Umarli nie tańczą - rozdział III

Fragmenty o zagmatwanych losach i meandrach ludzkiej psychiki, o walce bohatera o żonę, która zapadła w śpiączkę

Umarli nie tańczą - rozdział III

Charles Martin

UMARLI NIE TAŃCZĄ

ISBN: 978-83-7505-445-3

wyd.: WAM 2009



Rozdział trzeci

Dni zamieniały się w noce i z powrotem w dni, a ja zacząłem bać się mrugnąć, myśląc, że może umknąć mi chwila, gdy otworzy oczy. Jestem całkowicie pewien, że w owym czasie ludzie wchodzili i wychodzili, ale ja nigdy ich nie widziałem. Wydaje mi się, że pamiętam Amosa kładącego rękę na moim ramieniu i mówiącego: „Nie martw się o farmę, zajmę się wszystkim”. Myślę, że pamiętam również dominującą podczas jednej z tych nocy, uporczywą woń piwa w oddechu Bryce'a, niemniej przez siedem dni mój cały świat składał się tylko z dwóch osób — Maggie i mnie. Wszystko ponad to znajdowało się poza sferą uwagi. Brzegi mojego świata uległy zamazaniu.

Po południu siódmego dnia lekarz wyprowadził mnie na korytarz i przedstawił mi rokowania. Na jego twarzy malował się wyraz zakłopotania i widać było, że nie przychodzi mu to łatwo, bez względu na doświadczenie w przekazywaniu złych wieści.

— Dylan, będę z tobą szczery — powiedział. Sekundy rozciągnęły się w dni. — Maggie znajduje się poza zasięgiem, jak to określamy, promyczka nadziei. Im dłużej pozostaje w stanie wegetatywnym, tym więcej odruchów bezwarunkowych wykazują jej mięśnie. Niestety, odruchy te stanowią rezultat aktywności rdzenia kręgowego, a nie mózgu. W ciągu następnych paru tygodni jej szanse na przebudzenie wynosić będą 50%. W kolejnym miesiącu spadną o połowę. A następnie...

— Potrząsnął głową. — Oczywiście, wszystko to jest zaledwie statystyką, cuda się zdarzają. Ale nieczęsto.

Później, tego samego popołudnia, przedstawiciel szpitala odpowiedzialny za egzekwowanie należności finansowych złożył mi krótką wizytę:

— Panie Styles, nazywam się Thentwhistle. Jason Thentwhistle — wszedł do pokoju i wyciągnął rękę.

Natychmiast poczułem do niego jakąś niechęć.

— Tak, cóż... Sądzę, że powinniśmy porozmawiać o pańskiej sytuacji finansowej.

Obróciłem lekko głowę i przymrużyłem oczy.

— Pacjenci w śpiączce wymagają często długofalowej opieki medycznej...

To mi wystarczyło. Uderzyłem go najmocniej, jak tylko potrafiłem. Być może silniej niż kogokolwiek wcześniej. Gdy spojrzałem w dół, leżał na podłodze z okularami złamanymi w trzech miejscach, przekrzywionym na bok, rozkwaszonym na twarzy nosem oraz wyciekającą przez nozdrza krwią.

Chwyciłem go za pięty i wyciągnąłem na korytarz, ponieważ nie chciałem, aby krwawił na podłogę przy Maggie.

* * *

— D.S., jesteś tu od momentu wyjścia ze szpitala?

Otworzyłem oczy, przypomniałem sobie Thentwhistle'a i rozejrzałem się dookoła. Pochylona nade mną twarz wydawała się znajoma.

— Dylan? — wielka, mięsista łapa delikatnie klepnęła mnie dwa razy w twarz.

Nie było już wątpliwości.

— Amos?

Jeszcze raz klepnął mnie w policzek, mówiąc:

— Hej, koleś? Jesteś tam?

Musiałem jęknąć, ponieważ Amos chwycił mnie za ramiona i potrząsnął.

— Dobra, dobra — odezwałem się, poklepując go po rękach.

— Jestem. — Pękała mi głowa, a świat wirował dookoła zdecydowanie za szybko. Dzięki dłoniom Amosa przestał wirować, ale ból pozostał.

— D.S.? — zbliżył swoją twarz do mojej. — Jesteś tu od wyjścia ze szpitala? — Nadal pozostawał na obrzeżach pola widzenia.

— Nie wiem. A kiedy wyszedłem?

— We wtorek — powiedział, osłaniając mi twarz przed słońcem swoim kapeluszem.

Zamachałem ręką, bo wyglądał jak jakieś ptaszysko.

— Co jest dzisiaj? — zapytałem, wciąż walcząc z trzepoczącym kapeluszem.

— Czwartek — Amos zmarszczył nos i pomachał dłonią:

— I dobrze, że padało. — Wachlując zaś kapeluszem powietrze, dodał: — D.S., ale śmierdzisz. Co tyś tu robił?

Sięgnąłem w kierunku traktora, pociągnąłem za uchwyt lewarka skrzywionego dwadzieścia jeden lat temu przez mojego dziadka, który podnosił za jego pomocą drewniane bale, i spróbowałem się podciągnąć. Nie dałem rady. Zastanawiałem się przez chwilę, ale nie mogłem sobie przypomnieć:

— Czwartek?

Podciągnąłem kolana i podrapałem się po szyi oraz czterech swędzących bąblach na kostkach pod dżinsami.

Amos wyglądał na kogoś, kto nie bardzo wie, co o tym wszystkim myśleć.

Jeszcze raz wytężyłem pamięć: — Wtorek?

Szybki napływ krwi do głowy spowodował, że opadła, zakołysała się i uderzyła o łodygę kukurydzy wyrastającej z kopca mrowiska.

Amos chwycił ją w dłonie.

— A siedźże tu spokojnie. Mus, za długo na słońcu byłeś. Co? Jak długo?

Zazwyczaj angielski Amosa jest całkiem niezły. Przechodzi na dialekt chłopaka z farmy w Południowej Karolinie, tylko gdy rozmawia ze mną. Po dwudziestu pięciu latach przyjaźni rozwinęliśmy swój własny język. Mówi się, że tak samo jest w małżeństwie.

— Muszę się dostać do szpitala — wymamrotałem.

— Chwila, Mister Kukurydza. Ona nigdzie ci nie odjedzie.

— Amos nałożył plastikową nakładkę na wskaźnik poziomu paliwa. — Ten stary traktor też nie. Musimy cię doprowadzić do porządku. Gdyby nie Blue, ciągle bym tu jeździł i cię szukał.

Blue to blue heeler, pies pasterski, najbardziej inteligentny, jakiego kiedykolwiek znałem. Ma siedem lat i właściwie jest to „pies podwórkowy”, który śpi w nogach naszego łóżka. Przetarłem oczy i spróbowałem spojrzeć wyraźnie. Bezskutecznie. Amos sięgał już, by wygładzić mi koszulę, ale po zastanowieniu zmienił zdanie.

— W moim wozie jest za mało paliwa? Gdzie zostawiłeś swój? — powiedziałem. — Mógłbyś mnie tam zawieźć? Widząc mój powrót do życia, Blue zeskoczył z traktora, liznął mnie po twarzy, a następnie usiadł mi pomiędzy nogami, kładąc głowę na udach.

— Tak, mógłbym — powiedział Amos, artykułując każdą literę. — Ale nie, nie zrobię tego. Zabieram cię do roboty. Nie wyrażał się zbyt jasno.

— Do roboty? — rozejrzałem się. — Amos, pracowałem bez przerwy, aż... no, aż się tu pojawiłeś. — Zdjąłem z siebie Blue. Gdy jest podekscytowany, dość mocno się ślini. — Odejdź, Blue. Przestań.

Nie posłuchał. Zamiast tego obrócił się na plecy niczym martwy robak, przekręcił głowę na bok, wystawił język i uniósł łapy do góry.

— D.S. — Amos powiódł palcami po wewnętrznej stronie swojego pasa zastępcy szeryfa. — Nie zaczynaj ze mną, bo nie jestem w nastroju. — Nałożył z powrotem kapelusz i poprawił sobie nieco kaburę. A później jego głos stał się głośniejszy.

— Szukam cię przez całe przedpołudnie, po wszystkich zakamarkach, na każdym pastwisku. Objechałem ze sto pięćdziesiąt hektarów.

Amos gestykulował, jak gdyby znajdował się na scenie lub opowiadał historię z wyprawy na ryby. Potrafił stać się bardzo ożywiony, gdy tylko chciał.

— No i parę minut temu jadę przez pole i widzę zardzewiałą staroć, którą twój dziadek nazywał traktorem, jak stoi na tym wygwizdowie ni w pięć, ni w dziewięć, bez kierowcy. Nic się nie dzieje poza jednym, co przykuło moją uwagę. Amos sięgnął i zaczął drapać Blue pomiędzy uszami.

— Stary Blue siedzi wyprostowany na traktorze, jakby chciał, żeby go zauważono. No to zawróciłem wóz i pomyślałem sobie, że wygląda mi to na tego starego wariata, który po tygodniu piekła wychodzi ze szpitala tylko po to, żeby na koniec wylądować tutaj, udając, że niby pracuje w polu. Wyciągnął dłoń, nabrał w nią garść piasku i sypnął nim w stronę kukurydzy.

— Dylanie Styles — powiódł wzrokiem wzdłuż długiego rzędu kukurydzianych upraw, które ciągnęły się bardziej po łuku niż w prostej linii — idiota jesteś. Nawet z całym tym twoim wykształceniem. Możesz sobie wypisywać te wszystkie tytuły przed swoim nazwiskiem, ale jestem twoim przyjacielem i powiem ci to prosto w oczy: rolnik z ciebie żaden, a do tego cholerny idiota.

Amos to bystry facet. Jego odznaka szeryfa może być pod tym względem myląca. Przyjął tę robotę, ponieważ chciał, a nie dlatego, że nie mógł znaleźć sobie innej. Amos niczego od innych nie chce — od innych poza mną. Jest ogromny, elokwentny, tak czarny, jak to tylko możliwe, i jest moim najstarszym przyjacielem. Urodził się rok wcześniej niż ja i chodził do klasy wyżej. Podczas pierwszego roku w szkole średniej obaj graliśmy na pozycji obrońcy. Nazywali nas, z oczywistych względów, Ebony i Ivory.

Amos był zawsze tym szybszym, zawsze silniejszym i ani razu nie pozwolił, aby ktoś mnie powalił. Przy niejednej okazji widziałem, jak spycha dwóch wspomagających naraz, oczyszczając dla mnie drogę. Moje pierwsze przyłożenie uzyskałem wyłącznie na jego plecach. Złapałem piłkę, chwyciłem go za koszulkę, zamknąłem oczy, a on ciągnął mnie przez osiemdziesiąt jardów, aż do tej chwili triumfu, gdy zauważyłem pod nogami mijaną linię końcową. A gdy podniosłem wzrok i zobaczyłem wiwatujący tłum, Amos stał samotnie przy linii bocznej, pozwalając, abym to ja mógł napawać się całym tym splendorem.

Później tego samego roku Koguty przyznały mu stypendium. Przez cztery lata zdobywał sportowe laury i sklasyfikowano go na trzecim miejscu w kraju. Od pierwszego dnia na uczelni poświęcił się zgłębianiu prawa kryminalnego i dowiedział się na ten temat wszystkiego, czego tylko był w stanie. Zaraz po ukończeniu studiów Amos złożył podanie o pracę w hrabstwie Colleton i wrócił do domu. Od tamtego czasu nosi gwiazdę. W zeszłym roku przyszyli mu nawet na rękawach belki sierżanta.

Przetarłem oczy i obiema rękami przytrzymałem sobie głowę. Świat ponownie zaczął wirować, a mrówki na nogach w żadnej mierze nie poprawiały mojego położenia.

— Czy jest tu ktoś jeszcze, do kogo mógłbym się zwrócić?

— Prawie odebrało mi głos i jedynym, na co było mnie stać, okazał się szept jak u palacza. — Amos, piłeś rano kawę? Wiesz, jestem zmęczony i nie bardzo pamiętam, jak się tutaj dostałem, ale wydaje mi się, że jeździsz na mnie jak na łysej kobyle. A ponieważ to robisz, to najwyraźniej nie piłeś jeszcze dzisiaj rano kawy.

Amos zrobił się teraz naprawdę pobudzony.

— Od samego rana włóczę się po tym bezdrożu, które oboje nazywacie swoim domem. Przez ciebie oraz twoją nieobecną dublerkę minęła mnie rano przyjemność napicia się kubka kawy. Co wy, Stylesowie, widzicie w tej dziurze? Jeżeli chciałeś znaleźć sobie jakieś miejsce, gdzie mógłbyś odespać ten tydzień bez snu, to mogłeś się postarać o coś lepszego niż środek pola kukurydzy. W ciągu ostatniej godziny zniszczyłem sobie spodnie, porysowałem buty, podarłem koszulę i nie powiem, ile mam w tej chwili na sobie poprzyklejanego świńskiego łajna. Po co ty trzymasz tę starą świnię?

— Kogo? Pinky?

— No pewnie, że Pinky. A kto inny mógłby tyle narobić? — Amos wskazał na swoje buty. — Przez całe życie nie widziałem jeszcze świni, która wydalałaby tyle co ta. Powinieneś wystawić ją do zawodów. To — powiedział z naciskiem — wala się wszędzie. Czym ty ją karmisz?

— Amos... A... Amos — wyjąkałem, drżąc. — Jest pewnie ze trzydzieści dwa stopnie i czuję się jak ścierwo. Wszędzie mnie swędzi i boli mnie głowa. Chcę tylko zobaczyć swoją żonę. Pomóż mi po prostu wrócić do domu.

Amos wiedział, kiedy odpuścić.

— Chodź, D.S. Wracamy. — Pomógł mi wstać i oparł mnie sobie na ramieniu. — Ivory, mówiłem ci już, że powinieneś wziąć prysznic?

— Taa... — odparłem — słyszałem twoją uwagę.

Przedarliśmy się przez kukurydzę i pokuśtykaliśmy w stronę domu.

Ciągnąc mnie ze sobą, Amos zapytał:

— Jaka jest ostatnia rzecz, którą zapamiętałeś?

— Cóż — odparłem, kierując kroki w kierunku werandy — siedziałem sobie przy Maggs, gdy ten elegancik ze szpitala wetknął swój spiczasty czerep przez drzwi i zapytał, jak zamierzam uregulować należności. Zaczął gadać coś o tym, jakie to koszta ponosi szpital w związku z Maggie. Zrobiłem więc to, co zrobiłby każdy mąż. Odwróciłem się i walnąłem tego spiczastogłowego dupka...

Amos uniósł ręce.

— Dobra, rozumiem.

— Przeciągnąłem go do holu i pielęgniarka Maggie zaczęła go doglądać. Ale, szczerze mówiąc, to nie bardzo im się śpieszyło z tym opatrywaniem. — Spojrzałem na skaleczenie na kostce prawej ręki. Była wciąż opuchnięta i zesztywniała, co świadczyło o tym, jak mocno go uderzyłem. — Nie bardzo pamiętam, co działo się później...

Amos przeniósł mnie jeszcze kilka kroków do domu. Nie patrząc w moją stronę, powiedział:

— Pracownik administracji szpitala, niejaki Jason Thentwhistle, z brakującymi dwoma zębami, złamanym nosem oraz nową parą okularów i mocno spuchniętym fioletowym okiem, przybył na posterunek złożyć doniesienie na niejakiego Dylana Stylesa. Powiedział, że chce wnieść oskarżenie.

Spojrzenie Amosa podążało nadal w kierunku werandy, ale przez jego twarz przebiegł uśmiech.

— Powiedziałem mu, że bardzo mi przykro słyszeć o awanturze, w którą się wdał, jednakże bez świadka naprawdę niewiele możemy uczynić. — Odwrócił się i podciągnął mnie za ramiona. — D.S., nie możesz tak bić wszystkich, którzy opiekują się twoją żoną.

— Ale Amos, on nie opiekował się moją żoną. Przez niego...

Amos ponownie uniósł ręce.

— Pozwolisz mi skończyć?

— Powinienem był walnąć go mocniej. Próbowałem złamać mu szczękę.

— Nie słyszałem tego. — Objął mnie mocno ramieniem w pasie i zrobiliśmy jeszcze parę kroków.

Powstrzymałem go i postarałem się spojrzeć mu w oczy.

— Amos, czy z Maggie wszystko w porządku?

Pokiwał zamaszyście głową.

— Żadnych większych zmian. Pod względem fizycznym wydaje się zdrowieć. Krwawienie ustało.

— Jestem w stanie prowadzić, ale może się okazać, że mam za mało paliwa i będę musiał dopchać swój wóz do stacji benzynowej, czy możesz więc po prostu zawieźć mnie tam bez wdawania się zbytnio w dyskusje? — poprosiłem raz jeszcze.

Amos wsunął ramię głębiej pod moje, podholował mnie bliżej tylnej werandy i powiedział:

— Po twojej rozmowie kwalifikacyjnej — odburknął, wciągając mnie na schody.

— Rozmowa kwalifikacyjna? — usiadłem na stopniach i podrapałem się po głowie. — Co za rozmowa?

Łapiąc oddech, Amos otarł czoło, wygładził sobie koszulę, ponownie wykonał swój perswazyjny gest stróża prawa, poprawiając obiema rękami pas z kaburą, i odparł:

— Z panem Winterem. Digger Junior College. Jeżeli przejdziesz ją pomyślnie, będziesz uczył angielskiego — w katalogu kursów numer 202: Literaturoznawstwo.

Chwilę to trwało, zanim słowo uczył w końcu do mnie dotarło.

— Amos, o czym ty gadasz? Mówże po angielsku.

— Właśnie mówię, doktorze Styles. Tak jak i ty za jakieś dwie godziny, rozmawiając z panem Winterem na temat przedmiotu, którego będziesz uczył. — Uśmiechnął się i zdjął swoje okulary przeciwsłoneczne.

Amos zwraca się do mnie per doktor tylko w wyjątkowych okazjach. Obroniłem doktorat parę lat temu, ale ponieważ porzuciłem dydaktykę wraz z ukończeniem studiów, niewiele osób o tym wie, a jeszcze mniej mnie w ten sposób tytułuje. Chociaż dumny jestem ze swoich osiągnięć, raczej nie ma powodów, aby wszystkich o nich informować. Kukurydza, którą uprawiam, nie dba bowiem o moje wykształcenie. I na pewno nie wpływa ono na umiejętność kierowania traktorem.

— Po kolei — powiedziałem, kręcąc głową. — Pomożesz mi zobaczyć się z żoną czy nie?

— D.S., czy ty mnie słuchasz? — Amos uniósł brwi i spojrzał wymownie. — Doktor Dylan Styles Jr. wkrótce obejmie funkcję nauczyciela kontraktowego w Digger Junior College, ucząc angielskiego — w katalogu kursów przedmiot pod numerem 202: Literaturoznawstwo. I — spojrzał na zegarek — pan Winter oczekuje cię w swoim gabinecie za godzinę i pięćdziesiąt siedem minut.

Rozłożył kartkę papieru, którą wyjął z kieszeni koszuli, i mi ją podał.

— Nie spieraj się ze mną. Oni potrzebują nauczyciela, a ty z wielu powodów potrzebujesz tej pracy.

— To może wymień jakiś — odparłem.

Amos otarł pot z czoła białą chusteczką.

— Zacznijmy od podatków. Następnie rata kredytu. Jedno i drugie zbliża się z końcem miesiąca, a szanse, że na tym kawałku ziemi uda ci się rzeczywiście dojść do czegoś poza stratami, są raczej bliskie zeru. Praca w szkole to twoja polisa ubezpieczeniowa, której teraz potrzebujesz.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama