mnie w oczy i czoło, jak to było w greckim zwyczaju. Lecz ja nie zamierzałam go opuścić. Postanowiłam, że stanę przed Królem, chociaż nie wiedziałam sama, czy chciałam go błagać czy przeklinać, czy może zabić. Kiedy jednak dotarliśmy do Kolumnowej Komnaty, ujrzeliśmy tam sporą liczbę przyjezdnych, a zza otwartych drzwi rozległ się krzyk Króla: — Chodź tu, Lisie, mam pracę dla ciebie.

Kiedy zaś ujrzał mnie, rzucił: — A ty, skisła gębo, wynocha do babskich komnat i nie wracaj, bo skwaśnieje przez ciebie to, co mamy w kielichach.

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek (jeśli by mówić o zwykłych, ziemskich doznaniach) doznałam takiego lęku, jak przez resztę tamtego dnia. Taki lęk sprawia, że czuje się absolutną pustkę sięgającą od wnętrzności aż po gardło. Nie miałam pojęcia, czy ostatnie słowa Króla mogły dawać jakąś nadzieję; chociaż brzmiały one tak, jak gdyby jego wściekłość minęła, to mogła przecież wybuchnąć ponownie. Poza tym dobrze wiedziałam, że zbrodnicze instynkty objawiają się u niego nie w chwilach złości, lecz kiedy wpadał w wisielczy humor lub gdy w napadzie wściekłości przypominał sobie o powziętej groźbie. Już wcześniej miał zwyczaj posyłać do kopalń starych niewolników, którzy dotąd służyli u niego w domu. Nie mogłam dłużej zostać sama z moim lękiem, gdyż pojawiła się Batta, aby ostrzyc mnie i Rediwal, podobnie jak to uczyniła po śmierci mojej matki. Opowiedziała, mieląc jęzorem, jak to królowa zmarła podczas połogu (o czym wiedziałam już wcześniej, kiedy usłyszałam żałobne jęki), ale zdołała urodzić żywą dziewczynkę. Poddałam się strzyżeniu i pomyślałam, że jeśli Lis musi zakończyć swoje życie w kopalni, to jest to dobry powód, aby obciąć włosy. I już spadały na ziemię: proste, zmatowiałe, drobne, tuż obok złotych loków Rediwal.

Lis przyszedł do mnie wieczorem i powiedział, że widmo kopalni zniknęło, przynajmniej na razie. W ten sposób to, co było moją udręką, teraz stało się wybawieniem. Ostatecznie, Król coraz częściej zabierał Lisa z grona dziewcząt i powierzał mu pracę w Kolumnowej Komnacie. Odkrył wreszcie, że ten potrafi liczyć, czytać i pisać listy (na początku jedynie po grecku, lecz później także w naszym języku), a także udzielać roztropniejszych rad niż ktokolwiek w Glome. To właśnie owego dnia Lis podpowiedział mu, jak z królem Farsu dobić targu tak korzystnego, że jemu samemu nigdy nie zaświtałoby to w głowie. Lis był rasowym Grekiem. W sytuacjach, w których mój ojciec umiał władcy sąsiedniego królestwa lub jakimś innym możnym udzielić jedynie prostej odpowiedzi „tak” lub „nie”, Lis potrafił wyłuskać z „tak” samą istotę, zaś zwykłemu „nie” przydawał takiej słodyczy, że przełykali je jak wino. Słabemu przeciwnikowi potrafił wmówić, że jest jego najlepszym przyjacielem, zaś silnemu wrogowi, że dysponuje wojskiem dwakroć potężniejszym niż w rzeczywistości. Lis okazał się zbyt użyteczny, aby można go było posłać do kopalni.

Królową spalono na trzeci dzień, a dziecku ojciec nadał imię Istra.

— To dobre imię — rzekł Lis — bardzo dobre imię. Wiesz już chyba tyle, że potrafisz mi powiedzieć, jak brzmiałoby ono po grecku.

— Psyche, dziadku — odpowiedziałam.

Niemowlęta przychodziły na świat w pałacu wcale nierzadko; miejsce to było wprost wylęgarnią dzieci niewolników i bękartów ojca. Czasami mój ojciec krzyczał: „Lubieżne draństwo! Ktoś mógłby pomyśleć, że to dom Ungit, a nie mój własny” i groził, że będzie je topić tuzinami jak ślepe szczenięta. W istocie jednak myślał niezgorzej o niewolniku, który połowie pałacowych dziewuch potrafił przyprawić brzuch, zwłaszcza gdy rodziły chłopców (dziewczęta, jeśli nie wzbudzały w nim pożądania, najczęściej sprzedawano, kiedy tylko osiągnęły dojrzałość; niektóre z nich ofiarowano świątyni Ungit). Niemniej, ponieważ miałam dla królowej trochę ciepłych uczuć, postanowiłam zobaczyć Psyche tego samego wieczoru, kiedy to Lis rozwiał moje niepokoje. W ten sposób, w ciągu jednej godziny, skończyły się moje najgorsze obawy, a nastała pełnia radości.

Dziecko, bardzo duże, wcale nie przypominało drobnej istoty, jakiej można się było spodziewać po wątłej posturze matki, i miało bardzo jasną skórę. Można było pomyśleć, że oświetla swym blaskiem wszystkie zakątki pokoju, w którym się znajduje. Właśnie spało i z trudem dało się słyszeć, iż w ogóle oddycha. Trudno sobie wyobrazić dziecko w kołysce bardziej ciche niż Psyche. Kiedy się w nie wpatrywałam, Lis podszedł do mnie cichutko i zajrzał mi przez ramię.

— Na wszystkich bogów — wyszeptał — stary głupiec ze mnie, ale mógłbym uwierzyć, że w waszej rodzinie naprawdę płynie boska krew. Tak oto musiała wyglądać sama Helena, skoro tylko wykluła się z jaja.

Niemowlęciem opiekowała się Batta wraz z rudowłosą kobietą o posępnym wyrazie twarzy, która (podobnie jak Batta) chętnie zaglądała do dzbana z winem. Wkrótce udało mi się odebrać dziecko z ich rąk. Na opiekunkę wyszukałam kobietę wolną, żonę wieśniaka, najuczciwszą i najzdrowszą, jaką tylko mogłam znaleźć. Odtąd obie przebywały w moim pokoju dzień i noc. Batcie było na rękę, iż ktoś wyręcza ją w pracy, Król zaś, chociaż dobrze o tym wiedział, nie zwracał na to uwagi. Lis mawiał do mnie: „Nie nadwerężaj swych sił, córko, tak ciężkim brzemieniem, nawet jeśli to dziecko jest piękne jak bogini”. Ale ja tylko odpowiadałam śmiechem. W całym moim życiu nigdy się tyle nie śmiałam, co wówczas. Brzemię? Traciłam czas przeznaczony na sen głównie na spoglądanie z radością na Psyche. Śmiałam się, ponieważ ona uśmiechała się nieustannie. A po raz pierwszy zaczęła się uśmiechać, zanim skończyła trzy miesiące, mnie zaś zaczęła rozpoznawać (chociaż Lis miał odmienne zdanie), nim skończyła dwa.

Zaczęły się najszczęśliwsze dni mojego życia. Lis kochał to dziecko bezgranicznie. Domyślałam się, że w czasach, kiedy był jeszcze człowiekiem wolnym, miał z pewnością własną córkę. Teraz dla Psyche był jak najprawdziwszy dziadek. Odtąd przebywaliśmy zawsze we troje — Lis, Psyche i ja — samotni, ale razem. Rediwal nienawidziła naszych lekcji i gdyby nie lęk przed gniewem Króla, najchętniej trzymałaby się z dala od Lisa. Wyglądało na to, iż Król wymazał z pamięci wszystkie trzy córki, stąd Rediwal mogła czynić to, co się jej podobało. Urosła, jej piersi się zaokrągliły, a nogi stały się smukłe i zgrabne. Zanosiło się na to, iż będzie piękna, lecz nie tak jak Psyche.

O pięknie Psyche — pięknie zawsze właściwym jej wiekowi — można powiedzieć jedynie to, iż nie istniały na ten temat sprzeczne poglądy ani między mężczyznami, ani kobietami. Był to ten rodzaj piękna, który nie wprawia nikogo w zdumienie, aż do czasu, kiedy zniknie z zasięgu twego wzroku i pragniesz przywołać jego obraz. Dopóki widziałeś ją przed sobą, nie dziwiłeś się. Wydawało się, iż jest to najzwyklejsza istota świata. Jak lubił mawiać Lis, Psyche była „rytmem natury”. Taka powinna i miała być każda kobieta, a nawet każda istota świata, gdyby dar ten nie zniknął przez wybryk losu. Co więcej, patrząc na nią, uwierzyłbyś, że nie wszystko jeszcze stracone. Obdarzała pięknem wszystko dookoła. Gdy stąpała po błocie, błoto stawało się piękne. Kiedy biegła w deszczu, deszcz mienił się srebrem. Podnosiła z ziemi ropuchę — czyniła to z najbardziej niezwykłym, powiedziałabym nawet z najbardziej ryzykownym odruchem miłości dla wszystkich żywych istot — i oto ropucha stawała się piękna.

Mijały lata, zataczając niewątpliwie ten sam bieg co zawsze, ale w mojej pamięci istniały jedynie wiosna i lato. Dla mnie migdały i czereśnie rozkwitały wtedy wcześniej i dłużej też cieszyły mnie swymi kwiatami. Nie mam pojęcia, jak mogły przetrwać przy tak mocnym wietrze. Jeszcze teraz widzę je, jak kołyszą się i tańczą pod biało- -błękitną taflą nieba, a ich cienie drżą jak wodne strugi nad wzgórzami i dolinami ciała Psyche. Zapragnęłam zostać żoną, ale po to, bym mogła być jej prawdziwą matką. Marzyłam o tym, by stać się chłopcem, w którym mogłaby się zakochać. Pragnęłam być jej siostrą, ale rodzoną, nie tylko przyrodnią. Chciałam, aby była niewolnicą, lecz tylko po to, by móc dać jej wolność i obdarzyć ją bogactwem.

Lis zyskał u Króla takie zaufanie, że jeśli tylko ten nie potrzebował go na swoje usługi, mógł zabierać nas gdziekolwiek, nawet w miejsca oddalone od pałacu o wiele mil. W letnie dni często udawaliśmy się na wzgórze, położone na południowy zachód od miasta, skąd można było spoglądać na całe Glome i wznoszącą się ponad nim Szarą Górę. Nasze oczy tak długo wbijały się w jej grzbiet, dopóki nie wyryliśmy w pamięci każdego jej wzniesienia i każdego przesmyku. Nikt bowiem z nas nigdy nie dotarł do owego miejsca ani nie widział, co kryje się za górą. Psyche już od samego początku (była bowiem dzieckiem niezwykle bystrym i pojętnym) niemal zakochała się w tej Górze. Wymyślała o niej przeróżne historie.

— Kiedy dorosnę — mówiła — będę wielką, wielką królową, żoną największego króla spośród wszystkich, on zaś wzniesie dla mnie zamek ze złota i bursztynu na samym szczycie tej góry.

Lis zaklaskał i zaczął śpiewać: — Oto piękniejsza niż Andromacha, piękniejsza niż Helena, piękniejsza niż sama Afrodyta.

— Dziadku, może powiedz coś, co będzie lepszą wróżbą — odrzekłam, chociaż taką uwagą ryzykowałam naganę i kpiny. Jego słowa bowiem, mimo że w ten letni dzień dotyk skały prawie palił dłonie, sprawiły, że poczułam, jakby miękka, zimna ręka dotknęła nagle mojego lewego boku. Zadrżałam.

— Babai! — krzyknął Lis. — Złym znakiem są jedynie twoje słowa. Boskiej natury to nie dotyczy. Nie wie, co to zazdrość.

Mimo to sądziłam, że lepiej nie mówić w taki sposób o Ungit.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama