Rozmowa z prof. Kazimierzem Korusem, filologiem klasycznym, na temat duchowości, kultury klasycznej i problemów współczesnej kultury "obrazkowej"
Pierwsze pytanie dotyczy pańskich fascynacji zawodowych. Jak to się stało, że pan profesor zajmuje się filologią klasyczną?
To pytanie sięga głęboko w przeszłość — odległą od nas prawie jak zdobycie Troi. Wszystko zaczyna się w dwudziestym wieku, w niesłychanie trudnych politycznie warunkach, wśród ludzi, którzy przybyli do Krakowa gnani wojną i stęsknieni za tym, co polskie i piękne. Jednym z takich ludzi był ksiądz doktor filozofii Jan Kwiatkowski, który był rektorem kościoła Karmelitanek Bosych przy ulicy Łobzowskiej. Dzięki zrządzeniom Opatrzności znalazłem się tam jako ministrant już po pierwszej Komunii Świętej, czyli jako dziewięcioletni chłopiec. Zaoferowałem sponte sua codzienne ministrantowanie. W jakiś niezwykle ważny i zarazem tajemniczy sposób ksiądz Jan przyjął mnie i pchnął w moim rozwoju intelektualnym znacznie dalej od moich rówieśników. Nauczył mnie języka łacińskiego, początków języka greckiego, francuskiego, angielskiego, niemieckiego, włoskiego. Była to oczywiście nauka początkowa — stopniowo przez kilkanaście lat codziennego chodzenia i codziennego ćwiczenia razem z nim przed szkołą — która dała efekty. Niekiedy trzeba było przyjść znacznie wcześniej przed szóstą rano. Myślałem wtedy, że na pewno będę filologiem klasycznym. Będę uprawiał łacinę jako mój pierwszy język, który znałem znacznie lepiej od moich rówieśników w liceum.
Później miałem wątpliwości, czy rzeczywiście wybrać taki kierunek studiów. Na rok przed maturą, w trakcie wakacji, zdałem sobie sprawę, że muszę być dobry, żeby mieć pewność dostania się na studia. Wtedy egzaminy wstępne wydawały mi się ciężkie, a wymagania wysokie. Pamiętam, że w trakcie tych wakacji rozpocząłem intensywną pracę i dokształcanie się w kulturze. Spędziłem tak całe wakacyjne trzy miesiące. Na rok przed maturą już miałem opanowany przedmiot główny, który dotyczył egzaminu wstępnego. Moja obecność na studiach natomiast była później wielką przyjemnością, czymś, co zapamiętam do końca mych dni: wolność, świadomość własnego rozwoju, świadomość robienia tego, co się chce, lubi i coraz bardziej kocha. Jak to zwykle jednak bywa, przy tej róży były kolce. Starszy kolega z piątego roku, który nam wiele pomagał, popełnił samobójstwo, o czym dowiedzieliśmy się nagle we wrześniu. Domyślaliśmy się rozmaitych przyczyn: jedną z nich był fakt, że nie dostał etatu asystenta. Wkrótce po tej fatalnej informacji napisałem po łacinie pieśń żalu, takie owidiuszowskie tristia, które były trenem po śmierci kolegi. Rozważając w sercu odejście kolegi, zaniosłem tekst tej pieśni do profesora Brożka i podałem mu do czytania. Profesor popatrzył, prześledził oczyma tekst i powiedział, żebym się wynosił, ponieważ samobójca nie zasługuje na nic innego, jak tylko na szybkie zapomnienie. Dodał również, żebym podjął specjalizację nie w łacinie, lecz w grece. Po tej rozmowie poczułem się do żywego dotknięty i pokornie rozpocząłem pracę w języku greckim.
Kultura grecka otwarła przede mną problem najistotniejszy, mianowicie refleksji nad sensem i celem, ku któremu zmierza jednostka, a potem ku czemu idzie polis, czyli zbiorowość, w której ta jednostka funkcjonuje. Rozpocząłem dogłębnie badać filozofię i poezję, szukając wraz ze starożytnymi Grekami odpowiedzi na pytanie o szczęście. Odpowiedzi oczywiście padały różne, coraz to bardziej fascynujące. One stały się przyczyną mojego przenoszenia przemyśleń z Greków na moje życie codzienne. Dowartościowałem to wszystko, o czym Grecy, nie znając przecież Chrystusa, już mówili — na przykład o konieczności przebaczania jako o zasadzie funkcjonowania człowieka „z wielką duszą”, czyli grecka megalopsychia. Grecy już dawno doszli do tego, że należy nie tylko przebaczać, lecz również nieustannie otwierać się, przekazując swój optymizm i ufność w sens życia, pomimo wielu przykrych czasem i dramatycznych przejść. To rodzaj próby czy przeszkody, po pokonaniu której możemy dalej rozwijać się i być szczęśliwymi. Odpowiedź na to podstawowe pytanie daje mi połączenie kultury rzymskiej, od której zacząłem, oraz chrześcijańskiej formacji u sióstr zakonnych. Kształtowanie intelektu jeszcze w okresie szkolnym, formacja w Uniwersytecie, oryginalne teksty poetów wychowywały dojrzałego człowieka, który godzi wszystkie te przemyślenia, uruchamia wyobraźnię i dookreśla warunki temu szczęściu pomagające i służące.
Pytanie centralne, które chcę postawić, dotyczy współczesnych zagrożeń. Nadal niewiele wiemy o nikolaitach, o których wspomina Apokalipsa. Z kontekstu wynika, że stanowili poważne zagrożenie zwłaszcza w kwestii interpretacji Pisma, co dzwierciedlało się w swobodzie obyczajowej. Jakie zagrożenia dostrzegał pan kiedyś i dzisiaj?
Wszelkie zagrożenie tkwi w sercu człowieka. Praca naukowa jest racjonalną miłością. Mężczyźnie nic więcej do szczęścia nie potrzeba, żadnego hobby. To jest spełnianie siebie i swojej miłości na co dzień. Zagrożeniem pierwszym i podstawowym jest łatwe poddanie się ciśnieniom warunków zewnętrznych i wewnętrznych, ustępując swojej miłości. Miłość musi być nieco elastyczna, a nie sklerotyczna. Elastyczna to znaczy, że stać mnie na ocenę proporcji między moimi obowiązkami, które przyjąłem na siebie. Na pierwszym miejscu była oczywiście rodzina. Moja praca naukowa niekiedy była zepchnięta na drugie czy trzecie miejsce. Marzenia i tęsknoty za ukochanym przedmiotem powodują, że mimo oczywistych priorytetów znajdowałem codziennie czas na naukę, żeby na swoją małą miłość popatrzeć — poćwiczyć język czy zająć się problematyką, która mi chodzi po głowie. W ten sposób od lat staram się codziennie swojej miłości złożyć hołd. To przypomina nieco odniesienie kapłana do modlitwy. Jak ciężko jest w momencie, kiedy wszyscy się bawią, są rozweselani, powiedzieć, że zostawiłem na gazie mleko i muszę pędzić szybko, bo sobie właśnie przypomniałem. Jak ciężko jest wyrwać się i mieć czas, kiedy znużony człowiek wali głową w płytę biurka. Jak dla kapłana jest zapewne wyzwaniem szukanie czasu na modlitwę, tak dla naukowca szukanie czasu na pasję.
Największym zagrożeniem zatem jest odpuścić sobie i użalić się nad sobą. Pamiętam, że były sytuacje niezwykle trudne, na przykład nie miałem na początku własnego mieszkania. Najpierw dzieliłem pokój z bratem, później miałem go tylko dla siebie. Kiedy zwiększyła się nieoczekiwanie liczba lokatorów, moja mama widząc moje parcie na naukę w okresie studiów, pozwoliła w kuchni zorganizować małą pracownię. Miałem swój kąt dwa na dwa metry za kredensem, prymitywną półkę z książkami i maszynę do pisania. Wstawałem o czwartej rano i zanim domownicy przychodzili na śniadanie, miałem co najmniej trzy godziny czasu ciszy dla siebie. Chociaż chodziłem spać niekiedy o drugiej w nocy, wstawałem o czwartej nad ranem, bo miłość wzywała mnie do tego.
Drugą ważną zasadą jest świadomość uprawiania swojego zawodu oraz powiększanie swojego zainteresowania badawczego i kulturalnego: teatr, muzyka, opera. Wszystko to, żeby nie ulec skarłowaceniu i nie stać się barbarzyńcą.
Ważnym jest sposób zagospodarowania czasu wolnego. Często wyjeżdżałem z całą rodziną na wakacje. Właściciele stancji widząc mnie, jak w upalne poranki chodziłem nad morzem, żeby czytać i pisać, sami oferowali mi pokój, żebym mógł rano pracować — twarda konsekwentna dyscyplina, która nie rodzi się z potrzeby dyscypliny, lecz z miłości.
Jak pan skomentuje tak niskie od wielu lat zainteresowanie studiami klasycznymi, starożytną kulturą, historią, metafizycznymi pytaniami?
Chodzi przede wszystkim o atrakcyjność kierunku. Coraz bardziej wchodzimy w kulturę obrazkową. Ci, którzy zobowiązują do tworzenia własnych obrazów, do posługiwania się własną fantazją, do patrzenia na swoje wnętrze przez słowa i umiejętność czytania między wierszami, teraz przegrywają. Taki wysiłek nie ma przełożenia na zmysły, bo jest intelektualny i duchowy. Kultura obrazkowa wymaga natomiast propozycji łatwej i przyjemnej. Często mówi się o atrakcyjności studiów, jakby to była konieczność. Jeżeli kocham moją żonę, nie przywiązuję wagi do jej drobnych niedoskonałości, taką ją kocham i koniec. Niestety, nie możemy dać zawodu, czego wymaga współczesne praktyczne podejście do studiów. Moim zdaniem uniwersytet jest od tego, żeby uczył postępować w prawdzie młodego człowieka, zgodnie z jego specjalnością i drogą dojścia do prawdy. To nie jest idealizm, w uniwersytecie prawda jest najważniejsza. Od kształcenia konkretnych umiejętności zawodowych zawsze były odpowiednie wyższe szkoły, które dzisiaj paradoksalnie również nazywają się uniwersytetami.
Czy nie jest to przejaw szerszego kryzysu kultury w Europie.
Jeśli spojrzymy na kształtowanie kultury, począwszy od czasów Homera, zauważymy, że rozwija się ona zawsze dziwną drogą sinusoidy. Miała swoje wysokie osiągnięcia, jak w piątym wieku, i miała swoje żałosne okresy, jak w czasie wojen domowych i bratobójczych walk. Wtedy kultura dziczała, stawała się kulturą masowego używania. W mitach przecież mamy ślady wszelkich dewiacji, które dzisiaj nazywają przełamywaniem tabu. Na przykładzie poetów komicznych możemy pokazać, że degrengolada towarzyszy kulturze. Nie załamywałbym rąk tak długo, jak długo znajdzie się przynajmniej jeden człowiek, który ma świadomość konieczności marzenia o pięknie, dobru, sprawiedliwości, ludzkiej miłości, o szlachetności w wybaczaniu i postępowaniu.
Święty Dominik, święty Franciszek, święty Benedykt albo święta Teresa, jaka szkoła duchowości jest panu najbliższa?
Nie czuję się kompetentny, żeby te szkoły oceniać. Nie mówię tego ze skromności. Jestem oddany przez kilkadziesiąt lat świętemu Franciszkowi. Uczę braci franciszkanów łaciny i greki. Uczyłem również misjonarzy Wincentego a Paulo. Benedyktyni imponowali mi od samego początku. Zawsze reguła św. Benedykta była dla mnie niedoścignionym wzorem formacji klasztornej. Karmelici bosi natomiast są mi bliscy z racji połączenia dwóch istotnych rzeczy: ascezy i niesłychanego zrozumienia dla jednostkowości. Klasztor kojarzy się z przycinaniem ludzi do jednej kreski. Tymczasem oni wydają się rozumieć, że każdy człowiek ma swoje nieprzystawalne do reguł cnoty, które zakon może wykorzystać dla dobra człowieka i wspólnoty. To mi imponuje, taka umiejętność patrzenia w serce, a nie koniecznie w formę i przepisy. Odpowiedziałbym zatem na to pytanie jak Seneka, kiedy ktoś pytał go o to, skąd bierze się jego stoicyzm. Seneka zwykł odpowiadać: „Ja jestem ogrodnikiem, idę do ogrodu poszczególnych kierunków, z każdego wybieram ten kwiat, który mi odpowiada”. Sam jestem takim eklektykiem z pewną przewagą. We wszystkich tych ścieżkach imponująca jest dla mnie cnota posłuszeństwa, nawet nie ubóstwo czy umartwienie. Cnota posłuszeństwa sięga aż do milczenia, tam gdzie się serce kroi z żalu, a włosy stają dęba z krzywdy, która się dzieje. Przemilczeć trud ze względu na głębszą prawdę pozostaje dla mnie niesamowitym wyzwaniem.
Jak w prawdziwym sokratejskim dialogu czas na zamykającą sentencję mistrza.
Wydaje mi się, że miarą człowieka jest dyspozycja do przebaczania codziennie sobie i najbliższym. Przebaczam rodzinie, rodzicom, żonie, dzieciom. Bogu za to, że jesteśmy pomiędzy Rosją i Niemcami. Systemom politycznym, które powodują że nie jesteśmy do końca wolni. Miarą twoją jest dyspozycja do stałego proszenia o przebaczenie i przebaczania. I nie daj się pozbawić miłości do ludzi i myśli, które uprawiasz. Miłość otwiera przed człowiekiem szczęście już tu na tej ziemi. Ona wiele kosztuje, trzeba wydmuchiwać pychę z siebie. Miłość i umiejętność przebaczenia. Warto również pamiętać, że jesteśmy wolnymi dziećmi Boga, a jeżeli z powodu zachłyśnięcia się wolnością odchodzimy, to przecież wiemy, dokąd wrócić.
Rozmawiał: o. Damian Sochacki OCD
opr. mg/mg