Fragmenty książki p.t. "Ewangelia spisana przez szewca"
Daniel Brent EWANGELIA SPISANA PRZEZ SZEWCA |
|
Jestem już starym człowiekiem. Ktoś, kto ma tyle lat, co ja, ma prawo do tego, aby zacząć zbierać własne wspomnienia. Patrzę teraz wstecz na całe moje życie i nie mogę się nadziwić, jak wiele otrzymałem od innych. Dziś żyję nadzieją tego, co może się wydarzyć, kiedy raz jeszcze spotkam Nauczyciela.
Historia moja zaczyna się wtedy, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Mój ojciec miał na imię Izaak i był szewcem w Kafarnaum, wziętym i dobrze prosperującym rzemieślnikiem, przynajmniej jak na tamte czasy. Był już wtedy wdowcem, bo moja matka zmarła, gdy byłem mały — zbyt mały, żeby ją pamiętać. Ojciec obiecał jej, że mnie wykształci, i zawsze, prawie obsesyjnie, myślał o tej obietnicy. Codziennie rano chodziłem do małej szkoły działającej przy świątyni. Popołudniami oraz wtedy, gdy nie mieliśmy zajęć, ojciec uczył mnie rzemiosła. Oczywiście, nie pracowaliśmy w soboty, szliśmy razem do synagogi, a ojciec czytał mi ze zwojów, które pożyczał od kogo tylko mógł, zwykle od któregoś z uczonych w Piśmie.
Od kiedy pamiętam, zawsze patrzyłem na ojca jak na starego człowieka. Dziś zdaję sobie sprawę, że wtedy był jeszcze całkiem młody. Któregoś dnia, gdy wróciłem ze szkoły, odkryłem, że ojciec zmarł. Zabrała go nagła śmierć, odszedł przy swoim warsztacie. Był wszystkim, co miałem, a jego śmierć wstrząsnęła mną do głębi. Nie miałem jednak czasu na to, aby pogrążać się w rozpaczy. Z pomocą (właściwie pod naciskiem) uczonych w Piśmie, którzy byli przyjaciółmi ojca, przejąłem warsztat szewski. Czego jeszcze nie wiedziałem na temat mojej pracy, tego z konieczności musiałem się szybko nauczyć. Jak się wkrótce przekonałem, ojciec był dobrym nauczycielem.
Jeśli więc mój własny biznes początkowo nieszczególnie rozkwitał, to jednak zapewnił mi środki utrzymania potrzebne do życia oraz kontynuowania nauki. Uwielbiałem święte Pisma — na szczęście, bo raczej nie miałem dostępu do niczego innego, co mógłbym czytać. Często chodziłem do synagogi, aby tam zatopić się w lekturze zwojów, których z oczywistych powodów nie mogłem zabierać do domu. Wiele razy, często zaczynając od nowa, przeczytałem wszystkie dostępne tam teksty, podobnie zresztą było z tym, co wcześniej zdołał zgromadzić ojciec.
Kiedy już było mnie na to stać, zacząłem kupować księgi od kuców, którzy regularnie podróżowali przez Kafarnaum i często przechodzili obok mojego warsztatu. Nabrałem pewnej wprawy w pisaniu, choć na początku szło mi to dość niezgrabnie. Często na koniec dnia, przy świetle lampy oliwnej, zapisywałem sobie własne myśli. Pomagało mi to zrozumieć i uporządkować moje wizje dotyczące życia, Boga, kwestii politycznych i relacji międzyludzkich. I pewnie dlatego, że pomagało mi to zrozumieć własne emocje, nie uzewnętrzniałem ich zbytnio, potrafiłem sobie sam poradzić z faktem, iż tak wcześnie zostałem sierotą.
W dwa lata po śmierci ojca w moje życie wkroczył Nauczyciel.
Powoli zaczęła opanowywać mnie rutyna. Do tego czasu warsztat zaczął już dobrze funkcjonować, a biznes rozwijał się całkiem nieźle. Wielu z moich przyjaciół założyło rodziny. Niektórzy nawet przenieśli się i osiedlili się gdzie indziej. Co jakiś czas, razem z sąsiadami, wybierałem się do Jerozolimy, aby spędzić tam jedno ze świąt. Korzystałem wtedy z gościnności jednego z moich dawnych szkolnych kolegów, który mieszkał w tym mieście. Odkryłem też, że w Jerozolimie mogę zakupić potrzebne mi materiały, zwłaszcza egzotyczne skóry, jakich nigdy nie widziałem w Kafarnaum, chyba że na stopach wysokich urzędników rzymskich.
Po raz pierwszy zobaczyłem Nauczyciela nad Jordanem w czasie mojej drugiej wyprawy do Jerozolimy. Parę tygodni później odkryłem, że przyszedł też do Kafarnaum, gdzie przemawiał do małej grupy ludzi nad brzegiem naszego jeziora. Wykorzystywałem chwile wolnego czasu i zacząłem chodzić nad jezioro — to tylko dziesięć minut drogi od mojego domu — aby go posłuchać. Często wieczorami zapisywałem sobie to, co powiedział albo uczynił tego dnia.
Teraz, gdy piszę te wspomnienia, minęło już ponad czterdzieści lat od tych cudownych dni, kiedy Jezus nauczał nad jeziorem i gdy tak wielu z nas miało okazję, aby go posłuchać. Ożeniłem się niedługo po jego śmierci. Żona urodziła mi pięcioro dzieci, z czego trójka żyje do dziś, lecz ostatnie dziesięć lat znowu spędziłem samotnie. Mam już pierwszą wnuczkę, maleńką Martę, którą ogromnie kocham.
Wciąż prowadzę warsztat, ale teraz pracuję już mniej, za to więcej czytam, wychodzę na długie spacery i odwiedzam miejsca, w których kiedyś Jezus nauczał. Wydaje mi się, że wciąż widzę tłumy i słyszę jego głos. Czasami wyobrażam sobie, że słyszę, jak mnie woła: „Hej, Wygodny Buciku, chodź tu i usiądź przy mnie!”. Wtedy wydaje mi się, że ktoś kradnie mi kawałek duszy i czuję wielkie pragnienie, aby być razem z nim.
Przez wszystkie te lata uświadomiłem sobie, jaki to był przywilej móc poznać go i być świadkiem tego wszystkiego, co się wtedy dokonało. Często żałuję, że opuściłem Jerozolimę następnego dnia po jego śmierci. W przeciwnym razie niemal na pewno byłbym w jednej z grup, której on się objawił w następnych tygodniach.
Ale wówczas, wraz z upływem czasu, gdy stało się jasne, że on nie wróci do nas następnego dnia, ani nawet następnego, życie zaczęło się jakoś stabilizować. Ci, którzy za nim chodzili, teraz rzadziej pojawiali się w synagodze, ale też mówiąc szczerze, nie byli tam już mile widziani. My wszyscy, którzy z nim chodziliśmy, zaczęliśmy spotykać się nie w szabat, ale w pierwszy dzień tygodnia. Odkryłem wtedy, że jest nas o wiele więcej niż myślałem, więcej nawet niż widziałem ludzi w tłumie, jaki czasami zbierał się w Galilei. Spotykaliśmy się w różnych miejscach, zależnie od tego, gdzie nas chciano przyjąć. Opowiadaliśmy sobie różne historie o nim. Łamaliśmy też jego chleb i dzieliliśmy między siebie kielich.
Większość tych, którzy chodzili z nim i całkowicie oddali się posłudze, z czasem stała się liderami. Oni mieli najwięcej do powiedzenia o Jezusie i znali najciekawsze fakty, byli też bardziej wiarygodni od innych. Wielu z nich odbyło dalekie podróże, przekonani, że tego właśnie oczekiwał od nich Jezus: aby zanieśli jego przesłanie wszystkim narodom. Do grona uczniów dołączył również gorliwy nowy świadek — Paweł z Tarsu — który głosił naukę w Koryncie, a nawet w Rzymie. Niektórzy z tego najbliższego Jezusowi grona już zmarli albo zostali zabici. Najważniejszy z grona krewnych Jezusa był Jakub — on to, po jego śmierci, uwierzył, że Jezus był posłańcem Boga. Jakub stał się najważniejszym ze świadków Jezusa działających w Judei, choć w rzeczywistości nie słyszał całego jego nauczania i nie był obecny przy wielu cudach.
Zauważyłem, że gdy ci, którzy byli przy Jezusie, zaczęli się starzeć, historie o nim stały się krótsze. Zaczęto pomijać wiele szczegółów, czasami zaś tak zmieniano fakty, że ci, którzy byli obecni przy tych wydarzeniach, pewnie z trudnością by je rozpoznali. Na początku bardzo mnie ten fakt bolał, ale potem doszedłem do wniosku, że sam Jezus nie byłby nieszczęśliwy z tego powodu. Sens jego nauczania pozostał nietknięty. Pewnie zresztą byłby nawet zadowolony, jeśli dzięki tym zabiegom opowiadania stały się łatwiejsze do zapamiętania i zrozumienia. Zresztą, obiecał przecież zesłać Pośrednika, który pozostanie z nami wtedy, gdy on już odejdzie. Myślę, że ewolucja tych opowiadań jest jednym z dowodów na jego obecność wśród nas.
Zatem ta mała grupa, która regularnie spotykała się na brzegu Morza Galilejskiego, by słuchać nauk Mistrza, rozrosła się, aby w końcu wielokrotnie przewyższyć liczbę osób, do których bezpośrednio dotarł głos Jezusa, kiedy jeszcze przebywał wśród nas. Historia jego życia szybko stała się niczym pieśń, hymn. Ile razy spotykamy się, aby ten „hymn” odśpiewać i połamać chleb, zawsze czuję, że jest on obecny wśród nas. Opowiada nam o wiernej miłości Ojca Niebieskiego. Stawia przed nami nowe wyzwania, abyśmy zachowali otwarte serca dla wdów, ubogich, sierot i chorych. Przypomina nam, że jako jego bracia i siostry mamy odziedziczyć królestwo. Wciąż czuję na sobie jego uważny wzrok i słyszę jego głos.
Ja sam miałem to wyjątkowe szczęście, że byłem uczestnikiem wielkiego dramatu, jakim było wkroczenie Boga w historię. To nie w Adamie, Noem, Abrahamie, Mojżeszu czy Dawidzie, lecz w Jezusie Bóg odnowił relację ze swym ludem. A ja przy tym byłem. Chciałbym móc choćby jeden dzień z tych, jakie spędziłem razem z nim nad jeziorem, podarować mojej wnuczce Marcie. Niestety, to niemożliwe... Zatem teraz, wiele lat po tych wydarzeniach, siadam i piszę, chcę, aby kiedyś wzięła do ręki te marne notatki — pamiątkę po dziadku. Chciałbym zapamiętać więcej dialogów, więcej szczegółów, więcej zdarzeń.
Ale cóż, zostawiam to, co mam. Mam nadzieję, że mała Marta pozna Jezusa we wspólnocie jego naśladowców, a swoich rówieśników. Odnajdzie w tej książce obraz Pana, Nauczyciela i Przyjaciela jej dziadka, nazywanego Wygodnym Bucikiem.
opr. ab/ab