Gdzie rzeka kończy swój bieg cz. 2

Powieść - historia miłości, która pokonuje wszystko - rodział I

Gdzie rzeka kończy swój bieg cz. 2

Charles Martin

GDZIE RZEKA KOŃCZY SWÓJ BIEG

ISBN: 978-83-7505-289-3

wyd.: WAM 2009



ROZDZIAŁ 1

30 MAJA

Pokonałem ostatni stopień prowadzący do mojego studia i wciągnąłem w płuca zatęchły nieco zapach od kominka. Zastanawiałem się, ile czasu potrzeba, by przypadkowy ogień strawił wszystko. Powiedziałbym, że ledwie kilka minut. Skrzyżowawszy ręce, oparłem się o ścianę, spoglądając w te wszystkie wlepione we mnie oczy. Abbie bardzo męczyła się, żebym uwierzył. Nawet przejechała ze mną pół świata. A kiedy pokazywała mi Rembrandta, klepała po ramieniu i powtarzała: „Ty też tak potrafi sz”. Więc malowałem. Głównie twarze. To ziarno, które Abbie latami podlewała, zasiała kiedyś moja matka. Ale uczciwie stawiając sprawę, muszę przyznać, że gdyby zdarzył się tu porządny ogień i straż pożarna byłaby opieszała, więcej bym zarobił na polisie ubezpieczeniowej.

Przede mną widniało dziesięć lat mojej pracy. Wzdłuż ścian stało trzysta zakurzonych obrazów. Oparte były jedne o drugie. Wszystkie to oleje na płótnie. Patrzyłem na te twarze przyłapane w chwilach emocji rzadko wyrażanych słowami. Kiedyś malowanie ich przychodziło mi tak łatwo. Można powiedzieć wręcz: płynnie. Pamiętam chwile, kiedy nie mogłem się doczekać, żeby tutaj przyjść, bo nie umiałem powstrzymać w sobie potrzeby ich uwieczniania. Zdarzało się nawet, że cztery płótna powstawały w jednym czasie. Pośród nich te malowane nocą, kiedy budziłem w sobie Wezuwiusza. Teraz ostatnie lata mojego życia spoglądały na mnie. Kiedyś wszystkie te obrazy wisiały w różnych galeriach Charlestonu, ale potem, powoli, kolejno, zaczęły do mnie wracać. Samozwańczy krytycy sztuki pisali w lokalnych gazetach, że moim pracom „brak oryginalności”, że „nie ma w nich serca” lub, to było moje ulubione, że „są nudne, nie czuć w nich ręki artysty lub zrozumienia tematu”.

Pewnie dlatego właśnie krytyków nazywa się krytykami. Na sztalugach przede mną widniało rozpięte na blejtramie płótno. Zakurzone, wypłowiałe od słońca i popękane.

Puste.

Jak ja.

Wyszedłem przez okno, przeszedłem nieco skrajem dachu i wspiąłem się po metalowej drabince na małą wieżyczkę. Pachniało solą. Popatrzyłem na wodę. Jakaś mewa coś do mnie krzyknęła. Powietrze wyraźnie zgęstniało, spowijało miasto niczym koc. Choć niebo było czyste, w powietrzu unosił się zapach deszczu. Księżyc w pełni rzucał cienie na wodę uderzającą o betonowe grodzie widoczne sto metrów dalej. Daleko na południowy wschód widniały światła Fort Sumter. Nieopodal rzeki Ashley i Cooper łączyły swoje nurty. Większość mieszkańców Charlestonu powie ci, że to one są źródłem Oceanu Spokojnego. Dalej na północ widać zaś było wyspę Sullivan. To na jej plaże chodziliśmy, żeby popływać. Zamknąłem oczy, by usłyszeć echo naszego śmiechu.

Od tamtych chwil upłynęło trochę czasu.

Za mną rozciągało się „święte miasto” ze swymi wieżami odcinającymi się od nocnego nieba. Przede mną natomiast rozłożył się mój cień. Rzucony na dach, szarpał nogawki spodni, błagając, żebym się odwrócił, i ściągając mnie w dół. Metalowe balustradki, jak ta, przy której stałem, projekto13 wał zgodnie z ówczesną modą, jakieś pięćdziesiąt lat temu, sławny miejscowy architekt, Philip Simmons. Teraz, w latach dziewięćdziesiątych, jego prace były już w Charlestonie rzadkością. Lecz znowu stały się modne. A ta wieżyczka, rodzaj bocianiego gniazda, gdzie można się było schować przed burzą, trafi ła mi się wraz z domem. W czasie trzynastu lat, które tu przeżyłem, te dziewięć kwadratowych stóp było miejscem, z którego oglądałem w nocy świat. Moja samotnia i miejsce ucieczek zarazem.

W kieszeni wibrował telefon. Spojrzawszy na wyświetlacz, rozpoznałem numer z Teksasu.

– Słucham?
– Doss Michaels?
– Przy telefonie.
– Mówi Anita Becker, asystentka doktora Paula Virtha.
– Tak. – Czułem, że brak mi tchu. Tak wiele zależało od jej następnych słów.
Przez chwilę nie odpowiadała.

– Zadzwoniłam, żeby powiedzieć... – wiedziałem, zanim padły słowa – ...że spotkała się rada nadzorcza i określono zakres badań. Jak na razie bierzemy pod uwagę tylko przypadki podstawowe. Nie przerzuty. – Wiatr zmienił się i okręcił skrzypiącym wiatrowskazem. Kogut wskazywał teraz na południe. – W przyszłym roku, jeśli badania będę przebiegały tak, jak sądzimy, zamierzamy poszerzyć je o badania nad nowotworami przerzutowymi... – jej głos odpłynął. A może to ja odpłynąłem. – Wysyłamy list, w którym zalecamy, by Abbie się skontaktowała z doktorem Plistem i doktorem Macklesem ze Sloan-Kettering…

– Dziękuję... bardzo. – Wyłączyłem telefon.

Rzecz w tym, że słowa zdrowaśki wiszą w powietrzu tak długo, aż spadną wraz z ostatnim tchnieniem. Dlatego właśnie wzywa się Boga.

A w ogóle to nie do przyjęcia… To niemożliwe… Telefon zadzwonił znowu, ale nie zwracałem na niego uwagi. Mijały minuty, jednak on nie przestawał dzwonić. Spojrzałem na wyświetlacz: „Doktor Ruddy”.

– Cześć, Ruddy.

– Witaj, Doss – odezwał się jego cichy głos. Przygaszony. Potrafi łem go sobie wyobrazić, jak pochyla się nad biurkiem, wspierając głowę na dłoni. Usłyszałem skrzypienie jego krzesła.

– Mam tutaj wyniki analiz. Gdybyście we dwoje usiedli przy głośniku, moglibyśmy je przegadać.

Jego głos powiedział mi wszystko.

– Ruddy, ona usnęła. Wreszcie. Wczoraj też spała. Może podasz je po prostu mnie.

Zrozumiał, co chciałem mu powiedzieć. Był naszym prowadzącym lekarzem od samego początku.

– Jasne. – Zamilkł na chwilę. – Hm, są… – zakrztusił się.

– Doss... tak mi przykro.

Przez chwilę wsłuchiwaliśmy się w swoje oddechy.

– Jak długo?

– Tydzień, może dwa. Dłużej, jeśli utrzymasz ją w pozycji horyzontalnej... i nieruchomo.

Spróbowałem się roześmiać.

– Wiesz przecież, że to się nie uda.

Zaczerpnął powietrza.

– No tak.

Wsunąłem telefon do kieszeni i podrapałem się po moim dwudniowym zaroście. Spoglądałem na wodę, ale myślami byłem kilkaset mil stąd.

Z pustymi rękami i płucami wypełnionymi powietrzem tylko w połowie wróciłem do pracowni, wchodząc do niej przez okno. Przesunąłem palcami po drewnianej listwie biegnącej wzdłuż ściany, po czym zszedłem piętro niżej. Schody były wąskie, zrobione z sosnowych desek. Każdy stopień o szerokości dwunastu cali. Liczyły już sobie prawie dwieście lat i skrzypiały głośno, przywołując historie o pijanych piratach, którzy niegdyś się na nich zataczali.

Podniosła powieki, choć wątpię, by to hałas ją obudził. Wojownicy nie zasypiają pomiędzy kolejnymi rundami. Przez otwarte okno wpadł podmuch wiatru, odświeżył nasz pokój, a na jej łydkach pojawiła się gęsia skóra.

Na schodach dały się słyszeć jakieś kroki, przeszedłem więc pokój i zamknąłem drzwi do sypialni. Po chwili wróciłem i usiadłem przy niej. Przykryłem wełnianym kocem jej nogi.

– Jak długo spałam? – wyszeptała.

Wzruszyłem ramionami.

– Od wczoraj?

– Prawie.

Lekarstwa pomagały uśmierzyć ból, ale nie mogliśmy powstrzymać osłabienia. Godzinami leżała nieruchomo, prowadząc wewnętrzną batalię, w której uczestniczyłem jako bezradny obserwator. Potem, z jakiegoś powodu, którego żadne z nas nie potrafi ło wyjaśnić, doświadczała – czasami trwało to moment, czasami nawet kilka dni – całkowitej jasności umysłu, ból ustępował, a ona była taka jak niegdyś. I znowu, prawie bez ostrzeżenia, cierpienie wracało, a jej udręka zaczynała się od nowa. W takich chwilach uczymy się rozumieć różnicę między zmęczeniem a wycieńczeniem. Sen łagodzi zmęczenie, ale wycieńczenie trwa.

Odetchnęła głęboko, w powietrzu wciąż się unosił delikatny zapach jego wody po goleniu. Uchyliłem okno.

– Był tutaj? – spytała, podnosząc brwi.
Spoglądałem na wodę.
– Tak.
– Jak poszło?
– Właściwie jak zwykle.
– To chyba dobrze, co? O co chodziło tym razem?
– Chce – uniosłem dłonie, by palcami wykonać w powietrzu znak cudzysłowu – cię przenieść.
– Gdzie? – podciągnęła się do pozycji siedzącej.
Kolejny cudzysłów.
– Do domu.
Potrząsnęła głową, wydychając powietrze, które wypełniło jej policzki.
– Jemu wydaje się, że to raz jeszcze dotyczy mojej matki.
Wzruszyłem ramionami.
– Wyszedłeś?
– Nie, to on wyszedł.
– I?
– Przyśle rano ludzi, którzy mają… „cię zabrać”.
– Jakbym była workiem na śmieci.
Wskazała telefon.
– Podaj mi, proszę. Mam w nosie to, że siedzi koło prezydenta.
– Kochanie, nie pozwolę mu cię nigdzie zabrać. – Strzepnąłem plamkę farby z parapetu.
Przysłuchiwała się krokom na dole.
– Zmiana?
Przytaknąłem, przyglądając się barce płynącej powoli rzeką Ashley.
– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że z nimi też rozmawiał.

– Oczywiście, że tak. Naprawdę zaś wszystkich uspokoił. W zasadzie przywołał ich do porządku. Uwielbiam sposób, w jaki daje ci to, co on chce, żebyś miała, pod pozorem że jest to w twoim najlepiej pojętym interesie. – Potrząsnąłem głową. – Taka niewielka manipulacja.

Oparła się o mnie nogą, używając jej jako dźwigni, żeby się przesunąć w górę, tak by jej oczy znalazły się na wysokości moich. Kiedyś zgrabne uda, teraz już tylko kościste kolana, cienkie żyły i patykowate golenie. Na lewym biodrze, niegdyś zmysłowym pagórku, sterczała koszula nocna, opadająca luźno. Po czterech latach choroby skóra była prawie przezroczysta, niczym sprane, spłowiałe płótno, które wisiało na obojczykach jak na sznurze od bielizny.

Szuranie na dole przeniosło się do kuchni. Popatrzyła na podłogę.

– To dobrzy ludzie – powiedziała. – Robią to każdego dnia. My musimy zrobić to tylko raz.

– I raz wystarczy.

Nasze łóżko było jednym z tych starych wspartych na czterech kolumnach. Stanowiło jedną z rzeczy, na punkcie których kobiety z Południa mają fi oła. Z ciemnego mahoniu, cztery stopy ponad podłogą, ze schodkami po obu stronach, żeby ułatwić wejście. Ale, jeśli spadłeś w nocy, mogłeś liczyć tylko na pomoc Boga. Miało wszakże dwie zalety: ona w nim zasypiała, a jeśli ja położyłem się obok, linia wzroku była ponad parapetem, tak że widziałem charlestoński port. Spoglądała przez okno, gdzie świat rozwijał się niczym mapa, zapalały się czerwone i zielone światła nad kanałem. Właśnie zapaliło się czerwone. Jej palce trafiły na moją rękę.

– Jak wygląda?

Poluzowałem chustkę, pozwalając jej opaść na ramiona.

– Piękna.

Przetoczyła się do mnie, oparła głowę na moim ramieniu i wsunęła palce między guziki, bawiąc się włosami na piersi. Potrząsnęła głową.

– Trzeba sprawdzić – powiedziała – co jest z twoją głową.

– To zabawne. Twój ojciec powiedział mi dokładnie to samo. – Spoglądałem na wodę, głaszcząc ją po szyi. Jakiś kuter wypływał na połów krewetek. – A właściwie powtarza ci to od prawie czternastu lat.

– Może powinnam go posłuchać.

Światła na bomie kutra przesuwały się powoli na zachód. Gdy dotarł do obszaru większych fal, wydawało się, że tnie ich powierzchnię.

Jej oczy były ciemne i zapadnięte, jakby obwiedzione cieniem do powiek.

– Obiecaj mi coś.
– Już to zrobiłem.
– Mówię poważnie.
– Dobrze, pod warunkiem że nie będzie to dotyczyło twojego ojca.

Połączyła kciuk z palcem wskazującym i skubnęła jeden z włosów na mojej klatce piersiowej.

– Hej – pomasowałem skórę w tym miejscu. – Nie mam ich znowu aż tak wiele.

Jej palce, podobnie jak jej nogi, były długie. A teraz, gdy stały się takie chude, wyglądały na jeszcze dłuższe. Wycelowała palcem w moją twarz.

– Skończyłeś? – Zatoczyła palcem kółko w wycięciu mojej koszuli. – Bo już nie widzę żadnego.

To cała moja Abbie. Schudła piętnaście kilo, ale wciąż trzymały jej się żarty. I to coś. Palec, wymierzony we mnie, który podkreślał jej siłę, poczucie humoru i który mówił: „Kocham cię bardziej niż siebie”.

Podrapała mnie po piersi i ruchem głowy wskazała na zdjęcie swego ojca.

– Jak myślisz, czy kiedyś będziecie umieli ze sobą rozmawiać?

– Przyjrzałem się jego fotce. Dostaliśmy ją zeszłej Wielkanocy, kiedy chrzcił swoje nowe „maleństwo”, Reel Estate. Stał, trzymając rozbitą butelkę za szyjkę, szampan zalał niemal cały dziób, a jego siwe włosy targała morska bryza. W takich chwilach lubiłem go i czasami myślałem, że i on potrafiłby polubić mnie.

Przyjrzałem się uważnie jego zdjęciu stojącemu na komodzie.
– O, jestem pewien, że będzie mówił.
– Hm… Jesteście bardziej podobni, niż ci się wydaje.
– Proszę...
– Mówię poważnie.
Miała rację.
– Wciąż mnie wkurza – odparłem.
– Mnie też, ale ostatecznie to wciąż mój tata.

Leżeliśmy w ciemnościach, przysłuchując się dochodzącym z dołu krokom tych obcych ludzi pełnych dobrych intencji, a jednak niemile widzianych.

– Można by pomyśleć – powiedziałem, spoglądając na podłogę – że mogliby wymyślić jakieś lepsze słowo niż „hospicjum”. Zrobiła śmieszny grymas.

– Na przykład?
– To brzmi tak jakoś... – nie potrafiłem skończyć. Przez chwilę pozostawaliśmy więc w milczeniu.
– Czy Ruddy dzwonił? – przerwała ciszę.
Skinąłem głową.
– Wszystkie trzy?
Jeszcze raz skinąłem.
– Nic lepiej?
Potrząsnąłem przecząco.
– A co z tym facetem z Harvardu?
– Rozmawialiśmy wczoraj. Testy zaczną się dopiero za kilka miesięcy.
– Sloan-Kettering?
Znowu potrząsnąłem głową.
– Coś na stronie internetowej?

Dwa lata temu stworzyliśmy stronę dla chorych będących w podobnej sytuacji jak Abbie. Stała się bankiem informacji. Bardzo z niej skorzystaliśmy. Poznaliśmy ludzi, którzy doprowadzili nas do tych, którzy naprawdę już dużo wiedzieli.

Świetne źródło.
– Nic.
– To do chrzanu.
– Wyjęłaś mi to z ust.

Znowu zapanowała cisza, podczas której przyglądała się swemu paznokciowi bez śladu lakieru. Wreszcie popatrzyła na mnie.

– Oregon?

Na Oregon Health & Science University, w skrócie OHSU, pracowano nad nową terapią biorącą na cel komórki rakowe. Prawdziwa linia frontu. Byliśmy z nimi w kontakcie od paru miesięcy, licząc, że pozwolą nam wziąć udział w próbach klinicznych. Wczoraj ustalili zakres swoich badań. I ponieważ Abbie usunęła organ, w którym rak rozwinął się pierwotnie, nie kwalifi kowała się, by wziąć w nich udział. Potrząsnąłem głową.

– Nie mogą zrobić wyjątku?
Potwierdziłem.
– Pytałeś?

To zabrało tak wiele. A ja mogłem tylko siedzieć i patrzeć. Podczas gdy trzymałem ją za rękę, karmiłem zupą, kąpałem lub czesałem włosy, to coś nie ustawało. Odporne było na wszystko.

Tak bardzo chciałem, żeby zniknęło. Chciałem to zabić. Posiekać na tysiąc kawałków, wetrzeć w ziemię, zemleć, by nawet zapach nie pozostał na tej planecie. Niestety, nie znalazło się tu dlatego, że było głupie. Nigdy nie pokazywało twarzy, a to, czego się nie widzi, przecież trudno zabić.

– Tak.
– A doktor Anderson w Houston?

Nie odpowiedziałem, spytała więc jeszcze raz. Udało mi się tylko wyszeptać:

– Dzwonili… za jakieś dwa, może trzy tygodnie podejmą decyzję. Ta ich, no…. – pstryknąłem palcami – rada nadzorcza nie mogła się z jakiegoś powodu odbyć. Ktoś z lekarzy był na wakacjach… – bezradnie pokiwałem głową, patrząc gdzieś daleko.

– Kolejna sytuacja w zawieszeniu – skrzywiła się. Przytaknąłem. Na stoliku przy łóżku leżała pojedyncza kartka.

Zapisano ją odręcznym pismem. Pod kartką zauważyłem czystą kopertę. Srebrny parker spełniał rolę przycisku do papieru. Zapatrzona gdzieś ponad port przez dłuższy czas leżała cicho.

– Kiedy spałeś po raz ostatni? – spytała. Wzruszyłem ramionami. Podciągnęła się wyżej, wtulając w moją pierś.

Kiedy otworzyłem oczy, była trzecia nad ranem. Jej szept przerwał ciszę.

– Doss? – Koszula nocna zsunęła się z jednego ramienia. Kolejne przypomnienie o czymś, co zostało ukradzione. – Zastanawiałam się.

Po kocich łbach pod oknami przeszedł koń ciągnący wóz. Nie jestem mściwym człowiekiem. Niełatwo wpadam w gniew i większość ludzi nazwałaby mnie opanowanym. Cierpliwości mam w nadmiarze. Jeśli masz astmę, rozumiesz dlaczego. Może dlatego tak wielu ludzi chce, bym ich zabierał na ryby.

Wpatrywała się w artykuł z gazety, spłowiały od słońca, oprawiony, wiszący na ścianie.

* * *

To było sześć miesięcy temu. Charlestońska gazeta drukowała jakieś wzruszające opowieści o przedstawicielach miejscowego establishmentu i ich noworocznych postanowieniach. Uważali, że to natchnie resztę z nas. Zadzwonili wtedy i zapytali Abbie, czy zechce z nimi porozmawiać. Reporter przyszedł do domu. Usiedliśmy na werandzie, przyglądając się odpływowi. Z długopisem w ręce czekał na jej zwierzenia. Słowa zaskoczyły go. Oparł się wygodnie, przyglądał się temu, co zapisał. Wreszcie powiedział:

– Ale…?
Wyprostowała się i pochyliła ku niemu.
– Czy widział pan kiedyś, jak się zaczynają „Jetsonowie”, wie pan, ta kreskówka?
– Jasne – wyglądał na zaskoczonego.
– Pamięta pan, jak George i Astro wskakują w kierat?
Przytaknął.

– To my przez ostatnie cztery lata. – Klepnęła dłonią w jego notatnik. – A moje najlepsze postanowienie to zerwać tę smycz.

Wzruszył ramionami.
– Ale tam nie ma nic...

– Nadzwyczajnego? – skończyła za niego. – Wiem. Prawdę mówiąc, wszystko, czego pragnę, jest jak najbardziej normalne. I o to właśnie chodzi. Pamiętam, co to jest normalne życie. – Spojrzała na mnie. – Ostatnie parę lat spowodowało, że nie marzę o żadnej nadzwyczajności. – Osłoniła oczy okularami przeciwsłonecznymi. – Jeśli spędza pan większość czasu, walcząc, by utrzymać głowę ponad powierzchnią wody, zaczyna pan rozumieć, co tak naprawdę jest ważne. Ta lista jest moim sposobem na walkę o powrót do normalności. To wszystko. Nie ma na niej pragnienia zdobycia Mount Everestu, wyścigu byków w Pampelunie ani lotu dookoła świata balonem.

Zakryła twarz rękoma, między palcami widać było spływające łzy.

– Chciałabym… – złapała moją dłoń – …siedzieć na plaży w wieczornej bryzie, popijając drinka udekorowanego papierową parasolką i rozważać, w jakim kolorze zaprojektować komuś kuchnię.

Zastanawiała się przez chwilę.
– Chociaż chciałabym też zrobić beczkę w starym samolocie.
Wyglądał na speszonego. Zatoczyła dłonią w powietrzu.
– No wie pan... beczkę. Taką figurę akrobatyczną.
– Czy mogę to dodać do pani listy?
– Tak – odpowiedziałem za nią.

Wydrukował listę dokładnie tak, jak mu podyktowała. Nie nazwała tego postanowieniami, tylko: „Dziesięcioma najważniejszymi życzeniami” na nadchodzący rok. Coś z tego, co powiedziała, trafi ło do czytelników. Może prostota, odwaga w powiedzeniu wszystkiego tak uczciwie. Nie jestem do końca pewien. Od pięciu miesięcy dostawała jednak listy, wiele osób zaglądało także na naszą stronę internetową. Chcąc przypomnieć jej, czego sobie kiedyś życzyła i czego pragnęła, oprawiłem ten artykuł i powiesiłem koło łóżka. Jedyny problem polegał na tym, że po wszystkim, co przeszliśmy w pierwszej połowie roku, nie odhaczyliśmy ani jednego punktu.

– Podaj mi – pokazała na wycinek. Wytarła kurz rękawem koszuli, odgięła metalowe klapki z tyłu i wyciągnęła gazetę spod szkła. Trochę podśpiewując, trochę się uśmiechając, przeczytała tekst raz jeszcze. Potrząsnęła głową. – To – powiedziała twardo – nadal są moje życzenia.

– Moje też.
Położyła się.
– Chcę – wyszeptała cicho – dać ci twój urodzinowy prezent.
– Pięć miesięcy przed czasem?
– Dziwię się, że pamiętasz tę datę – odparła.
– Nic nie chcę.
– To będziesz chciał.
– Nic mi nie potrzeba – powiedziałem stanowczo.
– Tak ci się tylko wydaje.
– Kochanie...

– Doss Michaels – przyciągnęła mnie bliżej. – Nie zamierzam zrobić tego tutaj. Nie tak. – Odsunęła mi włosy z czoła.

Zrobiła pocieszną minę. – Nie zrobię tego.

Widzicie? I kto znów miał rację? Podczas piętnastu prawie lat, od kiedy ją znam, u Abbie pojawiła się i umocniła pewna cecha charakteru, której nie potrafi łem do końca nazwać. Określenie jej miałem na końcu języka, ale żadne słowo nie oddawało dokładnie istoty. Wszystko wydawało się chybione. Ale choć nienazwana, miała swoją moc.

– Ale… – zaprotestowałem.
– Nie tutaj.

W takich chwilach nie warto było nawet z nią dyskutować. Nie miało to związku z chorobą. I chociaż kłóciła się ze mną o to, była to cecha jej ojca. Akceptowała tylko jedną odpowiedź: „Tak, proszę pani”. Dziwne, jak trzy słowa mogą cię całkiem zmienić. Położyłem artykuł na łóżku.

– Wybierz jedno z nich.
Wskazała, nie patrząc.
– Daleko od Moniac.
Punkt dziesiąty. Najbardziej niemożliwy do zrealizowania.
Zdziwiłem się mocno.
– Zdajesz sobie sprawę, że za dwa dni mamy pierwszy dzień czerwca?
Skinęła głową.
– I że tego dnia zaczyna się oficjalny okres sztormów?
Kolejne skinięcie.
– I że o tej porze roku wylęgają się ogromne komary?
O tym też wiesz?

Zamknęła oczy i skinęła głową po raz trzeci, uśmiechając się przy tym filuternie.

Pokazałem ręką w stronę domu jej rodziców oddalonego o kilka przecznic.

– A co z nim?
Wskazała na zapisaną kartkę leżącą na stoliku koło łóżka.
– Kiedy ją dostanie, wezwie straż graniczną.

– Może nie. – Usiadła teraz bardziej skupiona. – Możesz porozmawiać z Garym. On może coś przepisać. Coś na... – przycisnęła palec do moich ust. – Hej. – Próbowała zajrzeć mi w oczy. Kontury zamazywały się, wiedziałem, że to jeszcze zwiększa ciężar, jaki musiała dźwigać. Odwróciłem się.

– Czy kiedykolwiek złamałeś złożoną mi obietnicę?
– Nie przypominam sobie.
Złożyła artykuł i wsunęła go do kieszeni mojej koszuli.
– Więc nie zaczynaj teraz.
To na pewno nie było mi w smak, ale alternatywa też była nie do przyjęcia.
– Abbie, rzeka nie jest miejscem na…
– Tam wszystko się dla nas zaczęło.
– Wiem.
– Więc zabierz mnie na nią z powrotem.
– Kochanie, w tamtym miejscu stoi tylko parę chat. To nie będzie to samo.
– Pozwól, że ja to osądzę. – Spojrzała przez okno na południe.
Spróbowałem ostatni raz.
– Wiesz, co powiedział Gary.
Skinęła głową.

– Doss, ja wiem, o co cię proszę. – Dotknęła mojej klatki piersiowej. – Mówią, że dotarliśmy do kresu. – Potrząsnęła głową i przywarła ustami do mojej twarzy. – Więc, zacznijmy jeszcze raz.

I tak zrobiliśmy.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama