Requiem dla młodego żołnierza. Monte Cassino

Czytelniku, jeśli trafisz w czasie wakacyjnych podróży w pobliże Monte Cassino, zatrzymaj się na drodze prowadzącej do klasztoru. Wyjdź z samochodu i pochyl głowę w hołdzie tym, którzy zginęli na tej świętej górze

Requiem dla młodego żołnierza. Monte Cassino

Renée Bonneau

Requiem dla młodego żołnierza. Monte Cassino


ISBN: 978-83-7502-323-7
Format: 118 x 190 mm
Ilość stron: 120
Rodzaj okładki: twarda

"Czytelniku, jeśli trafisz w czasie wakacyjnych podróży w pobliże Monte Cassino, zatrzymaj się na drodze prowadzącej do klasztoru. Wyjdź z samochodu i pochyl głowę w hołdzie tym, którzy zginęli na tej świętej górze. Jeśli wytężysz słuch, może usłyszysz jeszcze świst pocisków i jęki rannych." Sven Hassel, Monte Cassino

Fragment książki:

Wojnie, która szalała wokół nas, mogliśmy przeciwstawić tylko modlitwę i troskę o rannych oraz umierających. W ciągu dnia, między nabożeństwami, nie pozostawało nam wiele czasu na medytację, a jeszcze mniej na odpoczynek. Pranie pościeli, gotowanie bulionu i robienie szarpi ze starej bielizny służących jako opatrunki – oto nowa forma labor manuum zapisana w naszej regule między opus Dei a lectio divina. Zgodnie z regułą św. Benedykta, która nakazuje braciom opiekę nad chorymi, w naszym opactwie znajdowała się niegdyś infirmeria, gdzie przyjmowano pacjentów. Niestety już dawno ją zamknięto. Mieliśmy także aptekę, gdzie były sporządzane, według tradycyjnych receptur, lekarstwa z ziół uprawianych w „ogrodzie nowicjuszy”, zwanym tak dlatego, że dawniej zajmowali się nim młodzi kandydaci na mnichów. Ale czy nasze zioła i lekarstwa mogły pomóc na ciężkie rany?

Brat Giovanni, chociaż nie miał doświadczenia w leczeniu wojennych ran, bardzo pomagał niemieckiemu pielęgniarzowi wojskowemu. Wszyscy musieliśmy się nauczyć czyszczenia ran, bandażowania, podawania lekarstw i sulfamidów oraz robienia zastrzyków z morfiny. Słysząc słabnące jęki lub widząc, jak umierający w ostatnim zrywie unosi się na łóżku i zaczyna mówić lub czasem śpiewać, jakby był pijany, umieliśmy bezbłędnie rozpoznawać nadchodzący koniec. Musieliśmy też uodpornić się na widok cierpienia. Jakże ciężko było odmówić morfiny – od pewnego czasu starannie wydzielanej – ludziom, którzy o nią błagali, chwytając nas za habit! Wszak od zakonników wymagali litości i zrozumienia. Reszta była dla nas chlebem powszednim. Modlitwy za zmarłych i rytuał poświęcenia ciała odprawialiśmy zawsze, kiedy jeden z naszych braci odchodził do wieczności. Z tą tylko różnicą, że wtedy odprowadzaliśmy do Boga duszę pogodzoną ze śmiercią i nie musieliśmy mierzyć się z buntem młodych ludzi przerażonych umieraniem.

Tej wiosny panował dokuczliwy upał, który mimo grubych murów docierał do sali chorych. Nocą otwieraliśmy okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza i usunąć nieznośny zapach potu, krwi i śmierci. W dzień cały czas napełnialiśmy wiadro wodą ze studni i moczyliśmy w niej płótna, następnie układaliśmy je na twarzach i torsach rannych dla ochłody. Wciąż trzeba było też odganiać muchy, które krążyły wokół łóżek.

Cierpienie rannych potęgował brak porozumienia z braćmi z opactwa, mogli rozmawiać tylko z niemieckim pielęgniarzem. Znałem niemiecki, sporządziłem więc dla braci listę podstawowych słów używanych przez żołnierzy: sucho, pić, boli, ciepło, zimno, usiąść, wstać, sikać, basen... Bracia, zwykle zajęci przepisywaniem świętych tekstów, pochyleni w skryptorium nad cennymi manuskryptami, skarbami naszej biblioteki, nauczyli się ich pilnie jak uczniowie w szkole. Jako jedyny władający językiem niemieckim otrzymałem od opata misję przygotowania na śmierć tych, których stan był beznadziejny. To zadanie było najtrudniejsze. Niewielu z nich przyjmowało sakrament ostatniego namaszczenia, większość odrzucała nawet myśl o rychłej śmierci. Jeśli więc nie byli gotowi na śmierć, która nieuchronnie się zbliżała, musiałem wykazać się delikatnością, by ich nie przestraszyć. Zawsze nosiłem w kieszeni jedną lub dwie książki po niemiecku, które zdobyłem w bibliotece pobliskiej szkoły, ewakuowanej na początku zimy. Udawałem, że przychodzę o nich porozmawiać. Uspokojeni, prosili mnie, bym przy nich usiadł i poczytał lub posłuchał o ich kraju, rodzinie, żonie lub narzeczonej, z którą się zobaczą, kiedy wrócą do domu.

Wielu umierających otrzymywało łaskę wiary w to, że przeżyją. Musiałem nauczyć się kłamać. Mówiłem umierającemu, że wyzdrowieje, ukrywałem planowaną amputację (która zresztą mogła okazać się bezskuteczna) przed tym, który za wszelką cenę chciał uratować nogę, nie wspominałem o przegranej potyczce tym, którzy pytali o los kolegów z batalionu. Większość żołnierzy była protestantami, niektórzy twierdzili, że są ateistami, ale w tamtych okolicznościach każda modlitwa miała sens. Ostatniego namaszczenia udzielaliśmy tylko tym, którzy się na to zgadzali. Nasz pielęgniarz, brat Giovanni, zapytał mnie któregoś dnia, jak powiedzieć po niemiecku jednemu z umierających, którego uważał za wierzącego, by „ofiarował swoje cierpienia Bogu”. „Ofiarować swoje cierpienia!”. Z trudem mu wytłumaczyłem, że te słowa nie zdołają ulżyć biednemu, udręczonemu chłopcu, przerażonemu myślą o bliskiej śmierci, mogą tylko odebrać resztkę wiary, która mu pozostała.

14 maja, trzy dni przed decydującym natarciem, przywieziono do Casamari młodego żołnierza. Widząc jego woskową cerę, zamknięte oczy i brak oznak życia, kiedy wnoszono go po wąskich schodach do dormitorium, myśleliśmy, że jest martwy. Lewą stronę jego munduru pokrywała wielka, ciemna plama. Miał szczupłą twarz i, jak większość, jasne włosy. Ale wydawał się młodszy od pozostałych. Gdyby nie zaschnięte błoto, które pokrywało mu część twarzy, wyglądałby jak anioł z renesansowych obrazów. Później dowiedziałem się, że to młody podporucznik z dywizji wiedeńskiej, która przybyła z ostatnim rzutem oddziałów posiłkowych.

Pomogłem przełożyć chorego z noszy na łóżko. Chłopiec był nieprzytomny, bezwładny, nie wydał z siebie nawet najsłabszego jęku.

– Umierający? – zapytałem noszowych.

– Nie. Ale stan bardzo ciężki. Morfina.

Chociaż widzieli, że mówię po niemiecku, byli oszczędni w słowach. Natychmiast poszli po następnego rannego. Pielęgniarz skrzywił się, gdy uchylił mundur i zobaczył ranę. Dał mi znak, bym przyniósł miskę z wodą i nożyczki, którymi przeciął czarną i twardą od zaschniętej krwi kurtkę oraz koszulę. Zobaczyłem ogromną ranę, którą pielęgniarz delikatnie oczyścił.

– Kula?

– Granat.

