Prawdziwe historie, które łączy jedno: nadzieja.
Don Jacobson BOŻE ORZEŹWIENIE ISBN: 978-83-277-0091-9 |
Opowiadania, które działają jak wspaniała, zimna lemoniada w upalny letni dzień
|
Historie zawarte w niniejszej książce opowiadają zwykli ludzie, których w gorzkich momentach życia zaskoczyła nieoczekiwana słodycz. Dlaczego wybraliśmy prawdziwe historie? Ponieważ obdarowują nas nadzieją, a w tych trudnych czasach większość z nas nie potrzebuje ponagleń, żeby dać z siebie więcej — i tak już dajemy z siebie wszystko! Potrzebujemy za to przypomnienia, że Bóg jest z nami i z każdej rzeczy potrafi wydobyć dobro.
Jeśli więc zmagasz się z brzemieniem bezrobocia, depresji, zerwanych relacji i nieoczekiwanej śmierci lub innymi problemami życiowymi, nie poddawaj się!
Chociaż okoliczności, imiona i wydarzenia opisane w opowiadaniach są za każdym razem inne i niepowtarzalne, to wszystkie uczą tego samego — nie jesteś sam!
Tak, w życiu dzieje się tak wiele, ale przychodzi taka chwila, która orzeźwia nas jak chłodny napój w gorący sierpniowy dzień. Obyś odnalazł to orzeźwienie w tych opowiadaniach, które masz przed sobą, i oby Bóg pobłogosławił cię odwagą, której potrzebujesz, by iść dalej.
Jest chłodny dzień późnego listopada, chmury wiszą nisko
nad Górami Kaskadowymi. Poluję w lasach wokół Jeziora Roslyn, tak gęstych i dzikich jak puszcze w Kanadzie,
gdzie dorastałem.
Wędruję skrajem wody i wspominam niezliczone godziny, jakie spędzałem na wędkowaniu, polowaniu i obozowaniu, będąc dzieckiem. Niektórzy z moich przyjaciół chcieli polecieć w kosmos, inni marzyli o zdobyciu przyłożenia
w mistrzostwach futbolu, ale ja chciałem tylko przebywać
na łonie natury, wdychać świeże powietrze, nie przejmować
się brudem pod paznokciami. Życie pod gołym niebem tak
mnie urzekło,że po ukończeniu szkoły średniej przyłączyłem
się do grupy drwali. Potem pracowałem na budowie. Rodzaj
pracy w gruncie rzeczy się nie liczył — dopóki czułem na skórze promienie słońca, byłem szczęśliwym człowiekiem.
Okrążam jezioro, starając się zachować ciszę. Nie chcę spłoszyć kaczek, lecz Big Boy, mój hałaśliwy, czarny labrador, skomle za mną i rzuca się do wody.
— Spokój, Big Boy! — szepczę ostro. Pies z pluskiem wychodzi z wody i otrząsa się, by osuszyć sierść. Po chwili słyszę parę krzyżówek za gąszczem zielska na brzegu. Zastygam w bezruchu. Big Boy przystaje za mną i skomli, kaczki
milkną.
— Spokój — mówię. Kolba mojej strzelby uderza psa w bok.
Nagle ciszę rozdziera ogłuszająca eksplozja, a moje ciało wykonuje gwałtowny obrót. Przewracam się do wody, upadam twarzą na płyciznę.
Rozpaczliwie łapię powietrze i próbuję usiąść, ale ostry ból rzuca mnie z powrotem do wody. Przewracam się na plecy i wypluwam wodę z ust.
Oddychaj, oddychaj, oddychaj,
mówię do siebie, w uszach
mi dzwoni, a myśli się plączą.
Co to było? Usłyszałem huk. Coś we mnie uderzyło. Jestem
ranny.
Spoglądam w górę, na ciemne, szare chmury.
Boże, postrzeliłem się — myślę z przerażeniem.
— Don! — słyszę, jak kumpel wykrzykuje moje imię.
Pochylam się, opieram wiaderko z masą szpachlową
o ścianę i obracam się.
— Telefon! — mówi, unosząc go nad głową. — Twoja żona.
Idę ku niemu po zakurzonej podłodze i jednocześnie
ściągam rękawiczkę, jeden palec za drugim.
— Cześć, kochanie. Jak się miewasz? — pytam, przyciskając
słuchawkę do ucha.
— Świetnie. Jak tam dziś w pracy?
— Nieźle. Szybko nam idzie. Powinniśmy skończyć zgodnie z planem.
— Wspaniale — mówi żona. — Chciałam ci tylko przypomnieć, że Eric i Jeri będą o wpół do siódmej.
— Taak. Nie mogę się doczekać. Mam jeszcze skoczyć po
coś do sklepu?
— Nie trzeba. Mamy wszystko. Będziesz niebawem?
— Taak. Kocham cię.
— Ja też. Och, poczekaj — słyszę, jak mówi jeszcze, gdy
odkładam już słuchawkę. Podnoszę ją z powrotem do ucha.
— Tak?
— O mało nie zapomniałam. Dzwonił rusznikarz. Mówił,
że śrutówka jest gotowa i że możesz po nią wpaść w każdej
chwili.
— Naprawdę? To świetnie. Zabiorę ją w drodze do domu.
— Nie spóźnij się!
Uśmiecham się, wyobrażając ją sobie, jak wykrzykuje słowa do telefonu.
— Nie martw się, będę na czas!
Parę godzin później wychodzę z roboty, wcześniej niż
zwykle, i podjeżdżam do rusznikarza. Opieram kolbę mocno na ramieniu, patrzę wzdłuż lufy i wodzę nią po sklepie za
parą wyimaginowanych kaczek.
— Wygląda na dobrą.
Rusznikarz opiera się o ladę, kiwa potakująco głową. Płacę, wskakuję do samochodu i ruszam do domu.
Wjeżdżając na podjazd, zerkam na zegarek.
Mam parę godzin, zanim pojawią się Eric i Jeri. Brendy
nie ma w domu, załatwia sprawunki. Może znajdę chwilę, żeby wypróbować broń?
Znów spoglądam na zegarek, myślę chwilę i kieruję się do
garażu. Napełniam kieszenie nabojami, łapię kurtkę i gwiżdżę na Big Boya, żeby wskakiwał do samochodu.
Może powinienem napisać Brendzie parę słów? — zadaję sobie pytanie, wycofując z podjazdu. Och, nie trzeba. Będę w domu na czas.
Przesuwam drżącą ręką w górę prawej nogi i zatrzymuję dłoń, gdy dotykam wielkiego, zdrętwiałego supła na biodrze. Ból przenika głębiej w bok, przez brzuch i dalej do kręgosłupa.
O Panie
, modlę się, badając ranę palcami. Potrzebuję Twojej pomocy.
Patrzę na brzeg i widzę, że kolba mojej strzelby leży zanurzona w wodzie. Sięgam po nią, przyciągam do siebie, blisko piersi i dostrzegam, że kolba zwisa z podwójnej lufy.
Wygląda na uszkodzoną. Jest złamana — myślę, pewien, że
nigdy nie widziałem, by strzelba się rozpadła w taki sposób.
Badam uszkodzenie i odkrywam, że jeśli mam zamiar
wystrzelić sygnał SOS, będę musiał oderwać kolbę od luf.
Chwytam lufy prawą ręką, kolbę lewą i rozłamuję strzelbę
jak gałązkę. Kolba odchodzi bez trudu. Rzucam ją do wody. Przebiegam palcami po kieszeniach, wyławiam naboje
z mokrych dżinsów i układam je na brzuchu.
Trzymając podwójne lufy w lewej ręce, celuję w niebo,
opierając je o pieniek wystający z wody. Sięgam prawą ręką, ładuję obie lufy, po czym opieram palec wskazujący na
spuście.
Trzy strzały na sygnał SOS, przypominam sobie. Liczę:
Jeden, dwa, pal.
Bum!
Jeden, dwa, pal.
Bum!
Szybko sięgam prawą ręką do piersi i chwytam następny
nabój, ale już wiem, że wykonuję to za wolno, żeby oddać
trzeci strzał w odpowiednim czasie. Mimo to wkładam nabój do lufy i wypalam.
Nasłuchuję przez chwilę z nadzieją, że usłyszę kroki albo
czyjś strzał, ale nic takiego się nie dzieje. Nabijam ponownie
strzelbę i wykonuję to samo bolesne zadanie.
Proszę, modlę się za każdym razem, gdy ładuję, proszę,
niech ktoś będzie w pobliżu.
Oddaję szesnaście strzałów i kończą mi się naboje. Las
wciąż jest cichy, pusty. Upuszczam strzelbę z powrotem do
wody.
— Pomocy! — krzyczę tak głośno, jak tylko zdołam. — Czy
ktoś mnie słyszy?
Wołam na cały głos, aż brakuje mi tchu. Kręci mi się
w głowie.
— Pomocy! Jestem ranny. Pomocy!
Mój głos niesie się echem po wodzie i cichnie wśród
drzew. Próbuję sobie przypomnieć, czy po drodze mijałem
przy szosie jakieś zaparkowane samochody albo czy w pobliżu stały jakieś domy, ale nic nie pamiętam. Jestem sam
i wiem o tym — nikt mnie nie słyszy, nikt nie wie, gdzie jestem. Mgła otula wierzchołki drzew. Gdy opadnie, być może
zakryje mnie na zawsze.
Myśli mi się plączą, tracę nadzieję. Powoli i niepewnie
skłaniam się ku jedynej możliwości.
Skoro nikt nie przychodzi, muszę sam się stąd wydostać. Dotrzeć do samochodu.
Ostrożnie przewracam się na brzuch i podpieram na rękach. Podnosząc kolana, jedno po drugim, prostuję się i łapię
równowagę.
Okej, dobrze, dodaję sobie odwagi, trzęsąc się z bólu. Idź.
Przyciskając ranę obiema rękami, przesuwam lewą nogę
w wodzie. Dociągam prawą, ale paraliżuje ją palący ból, potykam się i padam z powrotem do jeziora.
Ociągam się z kolejną próbą, ale zmusza mnie wewnętrzny nakaz: dobrnij do samochodu. Przekręcam ciało i opieram
się o muliste dno jeziora. Ból przeszywa mi bok, ale oddycham głęboko i cal za calem przesuwam ręce do przodu, a za
nimi kolana. Kolejny głęboki oddech i pełznę cal dalej.
Dziesięć minut później jestem na brzegu, czołgam się po
ścieżce na czworakach w kierunku samochodu, kiedy nagle
gwałtowna fala bólu eksploduje mi w piersi. Ból przenika
serce, płonie w płucach, aż żołądkiem targają nudności. Padam wyczerpany na ścieżkę.
Boże, błagam, jeśli chcesz doprowadzić mnie do domu, zrób
to szybko, bo bardzo cierpię.
Nagle ból przygasa, ulga ogarnia moje ciało. Wciągam
głęboko powietrze, mięśnie się rozluźniają.
Dzięki Ci, Boże, dzięki! Oddycham dalej, dziękując Bogu.
Z każdym haustem powietrza czuję Go bliżej siebie, słyszę,
jak mówi: Jeśli wytrwasz do rana, będziesz żył.
Światło na niebie przygasa, chmury płyną nisko, las kryje
się we mgle. Podejmuję kolejną próbę, chcąc doczołgać się
do samochodu, ale po piętnastu metrach po prostu przestaję się ruszać. Jestem całkowicie wykończony, straciłem dużo
krwi. Zwyczajnie nie mogę przesuwać się dalej.
Gdy ostatni poblask dnia przeziera przez chmury, Big
Boy doskakuje do mnie z patykiem w pysku i trąca mnie
w bok. Skomli, chce się bawić w aportowanie. Nie reaguję,
a on wciąż szturcha mnie patykiem w ranę.
Boże, on mnie zabije.
— Big Boy — udaje mi się wydusić. — Nie, piesku. Leżeć.
O dziwo jest posłuszny, sadowi się przy moim zziębniętym boku. Od razu czuję ciepło jego ciała i znów staję się
świadomy Bożej obecności.
Jeśli wytrwasz do rana, będziesz żył.
Zmierzch powoli przechodzi w mrok. Lasy stoją w jeszcze większej ciszy, otulone kocem gęstej, oregońskiej mgły.
Nie zamykam oczu. Zaczynam czekać na świt.
Punktualnie o wpół do siódmej wieczorem Eric i Jeri skręcają samochodem na podjazd. Brenda wita ich sama, przeprasza w moim imieniu, że się spóźniłem.
Eric, mój stary przyjaciel, pyta zainteresowany Brendę,
gdzie się podziewam.
— Nie jestem pewna, ale jeśli szybko nie przyjedzie, nie
dowie się, kto zastrzelił J.R.! — odpowiada Brenda, na poły
żartem, na poły zatroskana.
Jedzą posiłek, myją naczynia i włączają telewizję, ale mnie
wciąż nie ma.
— Zadzwonię do taty — oznajmia Brenda, gdy Dallas ma
się już rozpocząć. — Może ma jakieś wieści od Dona.
— Nie, niestety. Nie rozmawiałem z nim — mówi ojciec
Brendy, John — ale nie martwiłbym się za bardzo. Ma stare
opony, może złapał gumę.
— No nie wiem, tato. Niepokoję się. Zamierzam zadzwonić na policję — odpowiada Brenda.
— Nie, to nic nie pomoże. Teraz nic nie zrobią. Poczekaj,
aż film się skończy. Jeśli wciąż go nie będzie, zadzwoń do
mnie.
— Dobrze — ustępuje Brenda. — Dzięki, tato.
Dallas się kończy, Brenda znów idzie do telefonu.
— Tato, nie wrócił jeszcze. Mam złe przeczucie.
— Nie wiem, co ci powiedzieć. Policja nic nie pomoże, bo
nie ma go dopiero od paru godzin. Zadzwonię, jak czegoś
się dowiem.
Rozłączają się. Brenda wraca i siada obok Erica i Jeri.
— Nie wiem, co robić — wyznaje. — Gdzie on jest?
Mija pełna niepokoju godzina, i wreszcie, już po jedenastej, dzwoni telefon. Brenda biegnie do słuchawki.
— Halo? Don?
— Nie, kochanie, to ja — słyszy głos ojca. — Wrócił twój
brat. Mówi, że Don dzwonił do niego po południu w sprawie polowania.
— Polowania? — pyta Brenda.
— Tak. Mówi, że Don dzwonił, bo chciał wypróbować nową kolbę w strzelbie. Będziemy go szukać. Zostań w domu
i czekaj na telefon.
— Tato, nie usiedzę w domu, muszę jechać razem z wami.
Ojciec wzdycha, a Brenda wręcz słyszy jego zamyślenie
po drugiej stronie linii.
Gdzie ja ją wyślę? — zastanawia się John. Wie, że to ważne, by na poszukiwania udało się jak najwięcej ludzi, ale nie
pośle córki w lasy, ryzykując, że natknie się na nieżyjącego
męża. Uraz byłby za silny.
— Dobra — mówi w końcu, decydując, że wyśle córkę
w najmniej prawdopodobne na polowanie miejsce, jakie tylko może sobie wyobrazić. — Jedźcie z Erikiem i Jeri nad Jezioro Roslyn. Może tam jest.
Jeżdżą wokół już od ponad godziny, mylą drogę, gubią
się we mgle, coraz bardziej poirytowani. Jest już dobrze po
północy, a dopiero dotarli nad jezioro.
Eric powoli bierze zakręt na asfaltowej drodze i dostrzega, że coś błyszczy w ciemności. Naciska hamulce i krzyczy,
wpatrując się bacznie w lusterko wsteczne:
— Co to jest?
Brenda obraca się i natychmiast rozpoznaje.
— To samochód Dona! Mgła jest tak gęsta, że przejecha
liśmy obok niego!
— Stoi już od dawna — stwierdza Eric, dotykając zimnej
maski. Idą razem na groblę usypaną na skraju jeziora.
— Don! — woła Eric. — Słyszysz mnie?
Otwieram oczy. Ciepłe ciało psa wciąż spoczywa przy
mnie, ogrzewa. Big Boy nastawia uszu. Skomli, patrząc
w mrok.
Coś słyszę.
— Don!
Głos rozbrzmiewa słabo, ale słyszę go. Czy to prawda?
Może śnię? Zamykam oczy i wychylam się do przodu. Wytężam słuch, staram się uchwycić każdy odgłos w lesie.
— Don!
Otwieram gwałtownie oczy i obracam głowę w kierunku
nawoływania.
Znaleźli mnie.
— Jestem tutaj! — próbuję krzyczeć, ale gardło mam zbyt
wysuszone, by mówić. Przełykam ślinę, ale język przywiera
mi do podniebienia.
Woda! Znaleźć wodę!
Patrzę na jezioro. Czy uda mi się na czas doczołgać i napić
się? Patrzę dalej, zrozpaczony, i dostrzegam lśnienie rosy na
rękawie kurtki. Szybko zlizuję wilgoć z tkaniny i krzyczę:
— Jestem tutaj! — łapię oddech i przełykam ślinę. — Jestem
tutaj!
Eric unosi ręce.
— Poczekajcie! Słyszałyście to?
Brenda i Jeri kręcą głowami.
— Słuchajcie — szepcze Eric. Mija chwila ciszy. — Znów! —
mówi gwałtowniej. — Słyszałyście?
— Nie — odpowiada Brenda. — Co takiego?
— Poczekajcie na mnie w samochodzie. Muszę to sprawdzić. — Eric biegnie wzdłuż grobli i skręca w las.
Słyszę, że ktoś nadchodzi. Big Boy zaczyna szczekać.
Znowu wołam cicho:
— Jestem tutaj!
W tym momencie z mgły wyłania się Eric i klęka obok
mnie.
— Och, Bogu dzięki! Don, co sobie zrobiłeś?
— Eric? To ty? — pytam chrapliwym głosem.
— Tak, Don, to ja. Co tu robisz? — Klęka przy mnie. — Co
się stało?
— Postrzeliłem się. To był wypadek. Jak mnie znalazłeś?
— Wszyscy cię szukają.
— Brenda — wyjąkałem. — Jest tutaj?
— Siedzi w samochodzie... Zostań tu, sprowadzę pomoc. —
Wstaje, by pobiec do samochodu, ale zatrzymuję go.
— Nie, Eric, mogę iść. Pomóż mi wstać.
Pomaga mi dźwignąć się na nogi. Próbuję zrobić krok,
opierając się ciężko o jego ramię, ale wszystko zaczyna wirować mi przed oczami. Przewracam się, a Eric, nie wahając
się ani chwili, odbiega w mrok.
— Nie ruszaj się! Sprowadzę pomoc! — krzyczy, znikając
w ciemności.
Brenda i Jeri są zaskoczone, gdy Eric otwiera drzwi auta.
— Co się stało? — woła Brenda.
— Odnalazłem Dona. Żyje, ale postrzelił się. Musimy jak
najszybciej zatelefonować.
Eric i Brenda z pośpiechem dopadają pierwszego domu, jaki udaje im się znaleźć. Łomoczą w drzwi. Zapala się
światło, a jakiś młody człowiek, szurając nogami, podchodzi
do wejścia.
— Przepraszam, że pana niepokoję — wita go Eric — ale
musimy zadzwonić na pogotowie.
Nie mija godzina, a otacza mnie kilku członków oddziału
ochotniczej straży pożarnej z Sandy w Oregonie. Paramedycy badają mój stan. Okazuje się, że tętno i temperatura ciała
są niebezpiecznie niskie. Jestem bliski wychłodzenia organizmu, mam popękane żyły i nie można podłączyć kroplówki.
Wzywają drugi ambulans, wyposażony w nadmuchiwane
spodnie. Kiedy przyjeżdża, przywiązują mi spodnie do nóg,
napełniają je powietrzem i tłoczą krew w narządy wewnętrzne. W końcu są w stanie podłączyć mi kroplówkę i przewieźć
mnie, jednak nie przenoszą mnie do ambulansu. Składają
meldunek przez telefon i proszą o karetkę powietrzną.
— To głupi pomysł, dzwonić po helikopter — Brenda przypadkiem słyszy słowa oficera policji. — Nigdy nie wylądują
w tej mgle.
Jednak parę minut później, gdy helikopter sanitarny jest
już w drodze, mgła rozwiewa się na tyle, że odsłania nocne
niebo. Łopot śmigieł odbija się echem od ciemnych, otaczających jezioro wzgórz. Helikopter pewnie i bezpiecznie siada
na ziemi.
Osiem minut później, tuż przed naszym przylotem do
szpitala w Gresham, mgła znowu ustępuje i pilot może łagodnie posadzić maszynę na lądowisku. Gdy tylko wytoczyli
mnie na noszach ze śmigłowca, mgła znów zgęstniała i przez
kilka godzin uniemożliwiała załodze helikoptera start.
Wiozą mnie szpitalnym korytarzem,fluorescencyjne lampy jarzą się na suficie, pielęgniarka pochyla się nade mną.
— Don, mam dla ciebie dobrą wiadomość. Dziś dyżur ma
doktor Brose. To jeden z najlepszych chirurgów urazowych
w mieście.
Zmuszam się do słabego uśmiechu. Wtaczają moje łóżko
na salę operacyjną oddziału pogotowia. Wszędzie wokół są
ludzie, śpieszą się, toczą maszyny przez salę, przygotowują
mnie do zabiegu.
Przetrzymałem trzygodzinną operację, ale doktor Brose niepokoił się o zgorzel gazową, więc przeniósł mnie do komory nadciśnieniowej w szpitalu Providence Portland Medical Center. Powiedział Brendzie, że już nigdy nie będę chodził, a jeśli przeżyję, będę do końca męczył się z kolostomią.
Ósmego dnia mojej rekonwalescencji odwiedził mnie Eric. Twarz miał wydłużoną i pełną smutku, ale wymieniliśmy wymuszone uśmiechy.
— Jak ci się podoba na oddziale intensywnej terapii? — zapytał z troską w głosie.
— Co masz na myśli? — popatrzyłem na niego zdezorientowany. — Jestem na takim oddziale?
Uśmiech zgasł mu na twarzy.
— Przez osiem dni byłeś w stanie krytycznym. Nie wiedziałeś o tym?
— Nie — próbowałem pokręcić głową. — Myślałem, że po
prostu byłem w szpitalu. — Zastanowiłem się przez chwilę, ale nie mogłem zebrać myśli. Wciąż byłem skołowany.
— Martwiliście się o mnie?
Powoli skinął głową, w górę i w dół, z trudem otworzył
usta.
— Wszyscy.
— Nie trzeba — powiedziałem z ufnością. — Tego wieczora,
gdy się postrzeliłem, Bóg objawił mi, że jeśli przeżyję do
rana, nic mi nie będzie. Powiedz wszystkim, że wygrzebię
się z tego.
Już następnego dnia przeniesiono mnie z oddziału intensywnej terapii na zwykłą salę szpitalną. W miarę jak wolne, bolesne dni rekonwalescencji zmieniały się w tygodnie
i miesiące, stało się jasne, że nie tylko przeżyję, ale będę się
cieszyć pełnym zdrowiem.
Po upływie trzydziestu dwóch lat nie tylko chodzę i nie
mam kolostomii, ale wciąż wędruję po wzgórzach środkowego Oregonu, mocuję się z moimi dziećmi i spuszczam
przyjaciołom cięgi w tenisie stołowym.
Mogę śmiało powiedzieć, że nie stałoby się tak, gdyby
nie doktor Brose. Przeszedł niezwykły trening w środkowej
Afryce, lecząc ofiary wypadków, więc był przygotowany, by
ocalić mi życie. Mogę też uznać, że życie uratował mi mój
hałaśliwy pies, leżąc przy mnie, ogrzewając mnie ciepłem
swojego ciała. Intuicja mojej żony, która kazała jej zadzwonić
do taty i prosić o przyłączenie się do poszukiwań, również
przyczyniła się do mego ocalenia — tak jak bystre oczy i uszy
Erica oraz rosa na rękawie mojej kurtki. Paramedycy, piloci,
farmer — wszyscy oni uratowali mi życie.
Ocaliła mnie nawet śrutówka. Mimo bliskiej odległości
nabój nie przeszedł na wylot. Miesiąc po wypisaniu mnie
ze szpitala lekarz wydobył mi z pleców szesnaście śrucin,
tkwiących milimetry pod powierzchnią skóry. Gdyby podczas wypadku chociaż jedna śrucina przecięła tętnicę, wykrwawiłbym się w lesie na śmierć. Tymczasem masa ołowiu
utkwiła w moim brzuchu, rozdarła mięśnie, rozcięła jedną
nerkę i uszkodziła wątrobę. Później odkryłem, że intensywny ból w piersi, który poczułem, czołgając się do samochodu,
spowodowała jedna śrucina, która przepłynęła z krwią przez
komory serca, a potem osiadła w lewym płucu.
Często zastanawiałem się, co powstrzymało wybuch śrutówki i ocaliło mi życie? I co rozwiało mgłę dokładnie wtedy, gdy helikopter miał wylądować? Czyj głos nakazał Big
Boyowi posłuszeństwo? Kto umiał ułożyć tak misterny plan
ratunku?
Czy była w tym ręka Boga? Tchnienie Boga? Głos Boga?
Boże ocalenie?
Wierzę w to, nie tylko dlatego, że przeżyłem, ale że się
zmieniłem.
Wypadek pociągnął za sobą nie tylko fizyczny ból, pobyt
na oddziale chirurgii urazowej i powolny powrót do zdrowia.
Zranił też moją duszę.
Po wypadku spędziłem wiele bezsennych nocy, pytając
Boga, jak mam utrzymać rodzinę, będąc kaleką. A jeśli naprawdę nie mógłbym pracować fizycznie, to jakie zajęcie dałoby mi satysfakcję równą tej, jaka płynęła z pracy własnych
rąk, na łonie natury?
Czułem się zdezorientowany i przygnębiony, wdzięczny
za życie, ale niepewny, jak to życie będzie teraz wyglądać.
Zawsze byłem mocnym facetem ze stwardniałymi rękami,
w flanelowej koszuli.To nie była tylko praca, zwykłe zarabianie na życie jako cieśla; to byłem ja — moja tożsamość. Nie
mogłem sobie wyobrazić, że mógłbym być kimś innym. Gdy
tak zmagałem się z emocjonalną stratą, przyszedł z wizytą
mój teść.
— Don, przez całe życie korzystałeś z tężyzny swego ciała
— powiedział. — Teraz Bóg daje ci szansę, byś użył też głowy.
Początkowo odebrałem tę uwagę jako nietakt, obraziłem
się, myśląc, że teść trywializuje moje pragnienie życia z pracy własnych rąk. Jednak upływ czasu i modlitwa sprawiły,
że przyznałem mu rację — Bóg z mocą, a jednak delikatnie,
przetarł mi nową ścieżkę, którą miałem podążać.
Zacząłem znów się uczyć — w Multnomah Bible College,
a po ukończeniu studiów podjąłem pracę w branży wydawniczej. Przez minione dwie i pół dekady poznałem nieoczekiwaną radość pracy z jednymi z najmądrzejszych, najbardziej inspirujących autorów na świecie. Przyjaźń z nimi stała
się dla mnie błogosławieństwem, dała mi nadzieję i nauczyła mnie wiary w cudowną moc opowieści — nawet mojej
własnej.
Lata temu nad Jeziorem Roslyn nie prosiłem o przekoszenie gwintu w mojej strzelbie, ale jednak przypadła mi
w udziale ta historia i teraz mogę dziękować Bogu za ten
defekt. Tam zaczęła się podróż, która doprowadziła mnie
tutaj, do tej książki, do dzielenia się prawdą, której uczę się
wciąż od nowa. Bóg potrafi wykorzystać najgorsze momenty
naszego życia, by zaprosić nas do największych życiowych
błogosławieństw, i czyni to.
Oto prawda wpisana w moją opowieść, historie wzięte
z życia, zgromadzone w tej książce, i największa opowieść
ze wszystkich: Boża opowieść. Modlę się, by nawet niewielka nadzieja, odwaga i odrobina czasu pomogły także tobie
zacząć odczuwać, że Bóg działa i że tworzy z naszego życia
wspaniałą historię odkupienia.
opr. ab/ab