Jak "intelektualne chmury" mają wpływ na dzisiejszą i jutrzejszą pogodę umysłową?
Współcześni cieszą się byciem „na czasie”, nie sprawdziwszy wcześniej, czy przypadkiem nie jest to raczej forma uwięzienia w czasie. W ten sposób bycie modnym to rodzaj bycia wygodnym, czyli mówiąc innymi słowy: lenistwo umysłowe. A ponieważ lenistwo jest matką wynalazków, warto spojrzeć, do jakich to odkryć doprowadziło ono w historii, której dziećmi są współcześni.
Swego czasu Ratzinger, który według niemieckiego dziennikarza przeprowadzającego z nim trzy głośne wywiady jest prorokiem potrafiącym „rozpoznać owe dramatyczne ruchy chmur, które wyznaczają jutrzejszą pogodę, zanim inni w ogóle je dostrzegą” (P. Seewald, Benedykt XVI. Portret z bliska, tłum. G. Popek, Kraków 2006, s. 29), wskazywał na dwa rodzaje chmur, które wpływają na dzisiejszą nie tylko intelektualną pogodę — są nimi narodziny historyzmu oraz zwrot ku myśleniu technicznemu.
Do pierwszego z przełomów przyczynili się, według bawarskiego teologa, René Descartes (1596-1650) oraz Giambattista Vico (1688-1744). Jeśli filozofię do Kartezjusza interesowała problematyka ontologiczna (dotycząca bytu oraz istnienia), to u autora maksymy „myślę, więc jestem” dokonuje się antropocentryczny zwrot, który doprowadza filozofię do tego, że nie ma ona już ochoty zajmować się rzeczywistością czy problematyką metafizyczną, kręci się bowiem odtąd wokół zagadnienia ludzkiego poznania, ograniczonego zresztą do myślenia. „Zamiast wykorzystywać zdolność człowieka do poznania prawdy — diagnozował ten stan Jan Paweł II w swojej encyklice dotyczącej relacji wiary i rozumu — woli podkreślać jego ograniczenia oraz uwarunkowania, jakim podlega” (Fides et ratio, 5). W ten sposób również Boga przesuwa się z porządku racjonalnego (naukowego) do sfery irracjonalnej (nienaukowej), przygotowując grunt pod pozytywistyczne (scjentystyczne) „ostateczne rozwiązanie kwestii hipotezy Boga”: człowiek może poznać jedynie to, co dane w doświadczeniu, które należy zinterpretować i opisać, najlepiej w relacjach matematycznych, a ponieważ Bóg wymyka się tak wąsko pojętemu pojmowaniu, nie można się Nim na poważnie zajmować.
Dla Kartezjusza liczyła się pewność rozumowa oczyszczona z niepewności faktów poznawalnych zmysłami, przy czym pewność tę pojmuje na sposób pewności matematycznej. Jeśli w tym nowym rozumieniu widać już nowożytne zachmurzenie nieba (by dotrzeć do prawdy, należy odrzucić fakty), dramatyzm poruszających się chmur widać jeszcze bardziej u drugiego ze wspomnianych wyżej filozofów, który formułuje tezę odwrotną: do prawdziwej wiedzy należy znajomość przyczyn, dlatego możemy znać tylko to, co zrobiliśmy sami. W ten sposób w miejsce dawnego utożsamienia prawdy i bytu pojawia się nowe zrównanie prawdy i faktyczności: „Zadaniem i możliwością umysłu ludzkiego nie jest rozważanie bytu, tylko rozważanie factum, tego, co zostało zrobione, co jest właściwe dla świata człowieka, bo tylko to możemy poznać prawdziwie” (J. Ratzinger, Wprowadzenie w chrześcijaństwo, tłum. Z. Włodkowa, Kraków 2012, s. 59). Skutkiem tego obok matematyki na miano prawdziwej nauki zasługuje historia, która zresztą zaczyna się panoszyć na terenie innych nauk, także przyrodniczych (a nawet teologicznych!).
W tym kontekście trzeba wspomnieć teorię ewolucji Karola Darwina, która stanowi swego rodzaju rewolucję w myśleniu: dotąd wszystko pozostawało takim, jakim było stworzone, odtąd wszystkie istoty wywodzą się jedne od drugich, a zatem mogą być również jedne do drugich sprowadzane. Człowiek przestaje spoglądać w niebo i nie widzi w sobie obrazu Boga, lecz wpatruje się w ziemię i przegląda w lustrze małpy, przy czym krzywe to zwierciadło mami go wizją kolejnego etapu ewolucji. Geniusz Paradoksu zauważał przy tym z właściwym sobie humorem: „ewolucjonizm nauczył ludzi myśleć, że jeśli oddalają się coraz bardziej od stadium małpy, to coraz bardziej zbliżają się do stadium anioła. Można jednak przestać być małpą i zamiast stać się aniołem, całkiem zwyczajnie pójść do diabła” (G.K. Chesterton, Ortodoksja. Romanca o wierze, tłum. M. Sobolewska, Gdańsk-Warszawa 1996, s. 161).
Drugie załamanie pogody — pozostańmy przy tej metaforyce — wiąże się z pojawieniem się nowej konstrukcji, która z kolei stanowi reakcję na rosnącą świadomość, że historia nie wystarczy, ponieważ nawet to, co człowiek sam uczynił, wymyka się pewnej interpretacji i nie daje poznania niewątpliwego, którego oczekiwano po nauce zajmującej miejsce zdetronizowanej metafizyki. Teraz człowiek zaczyna spoglądać w przyszłość, chce znaleźć prawdziwe poznanie w tym, co da się wykonać powtórnie, co będzie można doświadczalnie sprawdzić. W ogniwie ewolucyjnego łańcucha po małpie i człowieku pojawia się człowiek przyszłości, upadły anioł-rewolucjonista, którego reprezentuje Karol Marks twierdzący, że jeśli do tej pory filozofowie świat badali, od tej pory mają ten świat przemieniać. Znów wypatruje się nieba, tyle że na ziemi, w przyszłości — ot, świecka wersja eschatologii. Jeśliby szukać w tej wizji miejsca dla Boga, to jawi się ono na końcu historii, a nie u początków wszystkiego; bożek ten jednak stanowi jedynie obraz człowieka.
Warto przy okazji zauważyć, że zwrot ku przyszłości nie mógł się dokonać bez wcześniejszego zwrócenia się ku historii. Szukanie nieba na ziemi możliwe jest tylko wtedy, gdy ktoś stracił nadzieję na niebo prawdziwe, bo uświadomił sobie swoje ziemskie pochodzenie. Najbardziej widać to może w przypadku eugeniki, która w założeniach jej pomysłodawców miała (i ma, bowiem dzisiaj mamy do czynienia z kryptoeugeniką) pomóc odbywającej się ponoć zbyt wolno ewolucji w pochodzie ku doskonałemu człowiekowi przyszłości. Oczywiście żeby móc siebie samego (i innych) planować, trzeba było najpierw potraktować siebie (i innych) jako przypadkowy twór. Nie jest przypadkiem, że niedługo po tym, jak Karol Darwin zaprezentował swoją teorię ewolucji, Francis Galton, przyrodni kuzyn autora O pochodzeniu gatunków, zachwycony „objawieniem” teorii doboru naturalnego postuluje wprowadzenie sztucznej selekcji, która winna wesprzeć selekcję naturalną. Nie mylił się Chesterton: od małpy człowiek doszedł do stadium anioła, tyle że upadłego.
W ten właśnie sposób ukształtowała się mentalna pogoda „pod małpą” czy też „pod biesem”, w której chcąc nie chcąc żyjemy dziś wszyscy. Jeśli Bóg sprawia, że słońce wschodzi zarówno nad dobrymi, jak i nad złymi (por. Mt 5,45), to nowożytne zachmurzenie nieba dosięga również wszystkich: tak wierzących, jak i niewierzących. Nauki przyrodnicze, pod wpływem których jesteśmy, powstają właśnie z połączenia matematyki (Kartezjusz) z badaniem tych faktów, które można powtórzyć doświadczalnie. Takie poznanie uważane jest za jedyny sprawdzian pewności. „Z połączenia myślenia matematycznego i oparcia się na faktach powstaje określona przez nauki przyrodnicze umysłowa postawa współczesnego człowieka, która zarazem oznacza zwrot ku rzeczywistości jako ku temu, czego można dokonać” (Ratzinger, s. 62). Współczesnym zdaje się wystarczać, jeśli nie w warstwie deklaracji, to na pewno w praktyce, jedynie zjawiskowa strona rzeczywistości. Mentalność scjentystyczna „nie uznaje wartości innych form poznania niż formy właściwe dla nauk ścisłych, spychając do sfery wytworów wyobraźni zarówno poznanie religijne i teologiczne, (...) zalicza wszystko, co dotyczy pytania o sens życia, do sfery irracjonalnej lub do domeny wyobraźni” (Fides et ratio, 88). Paradoksalnie żyjemy w wirtualnym, a nie realnym świecie, gdzie rolę mesjaszów spełniają nauki przyrodnicze i ich techniczne zbawienne wynalazki.
Czy da się jeszcze skierować w stronę tego, co znajduje się za zachmurzonym horyzontem? Prawdopodobnie każdy z nas, współczesnych, potrzebuje swoistej metanoi, przemiany myślenia, która wymaga zerwania z lenistwem intelektualnym. To nowożytne myślenie, które nieświadomie zakładamy, „można przezwyciężyć, gdy zostanie poddane świadomej analizie. Na tym polega funkcja nieprzyrodniczego myślenia, by przemyśleć to, co dotąd nie zostało wzięte pod uwagę, by wydobyć na jaw, jaka ludzka problematyka kryje się w tej orientacji” (Ratzinger, s. 56). Pytanie, czy uwikłany scjentystycznie rozum próbujący dokonać samokrytyki nie za bardzo przypominać będzie barona Münchhausena samowyciągającego się z bagna? W każdym razie, jeśli tylko rozum zechce, w sukurs może mu przyjść wiara, która wykazuje względność nauki jako czegoś, co nie daje ostatecznych odpowiedzi; do prawdy bytu dochodzi się bowiem nie przez wiedzę, ale przez inny rodzaj poznania. Oczywiście wpierw rozum musiałby zechcieć odrzucić stereotyp traktujący wiarę jako jakąś niepełną formą wiedzy z okresu przednaukowego, podczas gdy „chrześcijaństwo nigdy nie miało być — prostuje lewicowy agnostyk — wyjaśnieniem czegokolwiek. Na tej samej zasadzie można by powiedzieć, że dzięki elektrycznemu tosterowi możemy wymazać z pamięci Czechowa” (T. Eagleton, Rozum, wiara i rewolucja. Refleksje nad debatą o Bogu, tłum. W. Usakiewicz, Kraków 2010, s. 18-19).
Współcześni cieszą się byciem „na czasie”, choć po prawdzie są raczej więźniami czasu, w którym przyszło im żyć. Uleganie modzie intelektualnej to swoista forma wygodnictwa, w perspektywie duchowej: grzech. Święty Paweł przestrzegał przed poddawaniem się duchowi czasów i wzywał umysł do nawrócenia (por. Rz 12,2: „Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu...”). Jeśli prawdą jest, że zdrada myślenia filozoficznego na rzecz pozytywistycznie pojętej racjonalności sprawiła, że „zamiast do kontemplacji prawdy oraz do poszukiwania ostatecznego celu i sensu życia, te formy racjonalności służą — a w każdym razie mogą być wykorzystywane — jako «rozum instrumentalny», który pozwala osiągać doraźne cele, czerpać korzyści i sprawować władzę” (Fides et ratio, 47), to prawdą jest również, że ludzie poruszający się jedynie w tej formie poznania (lenistwo intelektualne!) stają się — a w każdym razie mogą się stać — igraszką poruszaną nie tylko przez „ducha czasów”, ale i sprawujących władzę.
Jeśli rozum ma zerwać z lenistwem intelektualnym i dokonać krytyki pooświeceniowego myślenia, do czego wzywał go „wielki mędrzec, pewnego rodzaju katolicki guru” (by użyć znów określenia Seewalda — por. Seewald, s. 26), na pewno może to uczynić z pomocą wiary i Bożej łaski. W każdym razie warto zwrócić uwagę za nieocenionym apologetą, że „jedynie Kościół katolicki broni człowieka przed poniżającą niewolą, jaką jest bycie typowym dzieckiem swoich czasów” (G.K. Chesterton, Obrona wiary. Wybór publicystyki (1920-1930), tłum. Jaga Rydzewska, Warszawa 2012, s. 67). Obrona ta dokonuje się po pierwsze właśnie dzięki harmonii fides et ratio, a po drugie dzięki temu, że rozum indywidualny włączony w doświadczenie intelektualne Kościoła, a więc podmiotu trwającego przez wieki, zostaje wyzwolony zarówno z niewoli subiektywizmu, jak i spod panowania „ducha mody”.
Tekst ukazał się w „Egzorcyście” (2013) nr 15 (listopad). Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora
opr. mg/mg