Pochylił się nad rannym, zdjął z jego szyi nieśmiertelnik i podał mi go. Przeczytałem nazwisko: Franz Neimann, potem powiesiłem tabliczkę na haku obok spodni. Choć słyszałem to wiele razy, to wzdrygałem się, gdy dochodził do mnie metaliczny odgłos odłamków, które pielęgniarz wyjmował z ciała i wrzucał do miski. Modliłem się, by ból nie obudził rannego. Pielęgniarz założył olbrzymi opatrunek, który natychmiast przesiąkł krwią.

Kiedy zakładał bandaż, poszedłem pomóc bratu Giovanniemu, który zajmował się innym rannym w drugim końcu sali. Odsunąłem zasłonkę i zobaczyłem biedaka. Brzuch rozerwała mu seria z broni maszynowej. Lekarz na polu walki włożył mu wnętrzności do środka i z grubsza pozszywał. Mężczyzna cierpiał niewyobrażalnie, paliła go gorączka. Błagał o wodę, której nie podaje się rannym w brzuch, jednak przysparzanie mu niepotrzebnego cierpienia nie miało żadnego sensu. Brat Giovanni świetnie to rozumiał, na jego znak poszedłem po wodę z naszej klasztornej studni i wsunąłem mu kubek miedzy zaciśnięte zęby.

– Morfiny! – jęczał.

Za mało jej zostało, by dawać ją umierającym. Trzeba było podjąć okrutną decyzję.

– Musisz trochę poczekać, dostaniemy ją dzisiaj wieczorem.

Wieczorem! Wieczorem nie będzie już cierpiał. Można było tylko odwrócić jego uwagę od bólu, mówić mu, że wróci do rodzinnej wsi, że czekamy na ambulans, że wkrótce przyleci samolot, by zabrać rannych do kraju, że jego pułk zostanie odznaczony Krzyżem Żelaznym... Jednym słowem, kłamstwa na pocieszenie zamiast modlitw, na które nie był gotowy. Modlitwy zanosiłem do Boga po cichu, prosząc, by przyspieszył jego koniec. Żołnierz uspokoił się, zamknął oczy, myślałem, że śpi, ale nagle zaczął krzyczeć. Jego twarz zamieniła się w maskę pełną przerażenia, ręce kurczowo zaciskały się na brzuchu, jakby chciał wyrwać z siebie wnętrzności. O mały włos nie zatkałem mu ust ręką, by stłumić to wycie, które rozstrajało innych rannych. Co zresztą znaczyło przykazanie „Nie zabijaj” w tej jatce? Może zrobiłbym to, może Bóg by mi wybaczył... Żołnierz naprężył mięśnie, oczy mu znieruchomiały i wydał ostatnie chrapliwe tchnienie.

Wróciłem do młodego Franza. Właśnie się obudził. Otworzył oczy, znów je zamknął i jęknął. Jego ręka powędrowała do bandaża. Próbował konwulsyjnie go zerwać. Złapałem jego dłoń i mocno przytrzymałem. Odwrócił ku mnie głowę i patrzył, najwyraźniej nie rozumiejąc, gdzie się znajduje i co robi przy nim moja biała postać. Nagle sobie przypomniał. Wyszeptał coś, nie zrozumiałem jego słów, więc zawołałem pielęgniarza, który podszedł natychmiast.

– Nie ruszaj się, Franz, jesteś ranny, ale wszystko w porządku.

Miał zwyczaj zwracać się do swoich podopiecznych po imieniu. Chciał, żeby dzięki temu zapomnieli o swoim stopniu, mundurze i wojnie.

– Gdzie?

– W ramię.

Nie wspomniał o klatce piersiowej. Ramię to kości, stawy. Klatka piersiowa kryje serce, płuca, życie...

– Nie! – odpowiedział żołnierz, jakby zirytowany pomyłką. – Przecież czuję, że to klatka piersiowa! Gdzie jestem?

– W opactwie Casamari. Jesteś tu na leczeniu razem z innymi kolegami. Miałeś szczęście. Tylko odłamki. Jeszcze ich nie usunąłem. Ale nie możesz się ruszać, bo rana znowu może się otworzyć.

Pielęgniarz postanowił ukryć przed nim dziurę, którą odkrył w jego ciele.

– A tam jak jest, jeszcze się trzymają?

– Łączność jest zerwana.

To było kłamstwo, które wymyśliliśmy poprzedniego dnia. Zamknął oczy, a twarz wykrzywił mu grymas.

– Mój Boże – westchnął.

Dałem znak pielęgniarzowi, by mu podał morfinę, ale pokręcił odmownie głową. Trzeba zyskać na czasie, bo wkrótce miała się wyczerpać, zresztą tak samo jak krew do transfuzji. Gdy pielęgniarz odszedł, usiadłem przy łóżku chorego i ująłem go za dłoń, która zaciskała się na pościeli. Młody człowiek popatrzył na mnie.

– Jesteś benedyktynem, prawda?

– Tak, cystersem.

– Jestem katolikiem – wyszeptał. – Mam stryja, który należy do waszego zakonu.

Po jego śmierci dowiedzieliśmy się, że ten stryj był przełożonym generalnym zakonu cystersów. Ale przez skromność Franz nam o tym nie powiedział, jakby nie chciał, żeby wyglądało, iż spodziewa się w związku z tym specjalnego traktowania.

– Casamari... Podobno wasz kapitularz jest najpiękniejszy we Włoszech!

– Faktycznie, tak mówią.

– Proszę mi go opisać!

– Wkrótce go pan zobaczy. Zejdziemy tam razem, kiedy pana stan się poprawi.

Skrzywił się sceptycznie. Trudno go będzie oszukać. Tymczasem, by go czymś zająć, opisałem mu najpierw klasztor, potem krużganki ze sklepieniem kolebkowym, biforia ze strzelistymi kolumienkami, położoną centralnie studnię, zwieńczoną eleganckim ornamentem z kutego żelaza, surową symetrię wielkiej sali kapitularnej, jej dziewięć łuków przedzielonych pilastrami, które otacza po osiem kolumienek złączonych w połowie wysokości kamiennym pierścieniem... Nagle przerwałem, trochę zawstydzony, że dałem ponieść się w obecności tego biednego chłopca dumie, jaką napawa nas architektura naszego opactwa, a którą nasz patron, św. Benedykt, uznałby pewnie za wielką próżność. Ale żołnierz tak się zasłuchał, że chyba zapomniał o swojej ranie.

– Śpimy tam obecnie – powiedziałem. – Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji tak się na nią napatrzeć.

– Oddaliście nam swoje dormitorium?!

– Tak. Tutaj łatwiej jest się wami opiekować, łóżka są od siebie oddzielone, a nas takie obozowe życie zbliża do siebie!

– Taka bliskość to jednak jest wyrzeczenie! – mruknął pod nosem. – I to dla wrogów!

– Naprawdę niewielkie w czasie wojny. I przede wszystkim nie ma tu wrogów, są ranni żołnierze, którym trzeba zapewnić opiekę, i dusze potrzebujące zbawienia.

Było za późno, żeby cofnąć te słowa. Po co było od razu mówić o duszach? Te słowa wymknęły mi się, ale młody człowiek nie miał o to do mnie pretensji. Wręcz przeciwnie.

– Nasz kapelan został zabity w zeszłym miesiącu. Byłoby mi miło, gdybym mógł z ojcem czasami porozmawiać – powiedział. – Chyba powinienem spróbować zasnąć. Ale proszę wrócić, kiedy będzie to możliwe.

– Przyjdę później i zawsze kiedy będzie pan miał ochotę. Nie musimy rozmawiać o religii. Proszę odpocząć i zawołać, kiedy będzie pan potrzebował środka przeciwbólowego.

– Dobrze. Jeszcze trochę wytrzymam. Dziękuję.

Zamknął oczy i po regularnym oddechu poznałem, że śpi. Odczekałem jeszcze chwilę, stojąc przy jego łóżku i obserwując dziwne ruchy jego lewej ręki, której palce opadały jeden po drugim na pościel, jakby biegały w górę i w dół po jakiejś nierzeczywistej gamie.

Noc przebiegła spokojnie. W dormitorium nie słychać było żadnej skargi. Zdjąłem sandały, by nie hałasować, i chodziłem od łóżka do łóżka, nasłuchując, czy gorączkowe oddechy chorych są równomierne. We śnie nie cierpieli, może śnili o pięknych rzeczach. Czuwaliśmy na zmianę, leżąc na polowych łóżkach, w tym czasie pielęgniarze mogli się przespać. Dyżurujący w nocy byli zwolnieni z liturgii godzin, jednak uczestniczyli w niej w ciszy, stojąc na stopniach schodów, które wznosiły się nad prezbiterium. We wszystkich klasztorach naszego zakonu drzwi wychodzące na nawę poprzeczną pozostają otwarte, by chorzy bracia mogli uczestniczyć w modlitwach wspólnoty. Teraz zamykaliśmy je, by psalmy i responsoria docierały do rannych wyciszone i by śpiewy gregoriańskie brzmiały w ich uszach z oddali jak łagodna kołysanka.

Niektórzy ranni nabierali sił, zaczynali wstawać, by się trochę oporządzić i skorzystać z łazienki. Dwóch mężczyzn po amputacji nogi ćwiczyło chodzenie, przemierzając całą długość sali o kulach, które wykonał dla nich brat stolarz.

Kiedy mogli już zejść bezpiecznie po schodach, prowadziliśmy ich na zmianę do ogrodu i do klasztoru. Byli szczęśliwi, mogąc znowu zobaczyć niebo i drzewa, po zimnej i deszczowej zimie wdychać zapachy wiosny i w końcu wypalić kilka papierosów, które niczym największy skarb przechowali w kieszeni. Nie huczały już bombowce, a ogród na nowo rozbrzmiewał śpiewem ptaków.

Niestety, gołąbek pokoju jeszcze nie zagościł na dobre w naszej ojczyźnie. Działy się lub jeszcze miały się zdarzyć potworne rzezie, o czym wkrótce mieliśmy się dowiedzieć.

Jeden z rannych, starszy sierżant Hermann, stracił wzrok i nie mógł się z tym pogodzić. Ciągle zrywał opatrunki, przekonany, że zasłaniają mu światło. Uświadomiwszy sobie prawdę, płakał, a łzy płynęły z pustych oczodołów.

– No, stary, powiedz sobie, że przynajmniej ocaliłeś skórę i już cię tam nie wyślą! – powiedział mu pielęgniarz, żeby go pocieszyć.

Ta płynąca z dobrej intencji, ale przedwczesna pociecha tak rozwścieczyła rannego, że całe dormitorium rozbrzmiało nieludzkim wrzaskiem i gardłowymi przekleństwami pod adresem pielęgniarza. Był tam akurat ojciec Lido, najstarszy z nas, niewidomy od przeszło dziesięciu lat, który pomimo swojego kalectwa brał udział w życiu wspólnoty. Chodził bez laski, znał wszystkie przeszkody, liczbę stopni do zejścia i miejsce swojej stalli w prezbiterium, a nawet potrafił odnaleźć w ogrodzie, po zapachu, rośliny do sporządzania ziołowych wywarów.

– Odbierając mi wzrok, Bóg dał mi łaskę skupienia się na najważniejszym: medytacji i modlitwie – mawiał.

Stanął między mężczyznami niby wysoki posąg z pustym wzrokiem. Żołnierz musiał wyczuć jego obecność, bo nagle zamilkł. Wytłumaczyłem mu, że ten niewidomy brat zajmie się nim i nauczy go, jak żyć w świecie ciemności, poruszać się, radzić sobie w życiu codziennym, tak że po powrocie do domu zadziwi rodzinę swoją samodzielnością.

– Nie mam nikogo oprócz siostry. Mieszka na wsi niedaleko Drezna. Od sześciu miesięcy nie mam o niej żadnych wieści.

– Będzie pan mógł u niej zamieszkać?

– Jej mąż zginął pod Stalingradem. Ma dosyć pracy przy dzieciach. Nie chcę być dla niej ciężarem!

– Ależ będzie pan miał rentę i zobaczy pan, że będzie przydatny nawet bez oczu!

Zaśmiał się gorzko.

– Moje oczy! Czy brat wie, że w batalionie nazywali mnie sokołem? Byłem najlepszym strzelcem i nocą widziałem lepiej niż ktokolwiek inny! To była sprawa życia lub śmierci, bo ukryci za skałami byliśmy tak blisko nieprzyjaciela, że nie można było się pomylić, kiedy nagle w nocy wyłaniała się jakaś sylwetka albo podnosiło jakieś ramię, by rzucić granat. Trzeba było umieć rozpoznać hełm kolegi, żeby go nie zastrzelić. Uratowałem wielu takich, którzy mylili cel. Wiesz, ojcze Matteo, żałuję, że nie zginąłem w walce!

I znowu zaczął płakać. Cóż mogłem powiedzieć temu biednemu chłopcu? Czas musiał zrobić swoje.

Pielęgniarz wrócił i, najwyraźniej stropiony swoją niezręcznością, przesunął pod nosem Hermanna paczkę z tytoniem lub raczej mieszanką tytoniu i nie wiadomo czego jeszcze, którą co wieczór napychał swoją fajkę przed zejściem na dół, do ogrodu, na mały spacer.

– Masz, stary, powąchaj: palisz fajkę czy papierosy?

– Fajkę. Ale zgubiłem ją, kiedy czołgałem się do kryjówki.

– Mam jeszcze jedną, dam ci ją. Zaczekaj, pójdę po nią i zejdziemy razem zapalić. Ojcze Matteo, zostawiam ojca na chwilę, jak będzie trzeba, proszę mnie zawołać.

Wróciwszy z kapciuchem i fajkami, ujął Hermanna pod ramię i delikatnie sprowadził po schodach. Dostrzegłem ich przez okno, jak siedzieli obok siebie w trawie, w pobliżu studni, paląc i rozmawiając.

Nazajutrz, kiedy przyszedłem złożyć poranną wizytę młodemu Franzowi, siedział wsparty o dwie poduszki i uśmiechnął się na mój widok

– Czy udało się panu trochę przespać?

– Tak, z przerwami.

– Bolało?

– Falami. Na razie nie boli za bardzo.

– Czy był już u pana pielęgniarz?

– Jeszcze nie.

– Czy chce pan, żebym zmienił opatrunek? – wypytywałem go z troską.

– Nie, dziękuję. Niedługo sam to zrobi. Raczej porozmawiajmy, jeśli ma ojciec trochę czasu.

– Z przyjemnością.

Usiadłem u wezgłowia. Odruchowo spojrzałem na jego lewą dłoń, ale palce już nie biegały po pościeli jak we śnie.

– Wczoraj rozmawialiśmy o architekturze – powiedział. – Zna ojciec klasztor Cystersów w Stams?

– Tylko ze słyszenia.

– Prześlę ojcu stamtąd kartkę po powrocie.

Ale ledwie to powiedział, jego oczy zasnuły się smutkiem, jakby wiedział, że nie będzie powrotu. Bardzo szybko się opanował.

– Urodziłem się w tamtej okolicy. To czysty barok! Mnóstwo stiuków, złoceń, które przykuwają uwagę i zakrywają piękno formy. Wydaje mi się, że do modlitwy lepiej pasuje prostota.

– Rzeczywiście. Zresztą św. Benedykt, jak pan wie, zabronił stosowania zbędnych upiększeń, które odrywają od skupienia i kontemplacji spraw Bożych. Barok zapomniał o umiarze i jeśli zdążył pan wejść do klasztoru na Monte Cassino, zanim został zniszczony, mógł pan zobaczyć wspaniały dziedziniec z elegancką loggią del Paradiso Bramantego i mnóstwem posągów... ani śladu cysterskiej surowości!

– Nie miałem okazji. Mój batalion przybył dopiero na początku lutego i przydzielono nam stanowiska na wzgórzu Monte Cassino. Nasze dowództwo nie pozwoliło nam wejść do klasztoru. Ale podpułkownik Schlegel, Austriak tak jak ja, którego miałem zaszczyt poznać, był tam w październiku, by uprzedzić zakonników, że trzeba ewakuować klasztor i ukryć gdzieś jego cenne zbiory oraz ludzi, którzy się w nim schronili. To był dobry katolik i miłośnik sztuki. Nie mógł się pogodzić z unicestwieniem takiego mnóstwa skarbów.

– Spodziewał się więc bombardowań, wbrew temu, czego można było oczekiwać?

– Rzeczywiście. Był przekonany, że alianci nie przestaną atakować tego strategicznego punku i że prędzej czy później podejmą taką decyzję. Ale bardzo trudno było mu przekonać starego opata. Ten nie mógł uwierzyć, że alianci mogliby zniszczyć takie sanktuarium, które my, wrogowie, uszanowaliśmy.

Franz popatrzył na mnie, jakby oczekiwał mojego komentarza, potępienia tej nieusprawiedliwionej zbrodni wojennej. Ograniczyłem się jednak tylko do stwierdzenia:

– Okazało się, że miał rację!

Wiedzieliśmy od ojca Emanuela Mundinga, niemieckiego zakonnika z Monte Cassino, który przybył do Casamari z konwojem rannych, że opat Diamare podjął decyzję po konsultacjach z kapitułą. Kanonicy opowiedzieli się za ewakuacją z Monte Cassino cywilów, mnichów i benedyktynek, które wcześniej schroniły się w klasztorze razem z sierotami pozostającymi pod ich opieką. Opat zażądał też przewiezienia do Rzymu cennych zbiorów opactwa.

Ludzie z batalionu remontowego zrobili mnóstwo mocnych skrzyń zdolnych wytrzymać ryzykowną podróż. W listopadzie wszystko było gotowe. Pod osłoną nocy sto dwadzieścia niemieckich ciężarówek wywiozło do Watykanu najcenniejsze zbiory klasztoru: obrazy wielkich mistrzów, przedmioty kultu, wielki krucyfiks ze szkoły sieneńskiej z XIII wieku, ogromne złote lichtarze ołtarzowe, niezliczone księgi, inkunabuły i manuskrypty z biblioteki. Wraz z konwojem wyjechały zakonnice i część zakonników, ale kilkunastu z nich pozostało na miejscu wraz z kilkoma cywilami. Zimą, kiedy zbliżał się front, rodziny uciekające z miasteczka Cassino chroniły się w klasztorze, sądząc, że będą tam bezpieczne. Wszyscy zginęli podczas lutowego bombardowania.

Podpułkownik Schlegel mógł za to wywiezienie zbiorów stanąć przed sądem wojskowym. Podjął tę decyzję sam, nie pytając o zgodę dowództwa. Przełożeni dowiedzieli się o tym dopiero, kiedy alianci oskarżyli Niemców o zrabowanie klasztoru. Ryzyko było wielkie. Po pierwsze dlatego, że użyto ciężarówek i racjonowanej benzyny do celów niewojskowych. Pod drugie, ale o tym też dowiedzieliśmy się dużo później, najwyższe dowództwo w Berlinie chciało propagandowo wykorzystać na arenie międzynarodowej fakt, że alianci nie tylko świadomie zburzyli klasztor, ale też bez skrupułów zniszczyli jego bogate zbiory i zabili wielu ludzi.

Podpułkownik Schlegel otrzymał od opata klasztoru dokument poświadczający, że Niemcy nie okupowali klasztoru przed jego zbombardowaniem. Na jego prośbę opat odprawił Mszę świętą w bazylice za wszystkich niemieckich żołnierzy, którzy polegli i mieli polec w tych walkach. Wydaje mi się, że to była jedna z ostatnich Mszy świętych przed zburzeniem klasztoru.

– Wygląda na to, że bombardowanie było błędem – zagadnąłem podchodzącego do nas pielęgniarza. Przysłuchiwał się naszej rozmowie, zmieniając opatrunek rannemu na sąsiednim łóżku.

– Faktycznie, to był głupi i tragiczny błąd! Nigdy nie naruszyliśmy strefy ochronnej trzystu metrów wokół klasztoru. Wszystkie nasze siły i pozycje znajdowały się poza tą linią.

– Mówi się, że Amerykanie uprzedzili ludność.

– Tak, ale dopiero w przeddzień, zrzucając na miasto ulotki. Pokażę ojcu, zachowałem jedną z nich – przyniósł kartkę i podał mi ją.

Franz patrzył na nas błyszczącymi oczami, z wyrazem nienawiści, jakiej jeszcze u niego nie widziałem.

Przyjaciele Włosi,
Aż do tej pory staraliśmy się na wszystkie sposoby uniknąć zbombardowania klasztoru na Monte Cassino. Niemcy potrafili to wykorzystać, ale teraz walki toczą się coraz bliżej tego świętego miejsca. Nadszedł czas, kiedy jesteśmy zmuszeni wycelować broń w klasztor... Ostrzegamy Was, byście mogli udać się w bezpieczne miejsce. To ostrzeżenie jest pilne. Opuśćcie klasztor. Wyjdźcie z niego bezzwłocznie. Posłuchajcie tego ostrzeżenia. W ten sposób się uratujecie.

– Przeczytał ojciec? – zapytał Franz. – Oburzające kłamstwo i zła wola! „Wycelować broń!”. Co za eufemizm! Pięćset ton bomb! Jak ci cywile, znajdujący się w krzyżowym ogniu wroga, mogli stamtąd uciec? Trzeba było poczekać do następnej nocy, spróbować wyjść od tyłu stromą górską ścieżką, ale na to było za późno! Dwieście pięćdziesiąt osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, zostało pogrzebanych w ruinach już po pierwszej fali nalotów.

Co mogłem odpowiedzieć Franzowi i pielęgniarzowi? Że ich armia popełniała o wiele gorsze zbrodnie? Wspomnieć o prześladowaniach rasowych zarządzonych przez ich Führera, których zasięgu i ohydy wówczas jeszcze nawet nie podejrzewaliśmy? Nie był to dobry moment na takie rozmowy, nie chciałem usprawiedliwiać czynu aliantów, którego zresztą nie dało się usprawiedliwić i który miał być im później wypominany.

Pielęgniarz odszedł. Też chciałem wstać i zostawić Franza, żeby odpoczął, ale przytrzymał mnie za rękaw. Chciał dalej opowiadać. Wydawało mi się, że opowiadając, zapominał o swoim cierpieniu.

– Dzień 15 lutego był straszny. Góry drżały, z groty, w której się schroniliśmy, mogliśmy dostrzec nad klasztorem gęstą chmurę dymu i ognia. Głuchy odgłos padających murów był ledwie słyszalny w huku bombowców. Kiedy wróciła widoczność, w miejscu majestatycznego klasztoru ukazała się naszym oczom dymiąca masa ruin.

Gdy weszliśmy do opactwa, ujrzeliśmy pobojowisko. Ze słynnej loggi, dziedzińca Bramantego i z bazyliki nie zostało nic, tylko ruiny, roztrzaskane kolumny, rozbite posągi... A wokół trupy zmiażdżone kawałkami ścian, zalegające w lejach po bombach, ranni, którzy krzyczeli, wołali pomocy. To było straszne!

Zapłakał. Wziąłem go za rękę, by go uspokoić i oderwać od tych wspomnień, ale kontynuował.

– I nagle usłyszeliśmy głosy i śpiewy dochodzące z krypty. Dziesięciu mnichów, którzy nie chcieli być ewakuowani w październiku, odprawiało Mszę świętą. To był cud, że nie zostali pogrzebani w ruinach. Po chwili zobaczyliśmy ich, idących w procesji z wielkim krucyfiksem. Śpiewali Salve Regina. Ten korowód białych postaci poruszający się wśród jeszcze dymiących ruin był tak niesamowity, że my wszyscy, wierzący i niewierzący, zdjęliśmy hełmy i skłoniliśmy głowy, kiedy koło nas przechodzili.

Chciał mówić dalej, ale z drugiego końca sali dobiegło wycie. Zostawiłem Franza, by pomóc pielęgniarzowi, który nie mógł poradzić sobie z rannym. Biedak zwariował: ukryty pod łóżkiem przed bombami, które ciągle świszczały mu w uszach, tak się szarpał, że otworzyła mu się rana i wokół rozlała się kałuża krwi.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama