LUDZIE DWUDZIESTEGO STULECIA
Lecz zdaję sobie doskonale sprawę, że mowię niejako na wyrost. To
wcale nie jest tak łatwo — być „otwartym”. Rzecz niby prosta, rzecz, do
ktorej tęsknimy, a oto wleczemy za sobą całe mnostwo nawykow, urazow, wspomnień i grzechow, całe złoża wątpliwości i rozterek, całą swą
ukształtowa ną osobowość razem z jej wadami i skazami — a wszystko
to nas „zamyka”, okrywa nas grubą skorupą, pod ktorą męczymy się
i plączemy w tysią cznych sprzecznościach, gdzie w zatajeniu mieści się
i nasza pycha, i porywy namiętności, i egoizm, i niechęć, i nieufność —
wszystko, co uważamy za nasze istotne „ja” i co kochamy; bo czyż łatwo jest spojrzeć na siebie z dystansu, spokojnie i obiektyw nie, rozrożnić, co jest naprawdę naszą istotą, stwo rzoną na obraz i podobieństwo
Boże, a co jest jej wypaczeniem i skazą; „popatrzeć na siebie tak, jak się
patrzy na obce nam rzeczy”. Bez tego zaś nie ma „otwarcia”. Kochamy
w sobie nie tylko to, co jest dobre i jasne, lecz także — co mroczne
i wiodące do udręki (czyż nie zdarza się, że miłość ta przeradza się
w obrzydzenie wobec siebie, w zwątpienie, nawet w rozpacz). Boimy się
wyzbyć tego całego balastu, bo zdaje się nam, że wowczas zaprzepaścimy swą osobowość, że nic z nas nie zostanie; chowamy swoje skarby,
by nikt — nawet Bog — nie zechciał nam ich ukraść. Chyba ze wszystkich nakazow Ewangelii najtrudniej się jest nam zgodzić ze słowami
Chrystusa o „utracie swej duszy”, bez czego nie ma jej odzyskania: nie
mając pełnej wiary, ślepego zaufania, boimy się tego straszliwego ryzyka, trzymamy się kurczowo wszystkiego, co mamy, nawet jeśli zdajemy
sobie sprawę, że wraz z klejno tami przemieszane są w nas zwały prochna, bezwar tościowych wiorow i śmiecia, nawet jeśli sobą gar dzimy
i tęsknimy do Wielkiej Przemiany. Nie, to nie jest rzecz łatwa i rzadko
dokonuje się w jednej chwili, jednym jakimś porywem — najczęściej
jest to żmudna droga ciągłych zdobyczy i ciągłych pora żek z długimi
okresami zrezygnowania z wysiłku i wewnętrznej stagnacji.
A przecież i „otwarcia” nie zdołamy dokonać bez Boga — On tylko
może nas „otworzyć”. Gdzieś jednak musi być moment naszej zgody
i woli, jakiś nasz własny początek i przyzwolenie — inaczej nawet On
jest bezradny. I w takich chwilach, kiedy nas nie stać na samodzielny
akt miłosnej ufności, w ktorej słowa już nie są konieczne, przychodzimy do innego człowieka z tym pytaniem udręczonego serca: co mamy
zrobić, by przez zwały, ktore samiśmy na swej drodze nagromadzili lub
ktore nagro madzili w nas inni ludzie, przebić się do prawdy i dobra?
Innymi słowy: jak mamy się modlić?
Pytanie tak stare, jak ludzkość. Wszystkie religie — poczynając
od najbardziej prymitywnych, stoją cych na pograniczu magii, aż do
najbardziej rozwiniętych i wysublimowanych, rożne nauki tajemne,
misteria i praktyki duchowe, mądrość kapłanow egipskich, magow
perskich, wtajemniczeń orfi c kich, indyjskich jogow, dociekania tylu
myślicieli, mistykow, reformatorow, tylu związkow, bractw, kościołow
i sekt — wszystko to łączy się we wspol nym wysiłku, by znaleźć odpowiedź na to podsta wowe dla ludzkości pytanie: jak nawiązać kontakt
z Tym, do ktorego człowiek tęskni — czy o tym wie, czy nie wie — od
zarania swych dziejow.
Jakże jest zrozumiałe to pytanie w ustach garstki uczniow, ktorzy
rzucili domy, rodziny, pracę swą i chudobę, by pojść za Tym, ktorego uważali za Syna Bożego, za wcielonego Boga. Wedle starej bardzo
tradycji, zdarzyło się to na Gorze Oliwnej. Jezus modlił się, a uczniowie?... Widzieli tę intymną rozmowę Syna z Ojcem, musieli odczuwać,
jak ścisła jest tamta łączność, jak poufne obcowanie. Oni zaś... — poczucie samotności, oddalenia, głodu i tęsknoty musiało wśrod nich być
wyjątkowo wiel kie, skoro właśnie wtedy jeden z nich w imieniu całej
gromadki zbliżył się do Jezusa i poprosił tymi samymi słowami, jakimi
człowiek miliony razy wyraził swoje pragnienie — przedtem i potem
— o zdradzenie tajemnicy modlitwy: „Panie, naucz nas modlić się”.
Mateusz opowiada, że Jezus ostrzegł wtedy swych uczniow przed dwoma spacze niami — przed zewnętrznym popisywaniem się pobożnością
i przed wielomownością, „jak to poga nie czynią”. I dodał, że Bogu
niepotrzebna jest wielosłowność, gdyż wie On, „czego potrzebujecie,
pierwej niż wy Go poprosicie”. Wystarczy ufne zwrocenie się, otwarcie
do Boga swej duszy. Ufność zresztą wyklucza niecierpliwość i dlatego
Jezus dodał wymog wytrwałości w modlitwie. I dał odpo wiedź zupełnie prostą, odpowiedź, ktora właściwie czyni zbytecznym powtorzenie
tego pytania. Odpowiedź ta brzmiała: „Gdy się modlicie, mowcie: Ojcze nasz...”
A jednak pytanie się powtarza, a jednak, moj Przyjacielu, postawiłeś
mi je raz jeszcze, ja zaś nie potrafi łem Ci na nie odpowiedzieć. Dlaczego? Odpo wiedź Chrystusa miała dwa człony: „Gdy się modli cie”
— „mowcie”. Nie chodzi tu o samo „mowie nie”, o słowa, o formułę
modlitwy — chodzi o ducha, nie o literę, nie o znak magiczny. I tu leży
trudność. Trzeba mowić m o d l ą c s i ę, to znaczy dociągnąć do treści
tych słow naszą duszę, to znaczy połączyć się z Nim, jak najzupełniej
przeżyć wymawiane słowa. I znowu: do takiego odmowienia tej modlitwy wiedzie długa droga; a drogę tę zdołamy przebyć jedynie wtedy, gdy
wytrwale, raz po raz będziemy do tej modlitwy się zbliżali.
Jeżeli — wobec Twego wyraźnie wypowiedzia nego żądania — ośmielam się na probę przybliżenia jej, robię to w poczuciu, że pojmuję
ją tylko w drob nej cząstce. Najwięksi myśliciele i święci usiłowali ją
zgłębić, wyjaśnić i ogarnąć, o tej modlitwie napisano już setki tomow.
Lecz każde pokolenie musi ją przystosować do siebie, a raczej siebie
w niej odnaleźć; każde ma inne trudności, inne kłopoty, odmienne
zahamowania i grzechy. Ten rybak, kto ry się zwrocił do Jezusa, był tak
bardzo niepodobny do nas, ludzi dwudziestego stulecia; był człowiekiem Starego Zakonu, miał za sobą długie dzieje swojego narodu
z jego nacjonalizmem, poczuciem odrębności i ekskluzywizmu, z tradycją plemienia wybranego, z marzeniami o ziemskiej świetności Izraela, z pogardą do pogan, z formalizmem, ktory mu narzucili faryzeusze,
z tęsknotami mesjanistycznymi rozumianymi bardzo odmiennie niż
ich realizacja, z pamięcią strasznych klęsk i wyolbrzy mionymi obrazami własnej chwały, z budowaną przez wieki wizją Jahwe, strasznego
dla nieprzyjacioł Izraela — z tysiącznymi tego rodzaju nawarst wieniami
historii. Modlitwa, ktorej nauczył go Je zus, na pewno nie była dlań
łatwa. Lecz jego trudności były całkiem inne niż Twoje lub moje, niż
ludzi, ktorzy noszą w sobie nie mniej, a może bardziej skomplikowane
dziedzictwo historii. Nie silę się w tej chwili na rozwikłanie wszystkich
włokien i nawarstwień naszej wspołczesnej psychi ki, lecz warto zdać
sobie sprawę z ich rożnorodnoś ci. Jest w nas renesansowe umiłowanie
życia, tęsk nota za jego pełnią i bujnością, przekonanie o jego pięknie
i wartości, obok jansenistycznej nieufności i lęku. Żyje w nas racjonalizm Oświecenia i empiryzm pozytywizmu obok romantycznego kultu
wiel kiego porywu i uniesień uczucia, bez czego nie rozumiemy często
wartości; myślę, że nasza egzal tacja z tych właśnie wywodzi się źrodeł.
Jesteśmy dziedzicami pokantowskiego krytycyzmu, ktorego dzieckiem
bywa nasz sceptycyzm, a coraz żywiej odczuwamy potrzebę metafi zyki
i wejrzenia w sa mo jądro istnienia. Nie wygasł w nas nowożytny nacjonalizm przy rownoczesnym szukaniu jakiejś wielkiej uniwersalistycznej
koncepcji kulturowej i politycznej. Jesteśmy indywidualistami do granic egocentryzmu, lecz rownie mocno pragniemy ze spolenia się z gromadą, ze społeczeństwem, z ludz kością, a kolektywizm posiada dla niejednego z nas wiele powabu. Odczuwamy niezmiernie żywo po trzebę
sprawiedliwości społecznej, rowności i słusz nego podziału dobr, ale nie
chcemy nawet w teorii wyzbyć się egoizmu jednostkowego lub grupowego, uznać zasady powszechnej solidarności i braterstwa wszystkich
ludzi. Jesteśmy dumni ze wspaniałego rozwoju technicznego, z naszych miast, fabryk, komunikacji, przekształcenia oblicza ziemi, a jednocześnie tęsknimy do przyrody, do krętej drogi wiejskiej z pochyloną
nad nią brzozą, do prymitywu i prostoty. Odkryliśmy w sobie złoża
podświadomo ści, nasze „ja” przedstawia się nam jako mroczne wnętrze z kłębiącymi się w nim dążeniami, zahamo waniami i kompleksami, poznaliśmy mechanizm tzw. odruchow warunkowych, procesy
mozgowo-nerwowe naszego myślenia, rozbudowujemy loka lizację naszych doznań psychicznych, uznajemy dziedzictwo dyspozycji i skłonności, uwarunkowa nia społeczne i kulturowe oraz okoliczności ubocz nych
i „przypadkowych”, coraz wyżej podnosimy determinantę przeżyć duchowych, a jednocześnie uznajemy odpowiedzialność każdego z nas
nie tylko za nasze życie indywidualne, lecz rownież za wiel kie procesy
życia zbiorowego, za kulturę ludzkości, za dynamikę rozwoju społecznego, za historię.
To wszystko — a moje wyliczenie nie jest pełne — żyje w nas, stanowi
zawiły splot sił, dążeń i zahamowań dalekich od ujednolicenia i syntezy; niewątpliwie do tej syntezy idziemy, lecz droga ku niej jest chyba
bardzo daleka. Przy tak skompliko wanych i głębokich sprzecznościach,
nurtujących duszę wspołczesnego człowieka, nie dziw, że zarow no jego
życie indywidualne, jak też okres dziejowy, w jakim mu żyć wypadło
(a rozumiem ten okres w ramach nie tylko naszego indywidualnego
życia, lecz całej naszej przełomowej epoki), pełne jest wstrząsow i burz,
wewnętrznych napięć, wyłado wujących się w formach nieraz najbardziej gwałto wnych i nieludzkich, niepokoju, poszukiwań i walk.
To wszystko — i wiele więcej — nosimy w sobie: Ty, ja, ludzie naszego
pokolenia. Doprawdy, rożni my się bardzo od tamtego rybaka, ktory
zwrocił się do Chrystusa z prośbą: „Naucz nas modlić się...” Dziś całkiem inny człowiek zbliża się do tej samej modlitwy i dlatego na nowo
musimy probować ogarnąć ją i zrozumieć — nie z poziomu pierwszego wieku naszej ery, lecz dwudziestego. Jeśli odpowiadam Ci, jak się
modlę, czy raczej — jak usiłuję się modlić, jak chcę się modlić, czynię to
dlatego, że jestem taki jak Ty, że noszę w sobie to samo dziedzictwo i te
same problemy, takież urazy i ta kież dyspozycje, że naszym wspolnym
zadaniem jest wspołczesne odmowienie tych słow, ktore nie przeminą,
chociaż ziemia i niebo przeminą, nasze bole przeminą i rozterki, nasze
niepokoje i dążenia; jedno tylko zostanie, co jest treścią tych słow: Bog
i my.
dalej >>
opr. aw/aw