Gdzie rzeka kończy swój bieg cz. 1

Powieść - historia miłości, która pokonuje wszystko - przedmowa

Gdzie rzeka kończy swój bieg cz. 1

Charles Martin

GDZIE RZEKA KOŃCZY SWÓJ BIEG

ISBN: 978-83-7505-289-3

wyd.: WAM 2009



Spis treści
Przedmowa 5
Rozdział 1 11
Rozdział 2 27
Rozdział 3 35
Rozdział 4 40
Rozdział 5 48
Rozdział 6 63
Rozdział 7 81
Rozdział 8 89
Rozdział 9 101
Rozdział 10 114
Rozdział 11 119
Rozdział 12 125
Rozdział 13 136
Rozdział 14 141
Rozdział 15 147
Rozdział 16 152
Rozdział 17 160
Rozdział 18 167
Rozdział 19 175
Rozdział 20 187
Rozdział 21 199
Rozdział 22207
Rozdział 23 212
Rozdział 24 219
Rozdział 25 226
Rozdział 26 232
Rozdział 27 243
Rozdział 28 246
Rozdział 29 258
Rozdział 30 262
Rozdział 31 266
Rozdział 32 271
Rozdział 33 277
Rozdział 34 281
Rozdział 35 292
Rozdział 36 295
Rozdział 37 300
Rozdział 38 303
Rozdział 39 309
Rozdział 40 319
Rozdział 41 326
Rozdział 42 334
Rozdział 43 339
Rozdział 44 341
Rozdział 45 344
Rozdział 46 353
Rozdział 47 360
Rozdział 48 367
Rozdział 49 376
Rozdział 50 387
Posłowie 395

PRZEDMOWA

Nie mam najlepszych wspomnień z dzieciństwa. Chyba za wcześnie doświadczyłem zbyt wielu nieodpowiednich rzeczy. Z tamtego czasu tylko dwie zapamiętałem jako piękne. Moją mamę i brzeg tej rzeki. I zanim dowiedziałem się, jak jest naprawdę, myślałem, że rzekę nazwano na cześć mojej mamy.

Mężczyzna, który mieszkał z nami w naszej przyczepie kempingowej, zawsze był wściekły. I bez przerwy palił. Nie wiem, dlaczego. Zapalał jednego papierosa od drugiego, którego koniec jeszcze się żarzył. Zupełnie jakby to były zimne ognie, które zresztą pasowały do jego oczu. Nigdy mnie nie uderzył, przynajmniej zbyt mocno, ale to, co mówił, raniło moje uszy. Mama powtarzała, że to przez diabła w butelce, ale nie wydaje mi się, by podłość się piło. Można — jak twierdzi wielu — próbować ją utopić, ale doświadczenie podpowiada mi, że to bardzo dobry pływak. Dlatego siedzi w butelkach. Żeby przed nim uciec, ona i ja, przybyliśmy właśnie tutaj. Ona mówiła, że to z powodu mojej astmy. Ale ja wiedziałem swoje. Moją astmę mogła wykończyć jedynie śmierć.

Z cegłą ugniatającą klatkę piersiową każdy oddech przypominał wciąganie powietrza przez węża ogrodowego. Z tego też powodu trudno było wydusić ode mnie, co czuję lub myślę. Mówiłem jej tylko: „Zapomnij o uczuciach. Zostawmy je na potem. Daj mi lepiej trochę powietrza”. Pomiędzy mężczyzną z butelką, salbutamolem (lek stosowany przy astmie oskrzelowej) a spazmatycznym kaszlem nie mogłem nie odczuwać wstrząsów, może dlatego przestałem łączyć usta z sercem. Coś we mnie zostało rozdzielone.

Żyłem w kawałkach.

Może w wyspach byłoby tu nawet odpowiedniejszym słowem. Bo kiedy wpełzałem w siebie i rozglądałem się dookoła, nie widziałem całości. Ani tego, co najważniejsze. Widziałem tylko kontynent pocięty i poćwiartowany, a każda jego część odpływała gdzieś daleko bez celu. W pamięci mam zdjęcia, na których kra lodowa koło bieguna wyglądała dokładnie tak samo. Jakby zaraz miała gdzieś odpłynąć. Gdy miałem jakieś pięć lat, zacząłem nosić na głowie kask. Trwało to niemal trzy lata. I nosiłem go nawet wtedy, gdy nie jechałem na rowerze, a ponieważ moje wargi od czasu do czasu robiły się niebieskie, wołali na mnie „Smerf ”. Krótko mówiąc, z uwagi na chorobę nie mogłem się dużo ruszać i moje dzieciństwo było raczej do chrzanu. Ale mama kupiła mi farby i w nich znalazłem ucieczkę, malując świat taki, w jakim chciałbym żyć.

Nad rzeką mieliśmy ławkę, na której wieczorami siadaliśmy. Zazwyczaj korzystaliśmy z niej wtedy, gdy potok jego słów i widok nieustannie żarzącego się papierosa wyganiał nas na dwór. Siadaliśmy tam tak często, że drewno stało się całkiem gładkie. Pewnego wieczoru, miałem wtedy chyba dziesięć lat, zastanowiło mnie coś w jego gadaninie, więc zapytałem:

— Mamo, co to jest „łatwa kobieta”?
Ona także uciekała przed jego słowami, ale odparła:
— Gdzie to słyszałeś?
Pokazałem głową.
— Od tej grubej kobiety, tam.
Skinęła.
— Kochanie... wszyscy błądzimy.
— Ty też?
Dotknęła czubka mojego nosa palcem.
— Kiedy jestem z tobą, to nie.
Potem mnie objęła.
— Ale tak naprawdę to nie jest ważne. Ważne jest, co robisz,
kiedy okazuje się, że zbłądziłeś.
Pamiętam, jak raz poprowadziła mnie przez las, posadziła
na ławce i szerokim ruchem dłoni wskazała na rozciągającą
się przed nami rzekę.
— Doss... Bóg jest w tej rzece.

To był jeden z tych wieczorów, kiedy słońce wydaje się być zduszone przez burzowe chmury. Ich krawędzie mają wtedy czerwoną barwę, gdy od spodu są ciemnoniebieskie, a momentami prawie czarne. Widzieliśmy, jak nadchodzi deszcz. Patrzyłem na brzeg rzeki, widziałem już pierwsze zmarszczki na wodzie, obawiając się przez cały czas, że mój język znów napęcznieje i zdrętwieje, co działo się zawsze, kiedy mdlałem z braku tlenu.

— To wiele wyjaśnia — powiedziałem ponuro.
Odsunęła mi włosy z oczu, kiedy udało mi się zrobić przez inhalator szybkie dwa wdechy.
— Co masz na myśli?
— Że nie ma Go w przyczepie — wstrzymałem oddech. Pokiwała głową.
— Ale był, kiedy przychodziłeś na świat.
Właśnie nauczyłem się przeklinać, więc spróbowałem, jak daleko mogę się posunąć.
— Może. — Odkaszlnąłem i splunąłem. — Ale, niech to diabli, że teraz Go tam nie ma.
Złapała palcami mój policzek i obróciła moją głowę w stronę wody.
— Doss Michaels.
— Słucham.
— Spójrz na powierzchnię wody.
Zgodziłem się posłusznie.
— Co tam widzisz?
— Czarną wodę — powiedziałem bardzo grubym, nie swoim głosem.
Uszczypnęła mnie mocniej.
— Nie bądź taki mądrala. Popatrz jeszcze raz.
— Małe rybki.
— Bliżej, na powierzchni.
Odczekałem chwilę, starając się skoncentrować.
— Widzę drzewa, chmury... niebo.
— Jak to się nazywa?
— Odbicie.
Puściła mnie.
— Nie obchodzi mnie, w co wdepniesz, łażąc po tym świecie,  pamiętaj tylko, by nie ubłocić swego odbicia. Rozumiesz mnie?
Wskazałem na przyczepę.
— Ale on to robi i ty nic nie mówisz.
— To prawda. Ale jego już nie naprawię. A ty wciąż jesteś czysty.
— Dlaczego pozwalasz mu zostać?
Chwilę zastanawiała się w ciszy.
— Ponieważ ja mogę pracować tylko tyle, ile pracuję, a on
— podała mi inhalator — ma swoje zalety. — Znowu uniosła moją brodę. — Balsamie ty mój, słyszysz mnie?
— Dlaczego mnie tak nazywasz?
Oparła się o mnie czołem.
— Bo goisz moje rany.
Mało wiedziałem o życiu, ale jedno wiedziałem na pewno: moja mama była dobrą kobietą. Wskazałem na ulicę.
— Czy mogę teraz powiedzieć tej grubej babie, żeby się chrzaniła?
Potrząsnęła głową.
— To nic nie pomoże.
— Dlaczego?
Błyskawica przecięła niebo.
— Ponieważ cały ten jej tłuszcz to ból. — Znowu odsunęła mi włosy z czoła. — Ostatnim razem... — zaczęła — słyszysz?
— Tak.
Upłynęło kilka minut. Powietrze stało się wilgotne, naładowane elektrycznością. Pachniało deszczem.
— To, co potrafi sz... co robisz za pomocą ołówka czy pędzelka... to coś niezwykłego. — Przyciągnęła mnie bliżej.

— Każdy półgłówek potrafi to dostrzec. Ja ciebie tego nie nauczyłam. Przede wszystkim dlatego, że sama nie umiem. Otrzymałeś to jako dar. I dlatego jesteś kimś specjalnym.

— Nie czuję się jak ktoś wyjątkowy. Zazwyczaj czuję się, jakbym zaraz miał umrzeć.

Podciągnęła w górę spódnicę, żeby wytrzeć pot, który zebrał się jej na nogach. Zardzewiałe ostrze przecięło zgrubiałą skórę nad jej piętą. Miała paskudny ślad. Machnęła na to ręką, jakby na przekór całemu światu.

— Życie nie jest łatwe — odezwała się po chwili. Przez większość czasu jest raczej trudne. Rzadko ma sens. Im jesteś starszy, tym bardziej wystawia cię na próby, stara się złamać, wykrwawić... — spróbowała się roześmiać, a potem na krótko zamilkła. — Ludzie przychodzą nad tę rzekę z wielu powodów. Niektórzy z nas kryją się tu, inni uciekają, jeszcze inni szukają spokoju... Może chcą o czymś zapomnieć, złagodzić ból, ale... wszyscy przychodzimy tutaj spragnieni. — Odsunęła mi znów włosy z oczu. — Ty jesteś jak ta rzeka. Ludzie pragną tego, co potrafi ą twoje palce. Więc nie powstrzymuj ich. Nie zmarnuj. I nie ubłoć. — Podrzuciła moją dłoń na swojej, a potem przyłożyła swoje palce do moich. — Pozwól, by robiły to, do czego są stworzone... a pewnego dnia ludzie ze wszystkich stron przyjdą, by pić z tej krynicy.

Położyła mi na kolanach blok, podała ołówek, a potem skierowała mój wzrok na rzekę.

— Widzisz?

— Tak, mamo.

— A teraz zamknij oczy. — Zrobiłem, o co prosiła. — Weź wdech tak głęboki, jak tylko potrafi sz. — Czy widzisz — zapytała — to, co maluje ci się pod powiekami? — Przytaknąłem.

— Teraz... — Włożyła ołówek w moją dłoń i w tej właśnie chwili spadła pierwsza kropla. — Znajdź to, co sprawia, że chcesz spojrzeć raz jeszcze... i to pokaż.

I dokładnie tak uczyniłem.

Tego wieczora długo oglądała rysunek. Cała jej twarz jakby ożyła.

— Obiecaj mi jeszcze coś — powiedziała nagle.

— Tak?

Spoglądała przez okno mojej sypialni na rzekę, która płynęła pod płaszczem mgieł, nad którymi wisiały chmury.

— To, co nosisz w sobie... jest jak źródło, które bije gdzieś z głębin. To słodka woda. Ale... — wtedy nie miałem pojęcia, o czym mówi. Patrzyłem tylko na łzę, która spływała po jej policzku. — Czasami źródło wysycha. Jeśli kiedyś zostaniesz zraniony i będziesz jednym wielkim bólem... i sięgniesz w głąb siebie, i okaże się, że źródło wyschło... wtedy wrócisz tu... zanurzysz się w tej rzece, by się z niej napić. I tak zrobiłem.

opr. aw/aw



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama