Miał niemal wszystko. Pieniądze, kobiety i sławę. Uchodził za najlepszego fotografa w świecie mody
PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów
rok: 2011
ISBN 978-83-7502-272-8
stron: 176
Format książki: 136x210
fragment książki
Świetnie się bawiłem, rozmawiając z Maggie i Michelem, który akurat przysiadł się do mojego stolika. Czułem się doskonale, obrazowo mówiąc - jak „Chance”. Mimo że nie skropiłem się nim, w przeciwieństwie do nich. Michel pachniał nawet intensywniej niż Maggie, ale ja skupiałem się tylko na tym, jak mądrze i z pasją mówił o fotografii reklamowej. Rozpalali we mnie namiętność, której nie umiałem się oprzeć. Nagle Michel zaskoczył mnie prośbą, pytając błagalnym głosem:
- Jacobie, czy mogę zatańczyć z Sarą?
- Możesz! - odpowiedziałem z uśmiechem i dorzuciłem. - Oczywiście, jeśli ona tego chce! - Tak naprawdę nie wierzyłem, że się zgodzi.
Chwilę potem podszedł do stołu i poprosił ją do tańca. Sara, zaskoczona, wstała i energicznie odwróciła się do mnie. Sprawdzała, czego oczekuję. Skinąłem lekko głową, posyłając jej szeroki uśmiech, czym dałem jej znak mojej akceptacji i dodałem tak potrzebnej Sarze odwagi. Popatrzyła na mnie z rozczarowaniem w oczach. Chyba się zastanowiła, co zrobić. Ja zaś byłem zadowolony, że Michel, wytworny i szarmancki młody kawaler, pomoże jej w towarzyskich trudnościach. Był wszechstronnie wykształconym wrażliwym estetą i wyjątkowo interesującym człowiekiem. Jednym słowem, artystyczna dusza. Jak najbardziej należało się mu miejsce dyrektora artystycznego prestiżowego domu perfum. Miałem cichą nadzieję, że Sara choć odrobinę przystosuje się do świata, do którego znowu zapragnąłem należeć.
Zgodziła się w końcu na tę mękę. Przywołała jeszcze moje spojrzenie, by wzbudzić we mnie poczucie winy. Ociągała się wyraźnie, podczas gdy Michel czekał już nieco zniecierpliwiony. Nigdy nie lubiła tańca, ponieważ nie znosiła, by ją ktoś „ot tak po prostu - jak mówiła - przytulał i ściskał, jakby była nadmuchiwaną lalką”. Jej pierwsze doświadczenia taneczne nie były przyjemne, więc porzuciła taniec na zawsze. Przed poznaniem mnie nie tańczyła z nikim, w kim była zakochana, kogo pragnęła, toteż każdy dotyk odbierała jako przemoc.
Zostałem z Maggie przy stole i kontynuowaliśmy rozmowę. Była moją dawną szefową, chwaliła mnie i zachwycała się moją pracą. Nawet kiedy krytykowała, robiła to delikatnie, umiejętnie i ze smakiem dobierając słowa. Wiedziałem, że fascynowały ją moje prace i świetnie nam się współpracowało. Zawsze też udawało się jej wyciągnąć ze mnie maksimum. Umiała mnie podejść nawet wtedy, kiedy wszyscy inni już skapitulowali. Jedynie ona mogła namówić mnie na ustępstwa, a ja nawet tego nie zauważałem. Mimo że mogłem podzielić się z nią każdą zawodową radością, to nigdy nie zostaliśmy przyjaciółmi. Nie darzyłem jej uczuciami, jakie kierujemy ku najbliższym, ponieważ nie była atrakcyjna fizycznie, co było dla mnie warunkiem przyjaźni. Dziewczyna, która miała szansę na moją przyjaźń, musiała być po prostu sexy. A jeśli mi się podobała, w końcu szedłem z nią do łóżka. Z Maggie zaś nigdy nie spałem. Nawet jej nie dotknąłem. Poza tym była o pięć lat ode mnie starsza. Krótko mówiąc, zbyt wiele nas różniło.
Z jej strony wyglądało to zupełnie inaczej. Zawsze bardzo się jej podobałem, nie tylko pod względem wyglądu, ale i charakteru. A nade wszystko pod względem zawodowym. Od samego początku darzyła mnie sympatią i życzliwością. Prawdopodobnie była we mnie zakochana, czego mogłem się tylko domyślać, choć nigdy mi niczego nie powiedziała. Nie mogła! Zdawała sobie sprawę, że znienawidziłbym ją, a nasza zawodowa współpraca rozpadłaby się niczym domek z kart. Za chorobę psychiczną i bezczelność uczuciową uznawałem bowiem zniewalanie uczuciem kogoś, kto go nie chce. W żaden sposób nie mogłem znieść tego, że ktoś mnie kocha, a ja go nie. Traktowałem to jak emocjonalny gwałt! Tym właśnie było dla mnie zakochanie się w osobie, która tego nie chciała. Jednak Maggie była nie tylko świetnym redaktorem. Była także obdarzona inteligencją emocjonalną i wiedziała, co robi. Poznała mnie i z łatwością mogła przewidzieć moje reakcje. Stąd też trzymała uczucia na wodzy, nie przekraczając granicy, którą świetnie wyczuwała. Krótko mówiąc, doskonale kontrolowała swoje uczucia, tak że nigdy nie przeszkodziły one naszej pracy. Dla niej, co istotne, byłem natchnieniem. I z pewnością nawet by na mnie nie spojrzała, gdybym nie był wspaniałym fotografem! Czasem myślę, że kochała się w moich pracach i może nawet nie była do końca tego świadoma. Tak czy inaczej, od moich zdjęć w żaden sposób nie mogła się oderwać!
Michel tańczył zachwycająco, a Sara próbowała dotrzymać mu kroku, jakby sama była wyborną tancerką. Jej zadaniem było pozwolić prowadzić się Michelowi, w czym naprawdę był doskonały. Zadziwiało ją to, że nie odczuwała żadnej presji. Miała wrażenie, jakby tańczyła sama. Nie ciążyła jej jego męska dłoń ani tym bardziej delikatny dotyk. Nie wykręcił jej ręki, próbując przyciągnąć do siebie, nie przykleił się do jej piersi, nie trzymał w stalowych objęciach, sapiąc podniecony, tak jak miało to miejsce na jej zabawie maturalnej, po której ta zwyczajna aktywność totalnie jej zbrzydła. Ten partner był szczególny - jakby nie istniał. „Ależ cudownie!”, zauważyła w zachwycie. Ku jej zdziwieniu, ta czarna noc zaczynała jej sprawiać przyjemność i szybko mijać. Znów podobał jej się taniec!
Przez chwilę przypomniała sobie swojego ojca, który czasami z nią tańczył w domu, gdy była jeszcze dzieckiem. Przywołała obrazy tamtej dziecięcej radości i lekkości, gdy była wysoko unoszona. Do dziś pamięta jego pewne i ciepłe dłonie. Ale przypomniała sobie także dezaprobatę mamy: „Nie kręć nią tak! - powtarzała niezadowolona. - Co się z tobą dzieje? Czy ty oszalałeś? Nie możesz jej czegoś mądrzejszego nauczyć?!”. Pamiętała też dobrze o innych jej słowach: „Daj sobie spokój z tańcem, Saro. To potrafią i dziewczyny z najbardziej prymitywnych plemion, lepiej byś się podobała ludziom dzięki swojej wiedzy i inteligencji! Taniec nie ma w sobie niczego wartościowego! To tylko dla pięknych i głupich!”. Jednak Sara właśnie teraz poczuła coś innego, gdy znów tańczyła z przyjemnością. Pomyślała nawet, że mama jednak nie miała racji. Taniec może być cudowny, uduchowiony i wzniosły. W tańcu zapomina o wszystkim innym.
Wciąż tańczyła. Każdy ruch zalewał ją falą jeszcze większej przyjemności. Michel był naprawdę wytrawnym tancerzem! Dzięki niemu do Sary w końcu dotarło, że taniec nie jest ani trudny, ani nieprzyjemny. Wystarczyło dać się ponieść jak wiosenny wiatr. Coraz bardziej poddawała się prowadzeniu Michela! Jego ręce okazywały się na tyle silne, by ją unosić, i na tyle delikatne, by się im oddać bez reszty.
Jacob był zadziwiony tym, jak Sara tańczy. I zachwycony! Jej zgrabne ciało z lekkością wirowało w rytm muzyki. Zdawała się być niczym żagiel, w który dmie wiatr. Dostrzegając w jego oczach zachwyt, stawała się coraz radośniejsza. Patrzył, jaka jest z siebie dumna i był szczęśliwy, że się tak rozluźniła. Stała się towarzyska! Co więcej - dobrze się bawiła! Jednak cała ta noc nie była tańcem, niemniej okazał się on dla niej schronieniem przed tymi wszystkimi pustymi ludźmi. Poddała się Michelowi. Unosił ją delikatnie, podobnie jak ojciec w ich wielkim słonecznym pokoju dziennym, kiedy była małą dziewczynką.
Oddała się tym ciepłym wspomnieniom, tracąc kontakt z rzeczywistością. Oddaliła się od tych, z którymi, jak uważała, nikt przy zdrowych zmysłach nie chce przebywać. Miała dość ich nienasycenia, rozedrganych żądzą ciał. Taneczne upojenie oddaliło ją nawet od tego, który ją prowadził. Stąpała po wyżynach błogości i teraz już nikt nie był jej potrzebny! Unosiła się jak liść, który beztrosko faluje w jesiennym słońcu. Zapomniała o wszystkim - nawet i o samym tańcu! Wydawało się, że to jeden z jej snów, w którym pragnie latać i całkowicie świadoma swoich możliwości unosi się i leci nad ludźmi i ziemią, rozkoszując się lekkością bytu. To doświadczenie oddzielało ją i od tańca, i od fizycznej obecności na tej sali, choć, co mogli dostrzec wszyscy goście, stała się doskonałym ucieleśnieniem zapachu, którego była twarzą. Tak wyglądałaby uwolniona z alabastru „Szansa”, gdyby tylko znalazł się artysta równie genialny. Dość powiedzieć, że była czarująco piękna! Nic dziwnego, że olśniła wszystkich tu obecnych! I Michela, wielkiego estetę, niegdysiejszego modela, który poza pięknym ciałem posiadał i wspaniały umysł, dzięki któremu szybko wspiął się na jeden z najwyższych szczytów świata mody, zajmując fotel dyrektora artystycznego Chanel! Jednak według Sary całe to dzisiejsze przyjęcie należało jedynie do Jacoba, jej narzeczonego, nie do niej. Mimo wszystko jakoś się tu odnalazła. Uciekła w ten taniec! Wirowała, jakby nie dotykała ziemi. Goście właściciela Chanel patrzyli na nią wprost oniemiali, ale ona nie dostrzegała nikogo, ponieważ dla niej ten świat po prostu nie istniał. Nikogo nie widziała, nawet Jacoba. Musiała uciec i przed nim, ponieważ wciąż jeszcze - jeszcze tej nocy? - należał do tego świata, do świata, przed którym ona właśnie się skrywała. Pragnęła więc, by ten taniec trwał aż do świtu. Aż do samego poranka całkowitej wolności, kiedy wraz z Jacobem opuszczą to miejsce. Miała tylko nadzieję, że wiatr, który ją unosi, nagle nie ucichnie.
Michel, jej partner w tańcu, był do zaakceptowania. Okazał się, mówiąc najzwyczajniej, w porządku. A co najważniejsze, nie był natrętny - pozwolił, by się oddaliła od tego wszystkiego, co ją tak mierziło. I od niego samego! Michel zaś czuł się tak, jakby tańczył z pięknością z bajki. Zresztą, wywarły one na niego ogromny wpływ. Już we wczesnym dzieciństwie chętnie je czytał, odnajdując w nich życiową mądrość i artystyczną inspirację. Teraz, dzięki Sarze, zachwycała go moc kobiecego piękna! Wydawało mu się, że właśnie tańczy z bajkową pięknością z jakiejś nieznanej mu opowieści. Był bezgranicznie oczarowany. Czuł, że sam mógłby tego wieczoru napisać historię, do której przeniósłby chętnie całe swoje życie...
Michel codziennie medytował w Kaplicy Piękna, jak ją nazywał, przed ikoną Chanel. Przed twarzą zapachu „Chance”. Odbierał ją jako ucieleśnienie boskiego piękna, którego był gorącym adoratorem. Miał piękno za bóstwo, które wciela się w najpiękniejsze kobiece kształty. Za każdym razem osobiście wybierał więc uosobienie „Piękna”, po czym tę właśnie twarz ofiarowywał zapachom Chanel. To właśnie „Piękno” rozpoznał w Sarze, i to od pierwszego spojrzenia! Nigdy wcześniej kogoś takiego nie widział.
Kapliczka Michela miała swój klimat. Na jej głównej ścianie znajdowała się wielka, złota rama. Przykuwał uwagę zdobny relief, który wyobrażał Słońce rozczesujące swe długie promienie. Rama podobna była do tych, jakie spotkać można w wielkich katedrach, w tych ołtarzach, gdzie umieszcza się jakiś cudowny wizerunek Matki Boskiej. Najprawdopodobniej i ten antyk dotarł tu z jakiegoś kościoła. Może w dniach francuskiej rewolucji wyniósł go z katedry Notre Damę jeden z buntowników i przeniósł do swojego nędznego lokum, które tym sposobem stało się furtką do innego, lepszego świata. A potem podczas kolejnej rewolty rama znowu zmieniła właściciela, który wstawił w nią znany obraz obnażonej, tęgiej, umięśnionej i - rzecz jasna - spoconej robotniczej piękności. Na koniec zaś wpadła w ręce tego gorącego wielbiciela „Piękna”, który zaczął w nią oprawiać portrety swoich wyrafinowanych piękności Chanel. Teraz w tej złotej, kunsztownie zdobionej ramie znajdowała się nowa ikona. Sara. Ucieleśnienie ideału, najbardziej boskie spośród tych, które znał. Była to fotografia Jacoba, zdjęcie, które zrobił całkiem przypadkowo.
Poniżej paliły się dwie wielkie świece z naturalnego wosku, stojące w ogromnych, antycznych świecznikach. Pomiędzy nimi stało złote naczynie z kadzidłem, które, żarząc się, otulało dymem boginię piękna. Każdego dnia, rano i wieczorem, Michel rytualnie oddawał jej pokłon. Medytował, grał na starej fisharmonii i pełen nabożnej fascynacji wyśpiewywał pieśni pochwalne i hymny. A przy tym z pobożnością i uniżeniem, których można by pozazdrościć, spoglądał na oblicze swojej bogini. Częstokroć z radości płakał, wzruszony pięknem, z którym obcował.
Teraz, w tym tańcu, mógł doświadczyć jej fizycznie, choć, był tego świadomy, niczym sobie na to nie zasłużył. W swojej lewej ręce trzymał jej delikatną dłoń, a prawą wyczuwał idealny kształt jej szczupłej talii. Jej kosmiczna energia wypełniała go boskim uczuciem. Przypuszczał, że chyba nigdy dotąd nie tańczyła, ale posiadała dar miękkości ruchu i doskonałe poczucie rytmu. „Widocznie jest wszechstronnie utalentowana. Prawdziwa bogini”, pomyślał Michel. Nie dziwił się zatem, że z taką łatwością ją unosi. Mimo że przetańczył niezliczoną liczbę tańców, był pewien, że czegoś takiego jeszcze nie doświadczył. Po jego ciele rozchodziły się dreszcze. Przy Sarze, której boskiej tożsamości zwykli, nieświadomi śmiertelnicy siedzący wokół, nie mogli dostrzec, wszystko wydawało się oszałamiające.
W pewnej chwili Michel przywarł mocno do Sary. Cały drżał, czując kształty jej ciała. Przenikały go, jak mu się zdawało, zabronione impulsy boskiego życia. Ogarniała radość, a zarazem paraliżował strach, ów stan wywołał ten dotyk piersi, do których tęskniła jego rozbudzona męskość. Targały nim słodkie erotyczne żądze, ale i lęk przed grzechem śmiertelnym. Czuł się jak złodziej w rajskim ogrodzie. Choć doznawał bezgranicznej słodyczy nieznanych wcześniej rozkoszy, to równocześnie potęgowało się w nim poczucie świętokradztwa. Był świadom, że bezcześci świętość jej kobiecości. „Jak śmiem?!”, pytał sam siebie pełen nabożnej wręcz czci. Przeczuwał już nieuchronność boskiej sprawiedliwości, zasłużonej kary, jaka z pewnością go dosięgnie, mimo to wciąż pogrążał się w otchłani namiętności! Czuł, że lada moment eksploduje. Nigdy przedtem nie odważył się nawet o tym pomyśleć, wpatrując się z uwielbieniem w twarz Chanel. Zawsze w stosunku do każdej z nich żywił tylko sakralno-estetyczne uczucia. Wypełniała go jedynie duchowa rozkosz. Nigdy przed tymi boskimi pięknościami nie doświadczył czegoś podobnego. Do tej pory żadna z nich nie rozbudziła drzemiącego w nim erotyzmu. Odczuwał ledwie - obrazowo mówiąc - własną nicość. Podświadomie bowiem bał się ich doskonałości. Od tego strachu uwalniał się przez samoponiżanie, co zawsze skutkowało przyjemnym ustępowaniem napięcia. To wszystko stanowiło fundament jego estetyki, która stała się dlań religią. Boskim pięknościom musiał - tak to tłumaczył - oddawać cześć i składać ofiary, bo to chroniło go od „zasłużonej” kary. Dlatego miał śpiewać im pieśni pochwalne, zapalać świece i okadzać kadzidłem. Doświadczał wówczas wewnętrznego spokoju. A kiedy spokój nie przychodził, biczował się do krwi. Zwykle wtedy przychodziło uwolnienie od grzesznych myśli i poczucia winy.
To poczucie winy ciągnęło się za nim od młodości, kiedy to zakochał się w jednej z klasowych piękności i został brutalnie odrzucony. Natychmiast obarczył się winą. On był winny, nie zaś ta boska piękność, że się odważył - on, zwykły śmiertelnik - wyznać jej miłość! Całą odpowiedzialność brał na siebie. Co gorsze, to poczucie winy było podświadome i w żaden sposób nie potrafił się go pozbyć. I to, co wtedy czuł w stosunku do tej piękności z klasy, przenosił później na wszystkie inne kobiety. Mógł się zakochać tylko w tej, której nieświadomie się bał i świadomie podziwiał. Zawsze więc musiał to ukrywać, ponieważ obawiał się kary. Otwarcie więc adorował boskie piękno swych wybranek, ale nigdy więcej nie odważył się wyznać miłości. Żadnej też w pełni nie pragnął. Kobiecość, będąca znakiem tego, co na ziemi boskie, poniekąd go przerażała, stąd jego powściągliwość w zupełności wyzbyta świętokradczego erotyzmu. To dlatego uznawał i szanował boską nietykalność swoich ikon. Niskie żądze mogły w nim budzić kobiety przeciętne, ale nie mógł ich nigdy w żaden sposób pokochać. Kochał jedynie te, przed którymi odczuwał lęk, bojąc się odrzucenia i poniżenia.
Ale teraz jego ciało zareagowało. Nie umiał się przeciwstawić tej nagłej namiętności. Drżał, poddając się fali gorąca, silniejszej od jakiegokolwiek strachu. Pozwolił się ponieść, nie zauważając wcale, że ta bogini nawet mu się nie wymyka. Zapragnął zatrzymać ją w gorącym objęciu, czując, jak wstrząsają nim słodkie skurcze. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że jego spodnie są... mokre! Dopadło go silne poczucie winy, potęgowane grozą zasłużonej kary, która z pewnością nadejdzie. Nigdy nie popełnił takiego grzechu! Nigdy! Zaczął więc rozważać myśl, by się zabić. Z prędkością błyskawicy przelatywały mu przez głowę obrazy różnorodnych sposobów realizacji samobójczej idei. Paraliżował go lęk. Okazał się potworem, który splugawił jej boskie piękno. Oczekiwał kary. Był przekonany, że jego bóstwo go teraz ukarze!
Jego noga wciąż znajdowała się między jej udami. Były częścią najpiękniejszych nóg świata, a co najważniejsze symbolizowały pełnię kobiecości. A Sara? Przebywała w swoim niebie, z dala od tego wszystkiego. Zapomniała nawet o swoim partnerze w tańcu. Nagle twardo wylądowała na parkiecie. Coś ją brutalnie wyrwało z tego snu na jawie. Zorientowała się, że krępuje jej ciało jakaś nadludzka siła. Dopiero po chwili dotarło do niej, że to Michel, dyrektor artystyczny Chanel. Zacisnął na niej swoje mocne ręce, przywierając niczym pijawka. Czuła się zupełnie bezsilna. Była przerażona. Złączona z ciałem obcego mężczyzny odnosiła wrażenie, jakby miała sparaliżowane ciało. Coś ugniatało dolną część jej brzucha, gdy chwilę potem nastąpiły przerażające skurcze, zrozumiała wszystko. Nie pamiętała, by doświadczyła kiedyś czegoś równie obrzydliwego! Przez swoją cienką, balową suknię poczuła wilgoć lepkiego nasienia. Myślała, że zaraz zwymiotuje! Mokra plama na jej sukni robiła się coraz większa. I jeszcze ten zwierzęcy oddech, który czuła na szyi. Naraz cały zwiotczał niczym zemdlony. Ale ją bolało wszystko: dusza i każda, nawet najmniejsza cząstka ciała! Czuła się poniżona, zgwałcona na oczach świadków! W jednej chwili dopadła ją wściekłość, o jaką się nie podejrzewała. Miała ochotę wdeptać go w parkiet jak obrzydliwego peta. Jednym ruchem zrzuciła z siebie jego ciężkie, obleśne łapy. Była zdolna do wszystkiego jak zranione dzikie zwierzę. Chciała go zabić!
Michel był zaskoczony i przestraszony reakcją Sary. Choć, prawdę powiedziawszy, śmierć z jej rąk przyjąłby jak oczekiwany dar. „Najlepiej by było - myślał - gdyby tu i teraz, na oczach wszystkich, zabiła mnie, usuwając skutecznie z tego świata. To by było sprawiedliwe. - Zawahał się. - Więcej, to by było cudowne. Tak, ostateczne zadośćuczynienie za grzech, jakiego się dopuściłem...” Chciał śmierci. Chętnie sam by ją sobie wymierzył. Brzydził się sobą! Jak mógł znieważyć Sarę?! Skąd w nim ta piekielna żądza? Nagle przyszło mu do głowy, że jego śmierć byłaby szczęśliwym zakończeniem kampanii reklamowej zapachu „Chance”. Ale musiałaby go zabić Sara. W tym stanie nie odczuwałby żadnego bólu. Byłby nawet dumny. Jeśli ona tego nie zrobi, sam się zabije, już podjął decyzje. I to na oczach wszystkich! Jak na deskach teatru. Widział siebie martwego w kałuży swojej błyszczącej, purpurowej krwi. Byłaby prawdziwa. Podobnie jak śmierć, której pragnął.
Z tych dywagacji wyrwał go silny ból. Dwa razy z rzędu na jego prawym policzku wylądowała dłoń Sary. I natychmiast odczuł ulgę. Przyjął tę symboliczną karę. Nadstawił prędko i drugi policzek, jakby chciał powiedzieć: „Proszę cię, ukarz mnie, ukarz! Ukarz mnie jeszcze! Uderz!”. Był gotów na to, aby przed wszystkimi błagać ją o to, by go pozbawiła życia. Jednak to nie było potrzebne, w jej oczach zobaczył to samo pragnienie.
Nagle popatrzyła na niego z pogardą, która mogłaby zabijać.
- Ty... ty obrzydliwy, śmierdzący kundlu! - z niesmakiem wykrzyknęła Sara i splunęła mu w twarz. Odwróciła się i wybiegła, roztrącając tańczące pary. Zanim dobiegła do wyjścia, poczuła, że jest jej niedobrze. Przystanęła i zwymiotowała na parkiet.
Nawet nie próbowała się zatrzymać. Nawet nie pomyślała o tym, by do mnie podejść... Zupełnie o mnie zapomniała! Co prawda, zawsze reagowała spontanicznie. Czasem może nazbyt. Poza tym, teraz kojarzyłem się jej ze światem, przed którym uciekała. Choć nie tak dawno byłem po drugiej stronie! Musiała więc uciec! Musiała się ratować! Także przede mną. Znałem ją, wiedziałem, że nie potrafi postąpić inaczej. Nie zważając na nic, biegła tam, gdzie jeszcze wczoraj byłem, na drugą stronę, która istniała nim się to wszystko wydarzyło. W tej chwili biegła w swoją pustkę, dokądkolwiek, byle dalej od tego wszystkiego.
opr. aś/aś