Fragment książki Dawida Browna "Powrót do życia - codzienne kontakty z Bogiem" - zbioru opowiadań wydanych przez wyd. Jedność 2006
Dawid Brown urodził się w Nottingham, ale w 1980 roku przeniósł się do Bath i od tego czasu mieszka na Zachodzie. Studiował Zarządzanie Przedsiębiorstwami na Uniwersytecie w Bath, następnie zaś podjął pracę najpierw w handlu hurtowym, a potem w detalicznym, prowadząc dobrze zaopatrzony sklep w centrum miasta. Pod wpływem zachęty swojego pastora zaczął ćwiczyć się w przemawianiu jako świecki kaznodzieja w Kościele Metodystów i został nim ostatecznie w 1984 roku. Oddawanie czci Bogu było dla niego zawsze ważne, stale też czuje silną potrzebę, by zachęcać do tego ludzi XXI stulecia, nie zrażając tych, którzy już należą do Kościoła. Od dzieciństwa część jego życia stanowiła muzyka, tworzył ją i śpiewał podczas wielu koncertów w kościele, pisał także do niej teksty. Swoją żonę, Heather, inżyniera elektroniki, spotkał w kościele i pobrali się w roku 1994. Ostatnio założył przedsiębiorstwo podróżnicze i wozi ludzi z Bath na kilka dni zwyczajnych wakacji. W wolnym czasie z przyjemnością zajmuje się sztuką fotografowania, jeżdżeniem wąskotorowymi pociągami parowymi i muzyką rockową.
Spis treści
Mojej żonie, Heather, która mnie zachęciła i pomogła napisać tę książkę.
Zawsze zazdrościłem Mojżeszowi. Nie, żebym szczególnie pragnął spędzić czterdzieści lat na pustyni, nie wyobrażam też sobie ponoszenia takiej odpowiedzialności. Ale zazdroszczę mu bliskości z Bogiem. Nie musiał usilnie się starać, żeby zobaczyć dowody boskości, dawała o sobie wszędzie wokół niego — od płonącego krzewu do rozdzielonego morza, w mannie z nieba i na kamiennych tablicach. Realność Boga była bardzo oczywista, osiągając szczyty wówczas, gdy Mojżesz wchodził na górę, żeby z Nim rozmawiać „twarzą w twarz”. Nie było miejsca na wątpliwości. Bóg był najwyraźniej żywy i twórczy i stanowił żyjącą rzeczywistość.
Spotykałem również innych budzący zazdrość, nie tylko postacie biblijne. Jako nastolatek udałem się do Nottingham, żeby posłuchać mowy Nicky Cruza, sławnego autora The Cross and the Switchblade („Krzyż i ostrze szpicruty”), i przestraszyłem się tego człowieka, dla którego oczywistością była obecność Boga w getcie. Widział dokonujące się tam cuda i wiedział, że Bóg jest rzeczywisty w tym, co on sam robił w życiu własnym i w życiu otaczających go ludzi. Wywarło to na mnie niezatarte wrażenie. Później na uniwersytecie spotykałem ludzi, którzy „mówili językami” i jasno wiedzieli, że Bóg jest obecny w ich życiu; i znów zazdrościłem ich doświadczenia. Nawet jako dorosły człowiek, dochodząc do średniego wieku, ulegałem jeszcze zakłopotaniu widząc wiarę naszego świeckiego pracownika w kościele, człowieka, którego cała rodzina żyła z dnia na dzień w ufnej wierze, że Bóg zadba o ich potrzeby. I nigdy się nie zawiedli.
Kłopot był i jest w tym, że nigdy nie widziałem anioła, nigdy nie słyszałem Boga mówiącego do mnie, nigdy nie uderzyło mnie coś jak piorun. Mocno wierzę w Niego w stopniu, który odpowiada głoszeniu kazań przez jakieś dwadzieścia lat w Kościele Metodystów, ale przez cały czas ani razu nie czułem bezpośredniego kontaktu. Jeżeli popatrzę wstecz, mogę zobaczyć, że Bóg wyraźnie działał w moim życiu — kształtując je i modelując, i prowadząc mnie na wszystkich etapach. Nigdy jednak nie był to dramatyczny rodzaj działania i zwykle to mnie martwiło. Czy moja wiara, moje doświadczenie były jakoś mniej autentyczne niż innych ludzi? Czy byłem chrześcijaninem „drugiej kategorii” właśnie dlatego, że nigdy nie słyszałem głosów z nieba ani nie widziałem, jak odzyskuje władzę w nogach chromy człowiek? Później zacząłem rozmawiać z innymi i dzielić się moim niepokojem, i odkryłem, że wielu odczuwało to samo na drodze wiary. My wszyscy mamy przypuszczalnie własnego świętego — człowieka, którego wiara wywołuje w nas zaparcie tchu i inspiruje, ale dla większości z nas własne osobiste obcowanie z Bogiem istnieje w zwykłych, codziennych doświadczeniach życia, często widoczne dopiero przy spojrzeniu wstecz, tylko z pewnej odległości.
Jest wiele książek o ludziach, którzy nas inspirują, wiele książek o wierze i życiu w zdumiewającej obecności Boga. Ale ja chciałem pisać w nieco inny sposób. Wierzę mocno, że Bóg wykonuje większość swojej pracy w monotonii codziennej egzystencji, zabrałem się więc do pisania książki, która badałaby rzeczywiste życie poprzez krótkie opowiadania, przy tym każde z nich proponuje inny wgląd w prawdę biblijną i teologiczną. Szczerze mówiąc, dwukrotnie te opowiadania poszły w kierunku nieco innym niż przyjęty, ale ponieważ były pisane z bardzo osobistego punktu widzenia, uznałem, że jeszcze się nadają. Jak powiedziałem, stwierdzam, że coraz bardziej fascynuje mnie rozwój prawdy, drogi, na których ludzkie życie staje się powiązane z Bogiem i Jego Duchem, a także sposób, w jaki człowiek dochodzi do oglądania działania Boga w swojej codzienności. Tak więc przyłapałem się na tym, że maluję obszary bardzo zwyczajnych ludzi, spotykających Boga na swoich małych drogach, mając nadzieję, że dzięki temu czytelnik rozpozna w tych postaciach i sytuacjach coś z własnych doświadczeń.
Dlatego każde z następujących po sobie opowiadań mówi coś o Bogu i o tym, jak nasze życie jest z Nim związane, często nieświadomie. Po każdym opowiadaniu następuje krótka refleksja i odniesienie do Biblii, mające na celu pobudzenie czytelnika do dalszego myślenia. Powiązanie może nie zawsze być oczywiste, jednak w każdym przypadku Biblia stała się źródłem prawdy, która zainspirowała opowiadanie, źródłem, z którego wypłynął strumień narracji i trzeba zawsze doceniać, skąd pochodzi. Ale jest tu też coś na temat związku Biblii z naszym codziennym życiem. My nie możemy żyć manną i spotkać Boga na szczytach gór, lecz każdego z nas dotyka ręka i obecność Boga, nawet jeśli to dotknięcie jest nieco subtelne.
Mam nadzieję, że te opowiadania mówią o tej obecności i tym dotknięciu.
Augustyn nienawidził środy. Faktycznie nie lubił też zbytnio wtorków i piątków. Nie bardzo też oczekiwał poniedziałków, czwartków i sobót. Ale niedziela — to był dzień, na który się cieszył. W każdą niedzielę Augustyn wstawał i brał specjalną kąpiel, i mył sobie włosy specjalnym szamponem, który babcia zawsze dawała mu na urodziny. Wkładał swój brązowy garnitur i prosił swoją od dawna cierpiącą matkę, żeby mu zawiązała krawat. Jadł też swoje specjalne niedzielne śniadanie. Następnie czyścił zęby (dwie i pół minuty, jak powiedział dentysta), a potem wkładał swój długi szary płaszcz, niezależnie od pogody, i szedł do kościoła nieco ponad milę.
Przychodził zawsze wcześnie. Nabożeństwo było dopiero o jedenastej, ale kiedy kościelni otwierali duże szare drzwi, zazwyczaj znajdowali Augustyna czekającego cierpliwie w przedsionku kościoła.
„Halo!” mówił zawsze, a oni się uśmiechali i mówili „halo” w odpowiedzi, i pytali go, co chce robić tego ranka. Oni zawsze pytali i on zawsze mówił to samo: „Czy mogę rozdawać książki z hymnami?” Odpowiadali, że tak, że może, a on klaskał w dłonie i mówił im, że lubi rozdawać książki. Wtedy podchodził do półek, gdzie były zmagazynowane wszystkie książki i zaczynał je sortować gotów rozdawać ludziom przychodzącym na nabożeństwo.
W zeszłym roku urządzono w kościele pod koniec tygodnia spotkanie ludzi zaangażowanych (Commitment Weekend), wzywając przybyłych do zajęcia się czymś nowym w życiu kościoła. Augustyn nie był pewien, co mógłby zrobić, ale Gwendalina zwróciła mu uwagę, że ludzie potrzebują książek i potrzebują powitania; uważała, że będzie dobry do tego. I był. Nie żałując czasu przejrzał książki na półkach i uporządkował panujący tam galimatias.
Dziś wiedział, że potrzebuje książki z nabożeństwami i drugiej z opisem obrzędów, ponieważ miał być chrzest i nabożeństwo dla ludzi w każdym wieku. Jedna z górnej półki i jedna ze specjalnej szafy z boku. Jego system ułatwiał znalezienie ich i wkrótce był gotowy na przyjście ludzi, gotowy i pełen zapału. Dlatego właśnie czekał na niedziele.
Lucyna się denerwowała. Już przed dwudziestoma minutami była gotowa do wyjścia, a Wayne jeszcze ciągle nie był gotów. Oczywiście, gdyby wczoraj wieczorem nie przyszedł do domu tak późno albo nie był tak całkiem pijany, nie przespałby dziś rano dzwonienia budzika, ona zaś nie znalazłaby go ciągle śpiącego, kiedy wróciła na górę po swoim śniadaniu.
— Spóźnimy się! — wrzasnęła na schodach trzeci lub czwarty raz — a co pomyślą o nas wtedy Brian i Melissa? — Nagle posłyszała odgłos szybkich kroków na klatce schodowej i Wayne zbiegał na dół, mając połowę ramienia w swojej marynarce i włosy jeszcze mokre po prysznicu.
— Jacyż to chrzestni rodzice spóźniają się na chrzest swojego własnego chrześniaka? — rzuciła w niego, gdy ją mijał i wychodził przez drzwi frontowe. — Upijać się we wszystkie noce... — oskarżała, gdy grzebał się z kluczami samochodowymi.
— Nigdy nie zgodziłbym się, żebyś wyszła z Kewinem zeszłego wieczoru” — powiedział, gdy prowadził samochód na drodze. Jechali w obłędnej ciszy przez dziesięć minut, a potem:
— Powiem im, że mieliśmy wypadek. Musieliśmy zatrzymać się. Byli świadkowie.
Teraz Wayne schylił głowę. Wiedział, kiedy ma kłopot i wiedział, kiedy zasłużył na niego. Dziś był taki dzień. Trzymaj głowę schyloną, myślał, nic nie mów, przyjmij naganę, kup jutro kwiaty, wszystko będzie w porządku do środy. Miał nadzieję. Dlaczego ze wszystkich dni właśnie dzisiaj musiał zabałaganić? Zdecydowanie kwiaty... i czekoladki. OK do czwartku. Być może.
Augustyn był ogromnie zadowolony. Tego rana z powodu chrztu przyszło do kościoła mnóstwo nadzwyczajnych ludzi i musiał wydać im więcej książek niż kiedykolwiek przedtem. A on nie tylko wręczał książki. Przy każdej książce uśmiechał się, mówił „halo” i oświadczał tej osobie, jak się cieszy, że widzi ją tego rana. Zawsze prowadził rodzaj gry z samym sobą. Tracił punkty, jeżeli ktoś nie odwzajemnił się uśmiechem, więc jeżeli jego „halo” nie wystarczało, zawsze mówił jeszcze coś innego. Czasami o pogodzie. To udawało się z niektórymi ludźmi, ale często stwierdzał, że miła uwaga na temat ich ubrania albo włosów, albo opalenizny dokazywała cudów. Coraz lepiej potrafił znajdować właściwy komplement dla właściwej osoby i prawie zawsze wygrywał. Ten ranek był jednak trudniejszy. Nie znał ludzi, którzy podawali dziecko do chrztu. Gwendalina powiedziała mu, że nie są oni zupełnie ludźmi kościoła, trochę go to zaszokowało i nie wiedział, co powiedzieć do nich, jeżeli się nie uśmiechną za pierwszym razem. Próbował o pogodzie, przeważnie jednak otrzymywał grzeczną odpowiedź, ale nie uśmiech. Próbował o ubraniu, ale zrezygnował, kiedy jakaś kobieta spojrzała na niego dziwnie w odpowiedzi na jego komplement. Potem nie ośmielał się robić uwag na temat czyichś włosów lub twarzy. Ostatecznie ograniczył się do zdania: „Miło mi zobaczyć was dziś rano” — kiedyś słyszał, jak ktoś tak mówił i myślał, że brzmi to poruszająco i grzecznie.
Jedna kobieta, matka dziecka, przechodziła teraz koło niego kilka razy. Po raz pierwszy powiedział jej, kiedy wchodziła do kościoła, jak ślicznie wygląda jej syn, a ona obdarzyła go najpiękniejszym uśmiechem tego ranka. Ale wciąż wychodziła na zewnątrz i za każdym razem, gdy wracała, wyglądała mniej szczęśliwa. Nie był pewien, co powiedzieć za drugim razem, więc po prostu uśmiechnął się, ale za czwartym wyglądała tak zmartwiona, że musiał jej coś powiedzieć.
— Nie martw się — zwrócił się do niej — dziecko będzie wspaniałe. — Ona popatrzyła na niego przez chwilę i nie był pewny, co było widać na jej twarzy, ale potem się uśmiechnęła. Tym razem nie był to jednak najlepszy uśmiech tego rana, ale uśmiech smutny.
— Przypuszczam, że będzie. — Miałam nadzieję, że Wayne coś zyska przez to, że zostanie ojcem chrzestnym, miałam nadzieję, że poważnie przyjmie odpowiedzialność. W gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem. Myślałam, że to mu pomoże. — Augustyn uśmiechnął się swoim zachęcającym uśmiechem i kiwnął głową w sposób, jaki uważał za właściwy. Musiał być właściwy, ponieważ kobieta znów się uśmiechnęła, teraz trochę bardziej promiennie: — Przykro mi, że cię obciążam moimi problemami, ale jesteś bardzo dobrym słuchaczem.
Augustyn nie był pewien, co miała na myśli, ale to brzmiało dobrze, więc jeszcze szerzej się uśmiechnął i powiedział: — Bardzo mi przyjemnie — jak go matka nauczyła.
Jego przyjemność była krótkotrwała, ponieważ pastor wybrał tę chwilę, żeby podejść do Augustyna i kobiety.
— Melisso — zignorował zupełnie Augustyna — czy jest jakiś znak od nich? — Melissa przecząco potrząsnęła głową.
— Obawiam się, że nie możemy czekać dłużej — powiedział pastor i uznał potrząśnięcie głową Melissy za znak, że się z nim zgadza. —Rozpocznę więc nabożeństwo. Oni będą mieli około dziesięciu minut do rozpoczęcia samej ceremonii chrztu — i popędził w dół bocznej nawy do zakrystii.
Augustyn nigdy nie wiedział, co mówić do pastora. Ludzie twierdzili, że wielebny Watts jest bardzo mądrym człowiekiem i chociaż Augustyn lubił jego nabożeństwa, rzeczywiście niewiele z nich rozumiał. I wydawało się, że nigdy nie wiedzieli, co powiedzieć do siebie. Mówiąc prawdę, Augustyn bardzo często nie wiedział, co mówić, a to była jedna z takich sytuacji. Melissa ostatni raz spojrzała w dół ścieżki i westchnęła przed pójściem w dół nawy na swoje miejsce.
Gdy zaczęło się nabożeństwo, Augustyn zajął miejsce z tyłu, dokładnie przy drzwiach. Nie było to właściwe miejsce, ale lubił być blisko książek na wypadek, gdyby ktoś się spóźnił. Wstał jak wszyscy inni, żeby śpiewać pierwszy hymn, i właśnie miał zamiar usiąść, by się modlić, gdy zobaczył, jak dwoje ludzi przeszło przez bramę i ruszyło biegiem w górę ścieżki. Przez chwilę zastanawiał się, co robić. Wielebny Watts zawsze mówił bardzo długie modlitwy i Augustyn wiedział, że lepiej nie przerywać ich wydając książki i powodując uśmiech u ludzi. Zwykle wszyscy spóźnialscy posuwali się bardzo powoli i spokojnie, ale ci ludzie nie wyglądali na spokojnych, wstał więc i prześlizgnął się przez drzwi, żeby ich spotkać na zewnątrz.
— Halo — uśmiechnął się, gdy zatrzymali się przed nim. Był trochę rozczarowany, kiedy kobieta nie odwzajemniła się uśmiechem, ale dziwnie na niego spojrzała.
— Jesteśmy późno — powiedziała i zwróciła się do mężczyzny z podobnie dziwnym spojrzeniem. Augustyn nie był pewien, ale zgadywał, że to byli ci ludzie, których oczekiwała Melissa.
— Melissa będzie bardzo zadowolona, kiedy was zobaczy, ale teraz jeszcze nie możecie wejść, ponieważ wielebny Watts odmawia swoje modlitwy i lubi je mówić bardzo długo. Czasami trochę się nudzę — był zdziwiony, ale i zadowolony, kiedy zobaczył bardzo delikatny błysk uśmiechu na twarzy kobiety. — Czy ty jesteś Wayne? — zapytał mężczyznę, który stał blisko za kobietą. Mężczyzna spojrzał ze zdumieniem.
— Tak. Skąd wiesz?
Augustyn przybrał wyraz twarzy, który uważał za bardzo poważny: — Melissa myśli, że jesteś dobrym człowiekiem — powiedział uroczyście — i ma nadzieję, że zyskasz coś będąc ojcem chrzestnym.
Mężczyzna był wstrząśnięty, potem powoli uśmiechnął się do Augustyna, który odpowiedział uśmiechem, jego gra odniosła zwycięstwo. Nagłe chóralne „Amen” zasygnalizowało koniec modlitw i Augustyn zwrócił się do drzwi: — Możecie teraz wejść. Przestali się modlić.
Melissa była szczęśliwa. Przeżywała napięcie psychiczne przed nabożeństwem, kiedy Lucyna i Wayne nie pokazali się aż do końca modlitw, a potem Lucyna dziwnie się zachowywała — ciągle mówiła o jakimś wypadku do każdego, kto chciał słuchać, ale robiła wrażenie bardzo niepewnej. Wayne, przeciwnie, wydawał się przemieniony.
Melissa długo dyskutowała z Brianem o tym, czy należy poprosić Wayne'a, żeby został chrzestnym ojcem małego Grzegorza.
— Wiem, że to jest twój brat — powiedział Brian pewnej nocy — ale bądź uczciwa — to nicpoń! Spędza większość czasu w knajpie ze swoimi kolegami i nie możesz na nim polegać. Nigdy nie weźmie tego poważnie.
Melissa nie mogła się z tym nie zgodzić z wyjątkiem ostatniego punktu: — Ja naprawdę chcę, żebyśmy go zaprosili, Brian. Myślę, że on potrzebuje poczucia odpowiedzialności i zamierzam uświadomić mu, czego od niego oczekuję, kiedy go zapraszam. — I w końcu to ona zwyciężyła, ponieważ zawsze zwyciężała. Ale nie była pewna, szczególnie gdy Wayne przybył dosłownie w ostatniej minucie przed ceremonią. Jednak potem wydawało się, że coś się zmieniło. Z powrotem w domu, gdy przyjęcie po chrzcie było w pełnym toku, Wayne zupełnie nie dotknął piwa. Na stole stała napełniona w trzech czwartych szklanka soku pomarańczowego, ale on zdawał się patrzeć tylko na Grzegorza, którego teraz trzymał na ręku przez ponad pół godziny. Lucyna siadła obok niego, nagle świadoma, dlaczego jest szczęśliwa.
— Cieszę się widząc, jak poznajecie się nawzajem — powiedziała, a on popatrzył na nią i uśmiechnął się, przy czym zaskoczył ją trochę nieśmiały charakter uśmiechu.
— Zastanawiałem się, czy nie miałabyś nic przeciw temu, żebym czasem zaczął zabierać Grzegorza do kościoła?
Melissa musiała stłumić kaszel, gdy popijała swoje białe wino. — Do kościoła? — przełknęła ślinę, a potem uśmiechnęła się. — Nic zupełnie. Faktycznie byłabym zachwycona. Ale... dlaczego?
Wayne wyglądał przez chwilę, jak ogłupiały, jak gdyby nie był pewien, co powiedzieć, ale potem podniósł głowę i popatrzył w oczy Melissie: — To była moja wina, że się spóźniliśmy. Zaspałem. Faktycznie miałem kaca i Lucyna była wściekła na mnie, gdy biegliśmy w górę ścieżką do kościoła. Zatrzymał nas wtedy dziwny facet. Myślę, że z nim musi być coś nie w porządku, ale zgadł, kim ja jestem i powiedział mi... — Zawahał się, potem ciągnął dalej. — Powiedział mi, że ty myślisz, iż jestem dobrym człowiekiem, i masz nadzieję, że coś zyskam, gdy zostanę ojcem chrzestnym Grzegorza.
Oczy Melissy otwarły się trochę szerzej, ale nic nie powiedziała. Wayne patrzył w dół na dziecko w swoich ramionach. — Ja nie jestem dobrym człowiekiem, Mel, ale chciałbym być. I obecność tutaj dziś rano to było coś właściwego. Myślę, że ten dziwny facet miał rację. Uważam, że każde miejsce, które przyjmuje podobnych do niego i pozwala robić to, co robią, przypuszczalnie przyjęłoby mnie i to byłoby dobre dla Grzegorza, prawda? Poza tym tamten facet jest pierwszą osobą, która powiedziała o mnie coś pozytywnego od tygodni. On spowodował, że mam dobre samopoczucie. Coś mu zawdzięczam, nawet jeżeli nie jestem pewien, co.
Tym razem Melissa nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. — Coś ci powiem — rzekła składając potężny pocałunek na jego zdziwionym czole — pójdę z tobą, jeżeli chcesz. Poza wszystkim będziesz potrzebował kogoś, kto by cię trącił łokciem w czasie tamtych długich modlitw!
William Watts zastanawiał się z czołem głęboko zmarszczonym, jego współpracownicy siedzieli naprzeciw. — Oczywiście doceniam to, co Augustyn robi w niedzielę rano — powiedział — ale zupełnie nie jestem pewien, czy jest stosowne, żeby witał ludzi, gdy wchodzą przez drzwi. My uprzejmie przyzwyczailiśmy się do jego... ekscentryczności, ale tylko Bóg wie, co myślą przychodzący po raz pierwszy. Myślę, że powinniśmy znaleźć mu zajęcie mniej... rzucające się w oczy. — I popatrzył wokoło czekając na zgodę.
— Nie zgadzam się z tobą teraz, Williamie. — Felicja była kobietą mówiącą spokojnie, ale kiedy chciała, w jej głosie brzmiał pewien autorytet. — Rozmawiałam z tą młodą parą, która przyszła wczoraj rano — po chrzcie, który był kilka tygodni temu. Myślę, że jest to matka i jej brat, który jest ojcem chrzestnym dziecka. Tak czy inaczej było mi przyjemnie ich zobaczyć i zapytałam, co spowodowało, że przyszli znów, ponieważ przed chrztem nie przychodzili. — Zrobiła przerwę i spojrzała na pana Wattsa. — To Augustyn. Był najwidoczniej bardzo miły wobec matki, myślę, że ona ma na imię Melissa, i młodego człowieka, Wayne'a; on mi powiedział, z jaką radością witał go Augustyn i że to był powód, dla którego znów przyszedł. Faktycznie wydaje się, że zawiera przyjaźń z Augustem.
— Wszystko to bardzo dobrze — odrzekł pan Watts, próbując powtórzyć swoją opinię — i jestem pewien, że jesteśmy wszyscy zadowoleni z Augustyna, ale ciągle nie jestem przekonany, że możemy pozostawić go na tym stanowisku.
— Williamie — powiedziała Felicja tak stanowczo, jak mogła — zdaję sobie sprawę, że ty nigdy nie czułeś się dobrze z Augustynem. Ty jesteś o wiele za inteligentny dla niego i myślę, że jego prostota wprawia cię w zakłopotanie. Ale — podkreśliła, jak gdyby mówiąc „to nie podlega dyskusji” — my potrzebujemy takich ludzi jak Augustyn, którzy traktują swoje zadania z powagą. Potrzebujemy ich, gdyż mogą zrobić coś dobrego. Wiesz, że Kościół to nie uczone kazania, ale żywy, oddychający zespół dusz, z których każda ma jakąś rolę do odegrania i obowiązek do spełnienia. Przykro mi cię rozczarować, Williamie, ale na ogół nie zdobywa się dusz uczonymi kazaniami, lecz małymi aktami uprzejmości i dobroci, na które się najczęściej nie zwraca uwagi. Ale to, co ma znaczenie dla ludzi i co określa, jakim jesteśmy rodzajem kościoła — to nie, ile rodzajów nabożeństw możemy zaoferować, ale czy jesteśmy wspólnotą przyjacielską, serdecznie przyjmującą, troszczącą się, a nade wszystko kochającą się. Augustyn może twierdzić, że przyprowadził dwoje nowych ludzi do tego kościoła. To jest o dwoje więcej, niż ja mogę i myślę, że zasługuje na to, żeby pozostać przy swoim zajęciu; czy tak nie sądzisz?
Augustyn ciągle nienawidził śród. I wtorków i piątków. Ale czwartki stały się o wiele bardziej przyjemne, odkąd Wayne zaczął przychodzić po herbacie. Jego matka nie była pewna, jak traktować Wayne'a, szczególnie, kiedy proponował, że może Augustyn chciałby pójść z nim do kina, ale była wdzięczna za radość syna i nie protestowała. Co do Augustyna, to był ciągle podniecony po zobaczeniu w zeszłym tygodniu ostatnich Gwiezdnych wojen i nie mógł się doczekać, żeby pokazać Wayne'owi swoją nową książkę w bibliotece na temat statków kosmicznych. Był pewien, że mu się spodoba. Może nawet pomoże mu później przy wyposażeniu jego nowego lotniczego plecaka. Augustyn myślał, że przypuszczalnie zrobi to. Ostatecznie Wayne był dobrym człowiekiem.
Refleksja
Podniósłszy oczy, [Jezus] zobaczył, jak bogaci wrzucali swe ofiary do skarbony. Zobaczył też, jak pewna uboga wdowa wrzuciła tam dwa pieniążki. I rzekł: „Prawdziwie, powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła więcej niż wszyscy inni”.
Ewangelia wg św. Łukasza 21,1—3
Tak bardzo łatwo jest osądzać ludzi, nawet patrząc od wewnątrz przypuszczalnie oświeconego ciała, jakim jest Kościół, ale wtedy bywa naprawdę trudno odpowiednio ocenić wartość każdego bez wyjątku członka. Nauczanie Pawła na temat ciała w Pierwszym Liście do Koryntian w rozdz. 12 jest dobrze znane i stanowi wspaniały obraz tego, jak powinniśmy patrzeć na nas samych, ale — jeżeli jesteśmy uczciwi — odpowiedzmy sobie na pytanie, czy są wśród nas tacy, którzy rzeczywiście chcą być nic nie znaczącymi częściami ciała? Przecież my wszyscy wiemy, że ludzie stojący na czele — utalentowani, elokwentni, popularni — są tymi, którzy się wyróżniają... czyż nie?
Kłopot polega na tym, że słowa Apostoła prowokują do robienia tego, czego Jezus nauczał. We wszystkich Ewangeliach widzimy Go, jak stawia na głowie przyjmowane na co dzień wartości, uznając wartość prawdziwą i możliwości każdego człowieka bez wyjątku. Nam może być trudno robić to samo, ale jest to istotna rola chrześcijanina. Niezależnie od tego, co myślimy o kimkolwiek, Bóg może działać właśnie poprzez niego. Nie zawsze rzuca się to w oczy, ale jedno małe ludzkie życie spędzone zupełnie w cieniu może rzeczywiście wprowadzać w świat Ewangelię.
opr. mg/mg